debaty / ankiety i podsumowania

Suweren nad rzeką

Juliusz Pielichowski

Głos Juliusza Pielichowskiego w debacie „Biurowe książki roku 2017”.

strona debaty

Biurowe książki 2017 roku

1.

Pod­su­mo­wa­nia są trud­ne. Trud­ność pole­ga na tym, że nigdy nie wie­my, co i jak w dłuż­szej per­spek­ty­wie oka­że się dla nas naj­bar­dziej zna­czą­ce, jak wchło­nię­te tek­sty prze­pra­cu­je nasza samo­rząd­na ciem­ność, któ­rą nie­ustan­nie dokar­mia­my. Siłą rze­czy mówi­my o świe­żych, naskór­ko­wych odczu­ciach i zda­je­my się na instynkt. Ale może to dobrze – czy musi­my rozu­mieć wszyst­ko od razu?

Cza­sa­mi instynkt naj­le­piej wska­zu­je kie­ru­nek, zwo­dzi naj­pięk­niej.

Tak, niech to będzie tym­cza­so­we hasło dostę­pu do dwóch tek­stów, o któ­rych na koniec tego dziw­ne­go 2017 roku chcę powie­dzieć. Od pew­ne­go cza­su – kil­ku burz­li­wych mie­się­cy – do moich pry­wat­nych prze­wod­ni­ków po nie­ja­snych tery­to­riach mean­dru­ją­ce­go języ­ka i pul­su­ją­cej wyobraź­ni dołą­czy­ły tak­że dwie książ­ki wyda­ne w tym roku przez Biu­ro Lite­rac­kie, fra­pu­ją­ce pró­by inne­go, samo­swo­je­go spoj­rze­nia: Pokarm suwe­ren Kac­pra Bart­cza­ka oraz Nad rze­ką Esther Kin­sky.

2.

Pokarm suwe­ren nie pod­da­je się lek­tu­rze. Wła­śnie tak, nie pod­da­je się. Moż­na nawet zary­zy­ko­wać stwier­dze­nie, że jest dokład­nie prze­ciw­nie: ta nie­po­zor­na książ­ka sta­wia czyn­ny, samo­świa­do­my opór. Ale to dobrze. Opór jest gwa­ran­cją, że dotknę­li­śmy języ­ka żywe­go, nie­spe­try­fi­ko­wa­ne­go. Choć może lepiej było­by powie­dzieć, że to on dotknął nas – język rodzą­cy się tu i teraz, na (w) grun­cie „tor­fe­mów” i „mor­fia­łów”, powsta­ją­cy z żywych i mar­twych.

Dla każ­de­go, kto zna poprzed­nie tomy Kac­pra Bart­cza­ka, nowa książ­ka jest natu­ral­nym roz­wi­nię­ciem tema­tów i wąt­ków obec­nych we wcze­śniej­szych tek­stach, dal­szą pra­cą na (w) tych reje­strach pol­sz­czy­zny, któ­re wie­lu poetów pomi­ja lub zgo­ła nie zauwa­ża, zakła­da­jąc pew­ną „natu­ral­ność” języ­ka. Tym, co odróż­nia Pokarm suwe­ren od poprzed­nich zbio­rów łódz­kie­go poety, to zde­cy­do­wa­nie więk­sze otwo­rze­nie tek­stu na tu i teraz, na świat języ­ko­wych rein­ter­pre­ta­cji i nad­użyć w sfe­rze publicz­nej, któ­re nie są i nigdy nie będą nie­win­ne. W tym sen­sie to wier­sze zaan­ga­żo­wa­ne, choć w przy­pad­ku Kac­pra Bart­cza­ka stwier­dze­nie to dla­te­go mylą­ce, że język, jakim ope­ru­je poeta, zawsze jest zaan­ga­żo­wa­ny – w sie­bie, w świat, w wyma­wia­nie tego, co poten­cjal­ne.

