debaty / ankiety i podsumowania

Poetycka książka trzydziestolecia: nominacja nr 3

Przemysław Rojek

Głos Przemysława Rojka w debacie „Poetycka książka trzydziestolecia”.

strona debaty

Poetycka książka trzydziestolecia: wprowadzenie

Taka pięk­na kata­stro­fa

Mar­ta Koron­kie­wicz i Paweł Kacz­mar­ski sło­wo wstęp­ne do anto­lo­gii Zebra­ło się śli­ny roz­po­czę­li kon­sta­ta­cją dyle­ma­tu, przed któ­rym sta­ją wszy­scy redak­to­rzy zamie­rzeń o cha­rak­te­rze anto­lo­gij­nym: opi­sy­wać czy pro­jek­to­wać?… Przed podob­nym – acz sądzę, że nie­po­mier­nie więk­szym – nie­roz­strzy­gal­ni­kiem sta­ję teraz, kie­dy zabie­ram się do pisa­nia odpo­wie­dzi na ankie­tę Biu­ra Lite­rac­kie­go o naj­waż­niej­szą książ­kę poetyc­ką trzy­dzie­sto­le­cia obej­mu­ją­ce­go (prze­pra­szam za zło­śli­wość) co naj­mniej dwie Trze­cie i dwie Czwar­te (Trze­cie-i-Pół?) Rzecz­po­spo­li­te. Spra­wa pierw­sza: książ­ka naj­waż­niej­sza czy naj­lep­sza? Jeśli to dru­gie – to jakie kry­te­rium przy­jąć, jakie este­tycz­ne zało­że­nia? Jeśli to pierw­sze – to podob­nie: z jakie­go punk­tu widze­nia naj­waż­niej­sza? Histo­rycz­no­li­te­rac­kie­go? Socjo­li­te­rac­kie­go? Poza tym: jak w peł­ni uczci­wie roz­strzy­gnąć, co jest moją jako tako obiek­tyw­ną oce­ną, a co pół­świa­do­mą koniecz­no­ścią spła­ce­nia jakie­goś towa­rzy­skie­go dłu­gu? Jak (i czy w ogó­le) oprzeć się poku­sie typo­wa­nia ksią­żek, któ­re nie mia­ły abso­lut­nie żad­ne­go oddźwię­ku, ale co do któ­rych ma się pew­ność, że spo­tka­ła je nie­by­wa­ła krzyw­da, że powin­ny być czy­ta­ne, oma­wia­ne i nagra­dza­ne? Jak zro­bić tak, żeby mniej wię­cej zacho­wać wszel­kie pary­te­ty – płci, ale też nie­fa­wo­ry­zo­wa­nia jakie­goś kon­kret­ne­go pod­mio­tu wydaw­ni­cze­go? Jak nie popaść w nostal­gię i nie uprzy­wi­le­jo­wać pew­ne­go kon­kret­ne­go momen­tu, w któ­rym z przy­czyn oso­bi­stych poezji doświad­cza­ło się szcze­gól­nie moc­no? Pisać tyl­ko o zbio­rach wier­szy pre­mie­ro­wych, czy rów­nież o edy­cjach tek­stów wybranych/zebranych? Trak­to­wać „poetyc­kość” dosłow­nie czy uwzględ­niać też wier­sze – na przy­kład – wyśpie­wa­ne lub pro­zę o gęsto­ści cza­sem ponad­po­etyc­kiej? I wresz­cie – jak wybrać te „mini­mum trzy, mak­si­mum dzie­sięć” spo­śród nie­prze­bra­ne­go bogac­twa? Już w swo­jej Lite­ra­tu­rze pol­skiej 1976–1988 Piotr Śli­wiń­ski i Prze­my­sław Cza­pliń­ski poku­si­li się o stwo­rze­nie takiej arbi­tral­nej listy poetyc­kich masthe­wów (okre­śle­nie oczy­wi­ście pod­bie­ram od Joan­ny Muel­ler, choć wła­ści­wie powin­ny to być mastri­dy), ale – z tego, co pamię­tam – liczy­ła sobie ona kil­ka­dzie­siąt pozy­cji z nie­speł­na deka­dy!…

