debaty / ankiety i podsumowania

Słowo o Jacku Podsiadło

Filip Wyszyński

Głos Filipa Wyszyńskiego w debacie "Mieliśmy swoich poetów".

strona debaty

Mieliśmy swoich poetów

Mia­łem swo­ich poetów… a wie­lu z tych, któ­rych pisa­niu zaufa­łem już dobre parę lat temu, towa­rzy­szy mi nadal. Z cie­ka­wo­ścią obser­wu­ję fluk­tu­ację ich fra­zy. Labil­ność ich pisa­nia – dla mnie coś nie­zbęd­ne­go (wolę się zawieść, niż brnąć dalej w już zna­ne… ale to chy­ba nie­ste­ty komu­nał). Nato­miast dzi­siaj z nie­po­ko­jem słu­cham opi­nii swo­ich (nie tak zno­wu licz­nych) kole­gów i kole­ża­nek, dla któ­rych nagle – te gło­sy, któ­re kie­dyś były tak waż­ne, brzmią dzi­siaj, w stycz­niu, sła­biej, jak­by z coraz bar­dziej dale­ka…

Nie chcąc gene­ra­li­zo­wać, sku­pię się na dwóch istot­nych (i ultra-istot­nych dla kry­ty­ki lite­rac­kiej lat dzie­więć­dzie­sią­tych)… no wła­śnie – nie szu­ka­czach ryt­mu, nie ukła­da­czach słów, nie zbie­ra­czach fraz – ale poetach „na całe­go”… któ­rzy nie obcho­dzą (nie obcho­dzi­li) się z języ­kiem jak z jaj­kiem; na tych któ­rzy zawsze szu­ka­li (wie­dząc cze­go?), któ­rzy cią­gle szli pod wiatr, nigdy nie byli u sie­bie, a jeśli już nawet, to tyl­ko na chwi­lę, Dro­dzy Pań­stwo.

I pew­nie więk­szość osób (jeśli to ktoś czy­ta), spo­dzie­wa się w tym miej­scu jakie­goś nazwi­ska, oczy­wi­ście, i więk­szość „spo­dzie­wa­ją­cych się” wie, prze­czu­wa, że zaraz pad­nie tu nazwi­sko nie-bar­ba­rzyń­cy i nie-oha­ry­sty (tutaj nie zga­dzam się z jed­ną z tez deba­ty), anar­chi­sty i eko-poety, Jac­ka Pod­sia­dło. I istot­nie – pad­nie tu ono, bo nic nie chce być ina­czej, ale po kolei.

Zatem, zanim sło­wo o Jac­ku Pod­sia­dle, któ­ry nie­wąt­pli­wie był jed­nym z naj­waż­niej­szych gło­sów tam­te­go cza­su, lat dzie­więć­dzie­sią­tych (co znam głów­nie z opo­wia­dań ludzi, któ­rzy wte­dy pró­bo­wa­li być bli­sko, ale też prze­cież nie­jed­no­krot­nie się­gną­łem do lite­ra­tu­ry przed­mio­tu, żeby zwe­ry­fi­ko­wać to tam­to– nie będę tu przy­ta­czał od kogo co sły­sza­łem i gdzie wyczy­ta­łem, bo o to aku­rat – mniej­sza).

Chcę powie­dzieć jed­no, z czym się ani nie zamie­rzam obno­sić, ani z czym kryć się nie mam po co (i gdzie): naj­waż­niej­szym poetą był dla mnie Mar­cin Sen­dec­ki, głów­nie w cza­sach Tra­pu, bo w cza­sie jego wcze­śniej­szych ksią­żek mia­łem za mało lat. Mar­cin Sen­dec­ki, a więc autor „bru­Lio­nu”, jak to zwy­kło się mówić, ponie­waż przy­lgnę­ło. Autor mówią­cy, wła­śnie w tych latach, latach wyda­nia anto­lo­gii Macie swo­ich poetów, wyjąt­ko­wo sil­nym gło­sem, albo po pro­stu gło­sem, któ­re­mu nie mia­łem powo­dów nie ufać i któ­re­go wier­sze w wyżej rze­czo­nej anto­lo­gii się zna­la­zły, bo nie­po­dob­na nie. Jego debiut z roku moje­go uro­dze­nia, bo z 1992 – Z wyso­ko­ści, to książ­ka do któ­rej wciąż wra­cam, raz po raz. Mogłem więc powie­dzieć już kie­dyś: mam swo­je­go poetę. Czy teraz to już zamknię­te? Czy dzi­siaj mogę powie­dzieć, że już tyl­ko mia­łem? Odpo­wia­dam: i tak, i nie.

Dla­cze­go „tak”? Bo Mar­cin Sen­dec­ki w tomach Pół i Farsz, cho­ciaż uwol­nił się od pułap­ki „zbyt­nio zaci­ska­ją­cych się ust” (jeśli to tak moż­na nazwać), jed­no­cze­śnie do tego stop­nia zre­for­mo­wał swo­je pisa­nie, do tego stop­nia zakłó­cił swój język z poprzed­nich ksią­żek, że pra­wie prze­stał być dla mnie sły­szal­ny. Mówi­łem na począt­ku, że wła­śnie tego ocze­ku­ję od poety, cią­głe­go bycia „w dro­dze”, cią­głe­go pisa­nia „nie-u-sie­bie”, nie­ustan­ne­go doży­na­nia swo­jej fra­zy i powsta­wa­nia z mar­twych nowej, ale nowa fra­za Mar­ci­na Sen­dec­kie­go, z powiedz­my – dwóch-trzech ostat­nich tomów – wyklu­czy­ła mnie chcąc nie chcąc, z gro­na jego czy­tel­ni­ków nie tyl­ko rozu­mie­ją­cych tę poezję (nie mam cho­rej ambi­cji bra­nia liry­ki tyl­ko na rozum), ale zro­bi­ła coś gor­sze­go, nie prze­ma­wia ona już do mnie w swo­jej war­stwie „syn­tak­tycz­no-muzycz­nej”. Wyjąt­ko­wą dro­gę od cza­su swo­je­go debiu­tu prze­był poeta Sen­dec­ki. Z pew­no­ścią potrzeb­ną nie tyl­ko jemu, nie tyl­ko jego liry­ce, ale nawet, ośmie­lę się – pew­nym czy­tel­ni­kom (czy „słu­cha­czom” zdań).