Już w jed­nym z pierw­szych tek­stów tomu znaj­dzie­my tytu­ło­wą fra­zę, posze­rzo­ną o zaimek: „Ja pokarm suwe­ren”; a w niej to sło­wo, tak dziś eks­plo­ato­wa­ne. Karie­ra, jaką zro­bi­ło w ostat­nich mie­sią­cach poję­cie suwe­re­na, musi nie­po­ko­ić każ­de­go, dla kogo suwe­ren­ność to zasad­ni­czy atry­but – i tryb – myśle­nia o byciu. Cie­ka­wie o tro­pach, jaki­mi kie­ro­wał się w trak­cie pra­cy nad tek­stem, mówił sam autor w roz­mo­wie z Paw­łem Kacz­mar­skim, towa­rzy­szą­cej pre­mie­rze książ­ki. Bart­czak napo­my­ka w niej o „mrocz­nym prze­su­nię­ciu”, jakie doko­na­ło się w prze­strze­ni publicz­nej, usi­łu­ją­ce (nie­przy­pad­ko­wo w rdze­niu pobrzmie­wa tu „siła”) okro­ić to poję­cie z jego szla­chet­nej  wie­lo­znacz­no­ści. To się oczy­wi­ście nie uda, bo nie może, nie tym razem. Z odsie­czą przy­cho­dzi poeta i mówi: tu też jest Pol­ska – pol­sz­czy­zna, jakiej nie zna­cie.

Kac­per Bart­czak zaser­wo­wał nam język, któ­ry się aktu­ali­zu­je, pro­gra­mo­wo elip­tycz­ny, obcy i nie­ja­sny; któ­ry tyl­ko cza­sa­mi pusz­cza do nas oko zna­jo­mo brzmią­ce­go, wygod­ne­go liry­zmu. A jed­nak dość szyb­ko pod­bi­ja nas ten inny dia­lekt, zaczy­na­my (w) nim myśleć i mówić. Uczy­my się idio­mu, któ­re­go reguł – a czę­ścio­wo rów­nież i słow­ni­ka – wcze­śniej nie zna­li­śmy. To wiel­ka siła tej książ­ki. Two­rzy ona zupeł­nie wła­sną, osob­ną wer­sję tak zwa­nej (zwy­zy­wa­nej) rze­czy­wi­sto­ści A.D. (?) 2017. Bart­czak śmia­ło i bez­kom­pro­mi­so­wo wpi­su­je się w naj­lep­sze tra­dy­cje pol­skiej awan­gar­dy, poka­zu­jąc, że moż­na dziś pisać wier­szem, któ­ry nie będzie się oglą­dał na nic inne­go poza samym sobą.

Pokarm suwe­ren to tak­że, jak zawsze u tego poety, książ­ka o cie­le tek­sto­wym, o soma­tycz­nym wymia­rze bycia. Pisa­nie – wiersz – dla Bart­cza­ka jest aktem cie­le­snym, jed­nym z wie­lu, jakie wyko­nu­je­my każ­de­go dnia i nocy. Wiersz, jak prze­ko­nu­je, to żywy orga­nizm. „Popeł­niasz cia­ło”, pisze Bart­czak. To bar­dzo bli­ska mi per­spek­ty­wa. Za spra­wą tej stra­te­gii – „świa­to­od­czu­cia” – uda­je się mu dostrzec i inkor­po­ro­wać do tek­stu coś, cze­go zwy­kle nie dostrze­ga­my: zasad­ni­czo bio­lo­gicz­ny wymiar każ­de­go myśle­nia i pisa­nia, z całą tego gestu ambi­wa­len­cją. W zamknię­ciu tomu pada zna­mien­ne, poru­sza­ją­ce wezwa­nie: „duszo lami­na­cie żywy skóro/ wydziel się insta­luj wersem/ inną sub­stan­cją orga­nicz­ną”.

Czy tego chce­my, czy nie, zawsze jeste­śmy zda­ni na rze­czy­wi­stość tu i teraz – na sło­wa wyko­rzy­sty­wa­ne tak przez innych, jak i przez nas samych; na wszech­obec­ną (prze)moc mówie­nia. Pozo­stać w tym wszyst­kim suwe­ren­nym – na tyle, na ile to w ogó­le moż­li­we – i nie pod­dać się znie­wa­la­ją­cej, mie­lą­cej sile dys­kur­sów, któ­re mamią swą jedy­nie słusz­ną wykład­nią, to wła­ści­wie wszyst­ko, co może­my zro­bić. Jedy­na suwe­ren­ność, do jakiej mamy dostęp, to nie­uf­ność wobec języ­ka. Tak, to naj­waż­niej­sza z lek­cji – odczy­tań – języ­ko­wej mag­my, z któ­rej powsta­ją nasze świa­ty. Lek­cja, któ­rą Kac­per Bart­czak po raz kolej­ny popro­wa­dził z pre­cy­zją doda­ją­cą otu­chy w tych „cie­ka­wych cza­sach”, w jakich przy­szło nam żyć.