No nic, spró­buj­my nie­moż­li­we­go: od naj do naj­mniej-ale-wciąż-jesz­cze-naj

Po pierw­sze: Stan­cje Andrze­ja Sosnow­skie­go (Sto­wa­rzy­sze­nie Lite­rac­kie Kre­sy, Lublin 1997). Nie ukry­wam, że to wła­śnie od tego tomu – a raczej od dys­ku­sji nad nim, któ­re pro­wa­dzi­li­śmy na zaję­ciach z poety­ki na pierw­szym roku ujo­tow­skiej polo­ni­sty­ki pod opie­ką wte­dy jesz­cze dok­to­ra (!) Micha­ła Paw­ła Mar­kow­skie­go – zaczę­ła się na poważ­nie moja przy­go­da z lite­ra­tu­rą współ­cze­sną. I do dziś uwa­żam, że to naj­zna­ko­mit­sze dzie­ło naj­bar­dziej wpły­wo­we­go pol­skie­go poety po 1989 roku. Oprócz wybu­cho­we­go poten­cja­łu rewa­lo­ry­zo­wa­nia samych pod­staw myśle­nia o akcie pisa­nia (i czy­ta­nia), znaj­du­ję też tam nie­słab­ną­cy do dziś wymiar lirycz­ne­go pięk­na, któ­re­go potem czę­sto mi nie­ste­ty u Sosnow­skie­go bra­ko­wa­ło.

Po dru­gie: Powle­kać rosną­ce. Apo­kry­fy pre­na­tal­ne Joan­ny Muel­ler (Biu­ro Lite­rac­kie, Wro­cław 2013). Nie, to nie pomył­ka – ten zbiór ese­jów Joan­ny Muel­ler umiesz­czam wśród ksią­żek poetyc­kich (i to wyso­ko, na dru­gim miej­scu), bo wła­śnie siła poetyc­ka tej książ­ki jest nie mniej­sza niż wie­lu zbio­rów wier­szy. Poza tym – to jed­na z naj­pięk­niej­szych roz­praw o pisa­niu: takich, w któ­rych zacie­ra się gra­ni­ca mię­dzy tym, co jest poezją (albo co autor­ka w poezję prze­mie­nia), a co komen­ta­rzem, sta­no­wią­cym inte­gral­ne dopeł­nie­nie komen­to­wa­ne­go. A jesz­cze poza tym – to wła­śnie ten przy­pa­dek, o któ­rym wspo­mnia­łem powy­żej: dzie­ła, któ­re powin­no w swo­im cza­sie zebrać wszyst­kie moż­li­we lau­ry, a zosta­ło skan­da­licz­nie zapo­zna­ne. A jesz­cze, jesz­cze poza tym – naj­waż­niej­sza w Pol­sce mani­fe­sta­cja takie­go femi­ni­zmu, któ­ry i ja wyzna­ję. No i wresz­cie – nikt nigdy tak u nas, w kra­ju rze­ko­mo ufun­do­wa­nym na mat­czy­no-rodzin­nych mitach, nie pisał o cią­ży i poro­dzie w tak nie­by­wa­ły spo­sób, co i mnie ongiś – w jed­nym z naj­waż­niej­szych momen­tów moje­go życia – trwa­le nazna­czy­ło.

Po trze­cie: Lewe stro­ny wido­ków Jerze­go Ficow­skie­go (WBPi­CAK, Poznań 2014). Wiel­ka księ­ga i wiel­kie odkry­cie. Do cza­sów Lewych stron wido­ków Ficow­ski był dla mnie – wstyd przy­znać, choć wiem, że w tym wsty­dzie nie powi­nie­nem być odosob­nio­ny – tym od Schul­za i Cyga­nów (zwłasz­cza Papu­szy). Wybór poznań­skiej ofi­cy­ny – przy­go­to­wa­ny i opa­trzo­ny bra­wu­ro­wym posło­wiem przez Pio­tra Som­me­ra – był obja­wie­niem jed­ne­go z naj­bar­dziej ory­gi­nal­nych, pro­wo­ku­ją­cych, domy­śla­nych i wie­lo­ję­zycz­nych poetów pol­skich XX wie­ku, kre­ato­ra jed­nej z naj­bar­dziej tajem­ni­czych i wszech­ogar­nia­ją­cych prze­strze­ni lirycz­nych. Nie idąc żad­ną z obo­wią­zu­ją­cych dróg, Jerzy Ficow­ski nie stwo­rzył żad­nej szko­ły, żad­ne­go nur­tu, pozo­sta­jąc twór­cą dosko­na­le jed­nost­ko­wym.

