debaty / wydarzenia i inicjatywy

Slam Poetry

Redakcja biBLioteki

Wprowadzenie do debaty "Slam Poetry".

strona debaty

W Przy­sta­ni! poja­wi­ła się posze­rzo­na wer­sja szki­cu Jerze­go Jar­nie­wi­cza „Wier­sze na rin­gu” (opu­bli­ko­wa­ne­go w Gaze­cie Wybor­czej, 14 lute­go 2004 roku), któ­ry pro­po­nu­je­my jako punkt wyj­ścia do dys­ku­sji o zja­wi­sku Slam Poetry. Jaką wizję poezji lan­su­je slam? Czy może sta­no­wić zagro­że­nie dla tra­dy­cyj­nie poję­tej poezji, czy raczej wpi­su­je się w pew­ną kul­tu­ro­wą lukę? Cze­ka­my na pole­mi­ki i komen­ta­rze.

Jerzy Jar­nie­wicz

Wier­sze na rin­gu*

Slam stał się fak­tem. Wymy­ślo­ny kil­ka lat temu w Chi­ca­go przez Mar­ka Smi­tha, zro­dził się w kra­ju, w któ­rym poezja już daw­no wtar­gnę­ła w prze­strzeń publicz­ną i nie­źle sobie w tej prze­strze­ni radzi – bez świec i przy­dłu­gich gol­fów. Jego pol­ska odmia­na poja­wia się w innej zgo­ła rze­czy­wi­sto­ści, w któ­rej wiersz wol­ny od ogra­ni­czeń dru­ku dopie­ro racz­ku­je. Być może dla­te­go, że przez 50 lat PRL‑u prze­strzeń publicz­na była pod spe­cjal­nym nad­zo­rem, a spon­ta­nicz­ną dzia­łal­ność zastę­po­wa­ło zin­sty­tu­cjo­na­li­zo­wa­ne i regla­men­to­wa­ne życie lite­rac­kie. Z tej mię­dzy inny­mi racji, gotów jestem sla­mo­wi przy­kla­snąć jako nowej ini­cja­ty­wie z pogra­ni­cza kul­tu­ry i roz­ryw­ki, odświe­ża­ją­cej zaśnie­dzia­łe już nie­co życie klu­bo­wo-lite­rac­kie. Ta „poezja nowej ery”, jak moc­no na wyrost nazwał slam Igor Stok­fi­szew­ski, nie jest jed­nak tak nie­win­na, jak­by mogło wyni­kać z jego entu­zja­stycz­ne­go tek­stu, opu­bli­ko­wa­ne­go w „Gaze­cie Wybor­czej” (09.02.2004).

Przy­zna­ję – nie bra­ku­je tej poezji sek­sa­pi­lu. Doce­niam jej atu­ty. Cie­szy mnie, że slam roz­bi­ja śmier­tel­ną powa­gę orto­dok­sji, wpro­wa­dza do wier­sza ducha hap­pe­nin­gu, zacie­ra­jąc gra­ni­cę mię­dzy twór­cą a odbior­cą, prze­kra­cza­jąc podzia­ły na lite­ra­tu­rę, muzy­kę i teatr, a przede wszyst­kim otwie­ra­jąc wiersz na wymiar impro­wi­za­cji i efe­me­rycz­no­ści, bo wymiar ten kom­pli­ku­je poku­tu­ją­ce do dzi­siaj, choć nie zawsze wyra­ża­ne wprost, prze­ko­na­nie o ponad­cza­so­wym, a więc sakral­nym ponie­kąd cha­rak­te­rze dzie­ła. Kło­pot w tym, że to wszyst­ko robio­no już dużo wcze­śniej i dużo cie­ka­wiej. Wyzwa­la­niem poezji z kieł­zna książ­ki i wpro­wa­dza­niem jej w prze­strzeń publicz­ną zaj­mo­wa­li się twór­cy z naj­róż­niej­szych para­fii. Żeby już nie cofać się do cza­sów śre­dnio­wie­cza, moż­na poprze­stać na nie­peł­nej z koniecz­no­ści liście twór­ców ostat­nie­go stu­le­cia, przy­wo­łu­jąc w tym kon­tek­ście futu­ry­stów i dada­istów, Dyla­na Tho­ma­sa i Alle­na Gins­ber­ga, poetów liver­po­ol­skich i rapu­ją­ce­go Ben­ja­mi­na Zepha­nia­ha. No i wresz­cie, last but not least, Świe­tlic­kie­go. Mar­ci­na Świe­tlic­kie­go. Dla nich wszyst­kich wiersz wykra­cza książ­kę, wyzwa­la się z ogra­ni­czeń sło­wa pisa­ne­go, przy­bie­ra­jąc postać pie­śni lub ske­czu kaba­re­to­we­go, sta­jąc się ele­men­tem mul­ti­me­dial­ne­go spek­ta­klu czy two­rzy­wem per­for­man­ce­’u.