3.

Myślę, że nie prze­sa­dzę, jeśli powiem, że cze­ka­łem na tę książ­kę od daw­na. Nie mia­łem poję­cia, że ist­nie­je, ale czu­łem, że gdzieś prze­cież ist­nieć musi. Nad rze­ką Esther Kin­sky to ten rodzaj powie­ści, a raczej pisa­nia, któ­ry mar­ku­jąc nar­ra­cyj­ne kon­wen­cje, mówi o czymś zupeł­nie innym i bar­dziej zasad­ni­czym. O czymś, cze­go wszy­scy nie­ustan­nie doświad­cza­my, nie przy­wią­zu­jąc do tego więk­szej wagi.

Pisa­nie o rze­kach ma dłu­gą tra­dy­cję. Czy­ta­jąc Kin­sky, czę­sto myśla­łem o Sut­tree McCarthy’ego. Ale to tyl­ko jeden z dzie­siąt­ków kon­tek­stów, jakie może­my roz­snuć wokół powie­ści nie­miec­kiej pisar­ki i tłu­macz­ki, tak zasłu­żo­nej dla pol­skiej lite­ra­tu­ry. Nad rze­ką to podróż w nie­oczy­wi­ste zaka­mar­ki opi­su, notat­ka – a raczej cała seria nota­tek – z patrze­nia, jego tra­skryp­cja, jak gdy­by prze­ni­ka­ją­ca mate­rię i prze­świe­tla­ją­ca jej powierzch­nię. W hip­no­tycz­nej pro­zie Kin­sky opis – auto­no­micz­ny i auto­te­licz­ny zara­zem – jest swo­istą meto­dą poznaw­czą, pró­bą nawią­za­nia kon­tak­tu z nie­po­ję­tą, zni­kli­wą rze­czy­wi­sto­ścią. Tra­dy­cyj­nie poj­mo­wa­ny dia­log wła­ści­wie tu nie wystę­pu­je, a jed­nak spa­ce­ry nar­ra­tor­ki nad rze­ka­mi, jej włó­czę­ga lon­dyń­ski­mi (i nie tyl­ko) uli­ca­mi i ścież­ka­mi jest prze­cież dia­lo­gicz­na w naj­bar­dziej zasad­ni­czym tego sło­wa zna­cze­niu: jest otwar­ciem się na dźwięk i obraz, zapach i dotyk tego, co przy­cho­dzi, jest wyj­ściem rze­czy­wi­sto­ści naprze­ciw.

Fabu­ła w Nad rze­ką to tyl­ko pew­na hipo­te­za, zarys wyda­rzeń. Jeśli bar­dzo byśmy chcie­li, oczy­wi­ście mogli­by­śmy poku­sić się o odtwo­rze­nie zasad­ni­czych fak­tów z bio­gra­fii nar­ra­tor­ki – jej cha­otycz­ne, nazna­czo­ne jakąś nie­ja­sną trau­mą życie we wschod­nim Lon­dy­nie, licz­ne podró­że po świe­cie. Pyta­nie tyl­ko, czy życio­rys, któ­ry byśmy otrzy­ma­li, rze­czy­wi­ście oddał­by spra­wie­dli­wość tym naj­istot­niej­szym doświad­cze­niom nar­ra­tor­ki. Co cie­ka­we, pyta­nie to pada z wnę­trza tek­stu, jak gdy­by sama nar­ra­cja kwe­stio­no­wa­ła celo­wość takie­go przed­się­wzię­cia; jak gdy­by to, o czym się w niej mówi, unie­waż­nia­ło kon­wen­cję naiw­ne­go bio­gra­fi­zmu.