Po czwar­te: zbie­ra­ne, gubio­ne (1960–2010) Kry­sty­ny Miło­będz­kiej (Biu­ro Lite­rac­kie, Wro­cław 2010). Moż­na by było po czę­ści powtó­rzyć to, co napi­sa­łem o Ficow­skim. To może naj­więk­sza zasłu­ga Biu­ra, że przy­wró­ci­ło do obie­gu poet­kę obec­ną w życiu wydaw­ni­czym od począt­ku szó­stej deka­dy poprzed­nie­go stu­le­cia, a prze­cież bytu­ją­cą na skan­da­licz­nym mar­gi­ne­sie. Ten wiel­ki tom to pod­su­mo­wa­nie współ­pra­cy Biu­ra z Miło­będz­ką, a jed­no­cze­śnie dowód na to, jak bar­dzo wpły­wo­wy i inspi­ru­ją­cy głos poetyc­ki był przez pół­wie­cze nie­mal nie­sły­szal­ny.

Po pią­te: Sar­ma­tia Jac­ka Kacz­mar­skie­go (Scutum/Pomaton EMI, 1994). Pły­ta? A dla­cze­go nie? Prze­cież tu wła­śnie – w związ­ku sło­wa i muzy­ki – skry­wa­ją się naj­daw­niej­sze źró­dła poezji, się­ga­ją­ce cza­sów aoj­dów, rap­so­dów, tru­ba­du­rów i rybał­tów. A Kacz­mar­ski tym kon­cep­cyj­nym krąż­kiem udo­wod­nił, że jest nie tyl­ko zna­ko­mi­tym poetą, wybit­nym histo­ry­kiem kul­tu­ry, ale też nie­zrów­na­nym, bez­li­to­snym i dla każ­de­go nie­wy­god­nym dia­gno­stą zbio­ro­wej duszy pol­skiej: mało jest rów­nie kom­pe­tent­nych i wyczer­pu­ją­cych (a przy tym – coraz bar­dziej i coraz nie­zno­śniej aktu­al­nych) mono­gra­fii socjo­lo­gicz­nych pol­sko­ści jak tych szes­na­ście pie­śni.

Po szó­ste: Pod­ręcz­nik nauko­wy dla oni­ro­nau­tów Rober­ta Rybic­kie­go (Biu­ro Lite­rac­kie, Stro­nie Ślą­skie 2018). Nie spo­sób nie zgo­dzić się z tym, co napi­sał w redak­cyj­nej not­ce do tego mon­stru­al­ne­go tomu Dawid Mate­usz: Ryba jest naj­wy­bit­niej­szym, ale też naj­bar­dziej zmar­gi­na­li­zo­wa­nym poetą pol­skim XXI wie­ku. Ale żeby móc taką kontr­asy­gna­tę zło­żyć, trze­ba naj­pierw zmie­rzyć się z cało­ścią tej księ­gi, z tym trud­no ogar­nial­nym, sza­lo­nym, ale też nie­po­rów­na­nie kon­se­kwent­nym pro­jek­tem poetyc­kim, któ­ry każe prze­my­śleć wła­ści­wie wszyst­ko, co wyda­je nam się, że wie­my o gra­ni­cach wier­szo­wej wypor­no­ści i wypo­wia­dal­no­ści.