To nie­praw­da, że slam wypro­wa­dził w Ame­ry­ce poezję z aka­de­mic­kich gett. Ist­nie­je tam oczy­wi­ście pisar­stwo aka­de­mic­kie, ale trud­no o bar­dziej zde­mo­kra­ty­zo­wa­ną twór­czość niż współ­cze­sna poezja ame­ry­kań­ska. To poezja żywe­go, potocz­ne­go języ­ka i roz­po­zna­wal­nej codzien­no­ści, zako­rze­nio­nej w „tu i teraz”. To tak­że nie­zli­czo­ne, otwar­te dla wszyst­kich kur­sy kre­atyw­ne­go pisa­nia, set­ki maga­zy­nów poetyc­kich, festi­wa­li i kon­kur­sów, cało­dnio­we mityn­gi poetyc­kie w par­kach, pubach, szko­łach, na dwor­cach kole­jo­wych i sta­dio­nach. Slam pod tym wzglę­dem nicze­go nowe­go nie wno­si. Z dru­giej stro­ny, błę­dem było­by sądzić, że slam wyra­sta z doko­nań beat­ni­ków czy nowo­jor­czy­ków. Ani pierw­szych, ani dru­gich nie moż­na uznać za for­pocz­tę sla­mu, gdyż nie pró­bo­wa­li jak popu­li­stycz­ny z zało­że­nia slam prze­bi­jać się do maso­wej widow­ni: były to świa­do­mie niszo­we nur­ty i sto­sun­ko­wo zamknię­te śro­do­wi­ska. Z tego powo­du, jak sądzę, twór­ca sla­mu, Mark Smith, z prze­ką­sem wypo­wia­da się o jed­nych i dru­gich, poma­wia­jąc ich o pięk­no­du­cho­stwo i eli­ta­ryzm. Beat­ni­cy czy nowo­jor­czy­cy nie są dla sla­mow­ców brać­mi w wie­rze, ale ide­owy­mi i arty­stycz­ny­mi prze­ciw­ni­ka­mi.

Slam poetry tym róż­ni się od dotych­cza­so­wych nur­tów poezji, odrzu­ca­ją­cych książ­kę i „wcho­dzą­cych w prze­strzeń publicz­ną”, że jest efek­tem dzia­ła­nia tych samych potrzeb i mecha­ni­zmów, któ­re wypro­du­ko­wa­ły tele­wi­zyj­ne­go „Ido­la”. I w tym sen­sie, slam nie mógł­by zro­dzić się wcze­śniej. Bo prze­cież tak jak każ­dy może zostać ido­lem, tak każ­dy może stać się czem­pio­nem sla­mo­wym, czy­li slam­ma­ste­rem – w obu przy­pad­kach decy­du­je głos ludu. Tak jak w „Ido­lu” nie liczy się talent wokal­ny, ale oso­bo­wość i umie­jęt­ność zdo­by­wa­nia publicz­no­ści, tak w sla­mie nie jest istot­na zna­jo­mość poetyc­kie­go warsz­ta­tu czy choć­by pod­wyż­szo­na tem­pe­ra­tu­ra sło­wa, ale „cha­ry­zma i umie­jęt­ność sprze­da­nia towa­ru”. Tak jak w „Ido­lu” zawod­nik może zapre­zen­to­wać się tyl­ko w jed­nym, nie prze­kra­cza­ją­cym trzech minut utwo­rze, tak w sla­mie każ­dy poeta musi zmie­ścić się w przy­pi­sa­nym mu demo­kra­tycz­nie – krót­kim – cza­sie. Nie jest tu moją inten­cją kry­ty­ka „Ido­la”, speł­nia swo­ją rolę tak jak kon­kur­sy recy­ta­tor­skie, pocz­ta lite­rac­ka czy „Wiel­ka Gra”. Tu chce tyl­ko wska­zać na powi­no­wac­twa: slam i „Idol” wyra­sta­ją z tego same­go pnia.