Ta książ­ka olśnie­wa, ale inne to olśnie­nie, niż mogli­by­śmy się spo­dzie­wać – jak­by przy­ciem­nio­ne, gasną­ce i wid­mo­we. Nie powin­no nas to zaska­ki­wać. Nad rze­ką to tak­że swo­isty trak­tat o foto­gra­fii, o świe­tle, któ­re jest jej począt­kiem i koń­cem. Jak pod­kre­śla Jacek Guto­row w Hym­nie do życia, ese­ju zna­ko­mi­cie wpro­wa­dza­ją­cym w Nad rze­ką, Esther Kin­sky od daw­na zafa­scy­no­wa­na była świa­tem Bru­no­na Schul­za, i tę fascy­na­cję czuć w książ­ce, w samej tkan­ce tek­stu – ale prze­obra­żo­ną, podą­ża­ją­cą dro­gą wła­snych obse­sji. Schulz opi­sy­wał świat pro­win­cji z jej zgo­ła fan­ta­stycz­ny­mi rytu­ała­mi. Nad­rzecz­ny kra­jo­braz Kin­sky, choć w oczy­wi­sty spo­sób zwią­za­ny z lon­dyń­ską metro­po­lią – jed­ną z naj­więk­szych na świe­cie – rów­nież odczu­wa­my jako pobocz­ny, mar­gi­nal­ny. Świat Nad rze­ką to świat nie­chcia­ne­go zaple­cza.

Rze­ki i ich życie. Buj­na, nad­rzecz­na roślin­ność. Ludzie wędrow­ni, uchodź­cy wojen­ni, imi­gran­ci eko­no­micz­ni. Zawi­łe, czę­sto tra­gicz­ne bio­gra­fie, jak gdy­by szcząt­ko­we. Nad­rzecz­ne losy ludzi i zwie­rząt, tak podob­ne do sie­bie, nie­za­leż­nie od dłu­go­ści i sze­ro­ko­ści geo­gra­ficz­nej. Opis kocie­go cmen­ta­rzy­ska na Strat­ford Marsh w doli­nie lon­dyń­skiej Lea River, ukry­te­go gdzieś w nad­rzecz­nych zaro­ślach, i opis umie­ra­ją­cych nad brze­ga­mi Hugli, w del­cie Gan­ge­su, na przed­mie­ściach Kal­ku­ty. W pro­zie Kin­sky zdu­mie­wa­ją­ca jest ta ele­men­tar­na toż­sa­mość nad­rzecz­ne­go kra­jo­bra­zu, od Ame­ry­ki Pół­noc­nej przez Euro­pę aż po Azję. Zna­mien­ne, że nar­ra­tor­ka naj­le­piej czu­je się wła­śnie tam, na tej zie­mi niczy­jej, jak gdy­by wydzie­dzi­czo­nej (sama, jak wnio­sku­je­my z okru­chów jej pry­wat­nej histo­rii, rów­nież jest w jakimś sen­sie wydzie­dzi­czo­na), w poprze­my­sło­wych, zapo­mnia­nych dziel­ni­cach Lon­dy­nu, na pobo­czach dróg, gdzieś nad Odrą, Nere­twą, Cisą – nad tymi tak bli­ski­mi nam, choć rów­nie zapo­mnia­ny­mi rze­ka­mi Euro­py Środ­ko­wej.

Esther Kin­sky zna­ko­mi­cie uchwy­ci­ła nie­ja­sną, zmien­ną rze­czy­wi­stość, któ­rą znaj­du­je­my na brze­gach rzek i w nas samych. To w takich miej­scach – i w ten spo­sób – upły­wa nasze życie, zda­je się mówić autor­ka, nawet gdy tego nie zauwa­ża­my, całe życie – ludzi, roślin, zwie­rząt. Jed­na­ko­we, jed­na­ko ważą­ce. Co istot­ne, Kin­sky nie oswa­ja go i nigdy nie sta­ra się na siłę uczy­nić go zro­zu­mia­łym, nie spo­ufa­la się ze świa­tem, któ­ry opi­su­je. Lon­dyń­ska Lea River – podob­nie jak wszyst­kie inne opi­sa­ne rze­ki – nie­ustan­nie sta­je się i być prze­sta­je: w patrze­niu, w cho­dze­niu, w mówie­niu. W tym miej­scu trze­ba tak­że wspo­mnieć o zna­ko­mi­tej pra­cy tłu­macz­ki, Sła­wy Lisiec­kiej, dzię­ki któ­rej rze­czy­wi­stość, o jakiej mówi Kin­sky, zna­la­zła tak pla­stycz­ne, zmy­sło­we wcie­le­nie rów­nież w naszym „narze­czu”. Zresz­tą pol­skie tro­py są roz­sia­ne tu i tam w samym tek­ście, wzmac­nia­ją­cy tyl­ko poczu­cie przy­na­leż­no­ści do jego nad­rzecz­ne­go ryt­mu i nad­rzecz­nej praw­dy o ist­nie­niu jako takim.