Z dru­giej stro­ny zawsze mogę wró­cić do rze­czy wcze­śniej­szych, rze­czy dla mnie wciąż brzmią­cych. Mogę wró­cić do debiu­tu, do Par­ce­li, Grun­tu, Tra­pu. W tym sen­sie wciąż mogę powie­dzieć nie jedy­nie: mia­łem swo­je­go poetę, ale nadal mam, bo nadal bez opo­ru i upo­ru do wyżej wymie­nio­nych tomów wra­cam, dalej – co nie dowo­dzi mojej nie-spo­strze­gaw­czo­ści, a raczej wyso­kiej kla­sy i kunsz­tu wyko­ny­wa­nia liry­ki przez poetę Sen­dec­kie­go – dalej mia­no­wi­cie mogę w niej zna­leźć coś nowe­go, coś co zysku­je nowy kon­tekst, mimo że poło­że­nie życio­we to samo (moje).

Mar­cin Sen­dec­ki, tak waż­ny dla tam­te­go okre­su poeta, okre­su przy­pi­na­nia ety­kiet, nazy­wa­nia szkół, szu­ka­nia grup, wią­za­nia „struk­tur”, dalej pozo­sta­je przy­nam­niej tak samo waż­ny dla kry­ty­ki, jak mi się wyda­je, dla kry­tycz­nej świa­do­mo­ści, ale już nie dla kon­kret­ne­go, acz wier­ne­go czy­tel­ni­ka. Wie­le nazwisk z tam­te­go okre­su znik­nę­ło, ale nazwi­ska Sen­dec­kie­go wyma­zać się nie da. I jego poezja zna­czyć będzie tyle samo, z ety­kiet­ką poety „bru­Lio­no­we­go”, czy poety Biu­ra Lite­rac­kie­go. Będzie zna­czyć tyle samo, nie­za­leż­nie czy w anto­lo­gii Macie swo­ich poetów, czy w „Tygo­dni­ku Powszech­nym”. Mam oczy­wi­ście na myśli tę poezję, któ­ra „była”, bo ta któ­ra „jest” i któ­ra „będzie” (?), rzą­dzi się sama, swo­imi pra­wa­mi. I bar­dzo lubi to swo­je „rzą­dze­nie”.

Chcę przez to powie­dzieć tyle i tak: sze­reg anto­lo­gii two­rzo­nych jest szcze­gól­nie, a może – przede wszyst­kim – na potrze­bę kry­ty­ki, a nie poszcze­gól­ne­go czy­tel­ni­ka, czy gro­na czy­tel­ni­cze­go, osób o podob­nych czy­tel­ni­czych skłon­no­ściach. Tak to widzę: nic auto­ro­wi z anto­lo­gii, nic z anto­lo­gii czy­tel­ni­kom. Naj­wię­cej z anto­lo­gii tym, któ­rzy sami je robią. Oni wynio­są naj­wię­cej. Autor może na tym zyskać tyl­ko jed­no-dwa dodat­ko­we spo­tka­nia autor­skie, jakieś nad­dat­ko­we czy­ta­nie wier­szy pod­czas cał­kiem zwy­kłe­go wie­czo­ru. Bo co da pró­ba usys­te­ma­ty­zo­wa­nia więk­szej ilo­ści liryk (taką pró­bę, jak rozu­miem, podej­mu­ją twór­cy lwiej czę­ści anto­lo­gii), jeśli poło­wa auto­rów tam zawar­tych na parę lat znik­nie gdzieś z życia lite­rac­kie­go, albo wręcz w ogó­le z pisa­nia zre­zy­gnu­je (co bar­dziej dra­stycz­ne i bar­dziej czę­ste), a cześć ta, któ­ra zosta­je wca­le dla czy­tel­ni­ków nie musi być waż­na. Anto­lo­gia jest pró­bą narzu­ce­nia czy­tel­ni­ko­wi, czy pró­bą pod­po­wie­dze­nia, któ­rzy auto­rzy lepiej piszą nie mówiąc dla­cze­go; wyko­nu­ją więc za czy­tel­ni­ka pra­cę, któ­rą on sam powi­nien wyko­nać i o któ­rej wyko­na­nie wła­śnie cała lite­ra­tu­ra się roz­bi­ja. Nawet jeśli przy­jąć, że to tyl­ko suge­stia, to jed­nak dal­sze czy­ta­nie będzie już przez nią „ska­żo­ne” (tak jak chęć otrzy­ma­nia okre­ślo­ne­go wyni­ku w bada­niu czę­sto­kroć je spa­cza, dzia­ła­jąc nawet nie do koń­ca świa­do­mie). Krót­ko mówiąc: sys­te­ma­ty­ka ta nie słu­ży nicze­mu… ale nic słu­ży jej naj­le­piej. Do Sen­dec­kie­go zaś dotar­łem bez niej i bez niej nie prze­ko­na­łem się do jego nowych tomów…

Poza tym zgu­bi­łem gdzieś wątek o Jac­ku Pod­sia­dło.