Slam nale­ży do tej odmia­ny kul­tu­ry maso­wej, któ­rą moż­na by nazwać kul­tu­rą medial­ne­go wido­wi­ska. Pierw­szy­mi gwiaz­da­mi tej kul­tu­ry byli, co zro­zu­mia­łe, akto­rzy, muzy­cy i spor­tow­cy. Ale wkrót­ce medial­nym wido­wi­skiem sta­ła się też poli­ty­ka. Tak jak spor­to­wiec nie zaist­nie­je jako gwiaz­da, jeśli nie weź­mie udzia­łu w sesji zdję­cio­wej dla popu­lar­ne­go tygo­dni­ka, tak muzyk roc­ko­wy nie zro­bi karie­ry, jeśli nie wystą­pi w tele­dy­sku. Teraz przy­szła kolej na poetów. Poezja jako wido­wi­sko jest nęcą­cą pro­po­zy­cją, ale też pro­po­zy­cją nie­bez­piecz­ną, bo wyklu­cza te wszyst­kie zja­wi­ska, któ­re nie mają medial­ne­go cha­rak­te­ru.

Fascy­na­cja sla­mem mówi nam coś cie­ka­we­go o kon­dy­cji dzi­siej­szej poezji. Oka­zu­je się bowiem, że wie­lu poetów czu­je się – pod napo­rem kul­tu­ry maso­wej – arty­sta­mi pod­lej­sze­go sor­tu. Ujaw­nia się w nich szcze­gól­ny kom­pleks Kop­ciusz­ka. Marzy im się sta­tus gwiaz­dy, roz­po­zna­wal­nej na uli­cy, spo­glą­da­ją­cej z okła­dek kolo­ro­wych pism, odbie­ra­ją­cej w bły­skach kamer osca­ry i glo­by, gram­my i olim­pij­skie meda­le. Wzor­cem dla poetów nie są już inni pisa­rze, ale gwiaz­do­rzy fil­mu, tele­wi­zji i roc­ka, zna­ni i podzi­wia­ni przez wie­lo­mi­lio­no­we rze­sze fanów. Wobec takiej publicz­no­ści, poeta, któ­re­go tomi­ki sprze­da­ją się w – zgro­za! – dwu­stu egzem­pla­rzach, czu­je, że jest jakimś ata­wi­zmem, niczym kość ogo­no­wa, potrze­bu­ją­cym uspra­wie­dli­wie­nia dla swo­jej egzy­sten­cji. Wsty­dzi się tych dwu­stu czy­tel­ni­ków. Wsty­dzi się swo­jej ano­ni­mo­wo­ści. A z cza­sem rodzi się w nim podej­rze­nie, że został zwy­czaj­nie wyko­le­go­wa­ny: film, tele­wi­zja i muzy­ka już daw­no zatar­ły gra­ni­cę mię­dzy kul­tu­rą i prze­my­słem roz­ryw­ko­wym, sta­jąc się tram­po­li­ną do medial­nych karier, a fra­jer­skiej poezji, któ­ra z roz­ryw­ką mało komu się koja­rzy, zosta­ły ochła­py ze sto­łu.

Dla prze­cięt­ne­go kon­su­men­ta kul­tu­ry poeta nie ma twa­rzy – kto roz­po­zna na zdję­ciu Cela­na czy Kawa­fi­sa? Tej ano­ni­mo­wo­ści, tak rażą­co nie­spra­wie­dli­wej, poeta znieść nie może, bo wie, że „być w kul­tu­rze” zna­czy dzi­siaj „być gwiaz­dą”, a gwiaz­da­mi sta­ją się już nie tyl­ko akto­rzy, poli­ty­cy i spor­tow­cy, ale też chi­rur­dzy (Reli­ga), psy­cho­lo­dzy (San­tor­ski), języ­ko­znaw­cy (Bral­czyk), dzien­ni­ka­rze (Dur­czok), mete­oro­lo­dzy (Elż­bie­ta Som­mer). Pora by doszlu­so­wa­li poeci.