4.

Dwa tek­sty, któ­re wyróż­nia­ją się pew­ną nie­przy­stęp­no­ścią, czy może raczej otwar­to­ścią; tek­sty enig­ma­tycz­ne, wska­zu­ją­ce jedy­nie punkt wyj­ścia, nie doj­ścia – dla tych, któ­rzy chcą się w tek­ście zgu­bić i nie­ko­niecz­nie odna­leźć.

Na koniec chcę też wspo­mnieć o kil­ku innych książ­kach, bez któ­rych trud­no wyobra­zić sobie minio­ny rok w Biu­rze. Z pro­zy – poza Esther Kin­sky – to przede wszyst­kim Pamięć Péte­ra Náda­sa, bez wąt­pie­nia jeden z naj­waż­niej­szych prze­kła­dów ostat­nich lat; tekst, któ­re­go zna­cze­nie będzie tyl­ko rosło. Jak dobrze, że ist­nie­ją Węgrzy, chcia­ło­by się powie­dzieć. Z naj­lep­szych warsz­ta­tów pol­sz­czy­zny rów­nież otrzy­ma­li­śmy spo­ro – nowe tomy Roma­na Hone­ta, Mar­ty Pod­gór­nik, Rober­ta Rybic­kie­go, wresz­cie Pala­me­des Pio­tra Maty­wiec­kie­go, o tak rzad­ko dziś spo­ty­ka­nym roz­ma­chu inte­lek­tu­al­nym, i Tra­wers Andrze­ja Sosnow­skie­go. Docze­ka­li­śmy się wier­szy zebra­nych Toma­sza Puł­ki, ostat­nio Rapor­tu wojen­ne­go Aga­ty Jabłoń­skiej. Dodaj­my do tego jesz­cze Dusz­ny kraj Dyla­na i Tań­czę boso Pat­ti Smith, a będzie­my mieć klę­skę uro­dza­ju. Nie­mal peł­ny rejestr pre­mier 2017. O żad­nej z nich nie moż­na powie­dzieć, że była przy­pad­ko­wa.

Tytu­łów było w tym roku może tro­chę mniej niż w latach poprzed­nich, ale każ­dy wysma­ko­wa­ny. Bo jakość, jak wia­do­mo, jest wszyst­kim. Pozo­sta­je tyl­ko mieć nadzie­ję, że kolej­ny rok czy­ta­nia i myśle­nia z Biu­rem będzie rów­nie intry­gu­ją­cy i pożyw­ny – i nie mniej suwe­ren­ny.

O AUTORZE

Juliusz Pielichowski

Urodzony w 1984 r. w Gliwicach. Poeta, tłumacz z języka angielskiego. Autor tomów wierszy Czarny organizm (Mikołów 2019) oraz Przeciwwiersze (Poznań 2023). Przekłada na język polski eseje i pisma H. D. Thoreau (O chodzeniu, Lublin 2019; wybór z „Dziennika”, „Literatura na Świecie” nr 9-10/2020). Przygotował wybór szkiców i opowiadań Elizabeth Bishop (Amerykańska Szkoła Pisania, razem z Andrzejem Sosnowskim i Marcinem Szustrem, Stronie Śląskie 2020) oraz – z angielskiego przekładu – spolszczenie zaginionego opowiadania Marka Hłaski (Diabły w deszczu, Mikołów 2020). Współpomysłodawca i członek Rady Programowej Nagrody Dramaturgicznej im. Tadeusza Różewicza.