A tu pię­trzą się przed nimi prze­szko­dy. Bo o ile listy prze­bo­jów powsta­ją co tydzień, o tyle hie­rar­chie lite­rac­kie two­rzą się z mozo­łem przez dłu­gie lata; poeta żyje więc w bole­snym zawie­sze­niu, nie­pew­ny swo­jej war­to­ści. Tej nie­pew­no­ści – gra­fo­man ze mnie czy geniusz? – nie roz­wie­ją listy best­sel­le­rów, bo nie tra­fia­ją na nie książ­ki poetyc­kie; nie roz­wie­je sła­wa medial­na, bo media wolą pre­zen­te­rów tele­wi­zyj­nych i człon­ków komi­sji śled­czej. Tym­cza­sem slam daje poetom natych­mia­sto­wą i jed­no­znacz­ną gra­ty­fi­ka­cję. Zamiast cze­kać w nie­pew­no­ści na osąd przy­szłych poko­leń, poeta uczest­ni­czą­cy w sla­mie już wie pod koniec wie­czo­ru, że jest lep­szy (lub gor­szy) od kole­gi po fachu, bo taki jest nie­pod­wa­żal­ny wyrok ludu. I nie ma co spie­rać się o spo­sób rozu­mie­nia dyk­cji poetyc­kiej czy żywot­ność sesty­ny.

Naj­bar­dziej nie­po­ko­ją­cy wyda­je mi się jed­nak inny aspekt sla­mu. Spo­tka­nia sla­mo­we, któ­re oglą­da­łem w Sta­nach Zjed­no­czo­nych, to tak napraw­dę mecze bok­ser­skie – impre­zy opar­te na rywa­li­za­cji spor­to­wej. Naj­pierw mamy eli­mi­na­cje, potem fina­ło­wą wal­kę, po któ­rej ogła­sza się wynik, zawod­nik zosta­je slam­ma­ste­rem, wcho­dzi do ligi mistrzów, by na kolej­nym mityn­gu bro­nić mistrzow­skie­go tytu­łu. W tego typu impre­zach panu­je filo­zo­fia, że aby być dobrym trze­ba być lep­szym od kon­ku­ren­ta. Przy­jem­ność wygra­nia sla­mu, to nie tyle satys­fak­cja z uzna­nia publicz­no­ści, ile radość ze zno­kau­to­wa­nia kon­ku­ren­ta – w sla­mie odzy­wa się więc wysu­bli­mo­wa­ny instynkt wal­ki, dosko­na­le odpo­wia­da­ją­cy dzi­siej­szym cza­som, któ­re pre­miu­ją oso­bo­wo­ści aser­tyw­ne, przed­się­bior­cze i rywa­li­za­cyj­ne. Sprzecz­ne jest to z moim rozu­mie­niem lite­ra­tu­ry jako spo­tka­nia wie­lu rów­no­praw­nych gło­sów, jako nie­koń­czą­ce­go się dia­lo­gu, któ­re­mu pośpiech może tyl­ko zaszko­dzić.

Slam to wykwit kul­tu­ry nie­cier­pli­wo­ści, w któ­rym widzę potrze­bę natych­mia­sto­we­go speł­nie­nia i wyraź­nych jed­no­znacz­nych hie­rar­chii. W poezji jed­nak, nie­ustan­nie pod­da­wa­nej pró­bie cza­su, natych­mia­sto­wych i jed­no­znacz­nych ocen i hie­rar­chii (na szczę­ście) nie ma. Slam ucie­ka przed pró­bą cza­su. Bo slam, czy­li poezja natych­mia­sto­we­go speł­nie­nia, jest uciecz­ką przed cza­sem. Sta­wia go to nie­bez­piecz­nie bli­sko takich zja­wisk współ­cze­snej kul­tu­ry jak tele­wi­zyj­ny Idol, pro­zac, boys ban­dy czy gabi­ne­ty odno­wy bio­lo­gicz­nej.


(*posze­rzo­na wer­sja szki­cu, któ­ry uka­zał się w Gaze­cie Wybor­czej, 14 lute­go 2004 roku)