Po siód­me: Nie Kon­ra­da Góry (Biu­ro Lite­rac­kie, Wro­cław 2016). Wła­ści­wie wszyst­ko, co mia­łem do powie­dze­nia o tym poema­cie, już powie­dzia­łem. I pod­trzy­mu­ję: wśród wie­lu gło­sów, któ­re w ostat­nich latach pró­bo­wa­ły odzy­skać dla poezji w Pol­sce ran­gę dys­kur­su mie­rzą­ce­go się ze spo­łecz­ną, eko­no­micz­ną i poli­tycz­ną rze­czy­wi­sto­ścią, ten wydo­by­ty przez Kon­ra­da Górę wyda­je mi się naj­moc­niej­szy, naj­bar­dziej wstrzą­sa­ją­cy, o ogrom­nej sile nie tyl­ko deskryp­tyw­nej, ale też per­for­ma­tyw­nej, inter­wen­cyj­nej. To, jak żenu­ją­co Nie zosta­ło pomi­nię­te we wszyst­kich kar­na­wa­łach nagra­dza­nia, tyl­ko potwier­dza, jak nie­do­pusz­czal­ną książ­kę napi­sał Góra.

Po ósme: Szyb­ko przez wszyst­ko Justy­ny Bar­giel­skiej (Biu­ro Lite­rac­kie, Wro­cław 2014). Niby wier­sze zebra­ne, ale czy­ta się to jak książ­kę napi­sa­ną od począt­ku i jed­nym tchem. Potwier­dze­nie tego, że Justy­na Bar­giel­ska jest twór­czy­nią bez resz­ty doj­rza­łą, idio­ma­tycz­ną, prze­ma­wia­ją­cą w spo­sób świe­ży i uwo­dzi­ciel­sko pięk­ny. Skąd­inąd: jed­na z naj­waż­niej­szych nowych dyk­cji w pisar­stwie fun­da­men­tal­nie nazna­czo­nym płcią – na tyle odle­gła od tota­li­zu­ją­cych uzur­pa­cji nie­któ­rych odła­mów mani­fe­mi­ni­zmu (znów ukło­ny dla Asi Muel­ler za ten kapi­tal­nie kąśli­wy ter­min), że wyho­do­wa­ła sobie cał­kiem pokaź­ne gro­no pro­mi­nent­nych nie­przy­ja­ció­łek.

Po dzie­wią­te: pój­dziesz synu do pie­kła Roma­na Hone­ta (Zie­lo­na Sowa, Kra­ków 1998). Nie wiem, czy to naj­lep­sza książ­ka Hone­ta – a pra­wie na pew­no nie moja ulu­bio­na (tą było­by chy­ba baw się). Osta­tecz­nie nie ma to aż takie­go zna­cze­nia – ten poeta raczej nie zmie­nia swo­je­go pomy­słu na wiersz, raczej dopi­su­je to, co uwa­ża, że musi być napi­sa­ne, nie oglą­da­jąc się na mody, ten­den­cje, dys­ku­sje i zawi­ro­wa­nia towa­rzy­skie. Ale być może to wła­śnie ten dru­gi jego tom, wyda­ny rów­no 20 lat temu, jest naj­waż­niej­szy – to po nim zaczę­to mówić o „szko­le” bądź „linii” Hone­ta, o kra­kow­skim rene­san­sie poetyc­kiej wizyj­no­ści, o nowym gło­sie na pogo­rze­li­sku pozo­sta­łym po zażar­tych spo­rach o sens poko­le­nia „bru­Lio­nu”. To zresz­tą też nie­waż­ne – waż­ne, że do dziś mamy kogoś, kto trak­tu­je poezję z naj­wyż­szą powa­gą i kto przy­po­mi­na, że jest ona (rów­nież) od mówie­nia o spra­wach fun­da­men­tal­nych, zjed­nu­jąc tym sobie abso­lut­nie fana­tycz­nych czy­tel­ni­ków.

 Po dzie­sią­te: Schi­zma Mar­ci­na Świe­tlic­kie­go (Obser­wa­tor, Poznań 1994). Poezja Mar­ci­na Świe­tlic­kie­go – i sam Świe­tlic­ki – zna­la­zły się ostat­nio w cen­trum dys­ku­sji, i choć wie­le wyni­kłych z tego uwag kry­tycz­nych loku­je się na róż­nych pozio­mach kurio­zal­no­ści, to i owo moż­na przy­naj­mniej prze­my­śleć… Ale nie­za­leż­nie od tego wszyst­kie­go, pisa­nie o „naj­waż­niej­szej książ­ce trzy­dzie­sto­le­cia” bez uwzględ­nie­nia tego wła­śnie poety ma mnie wię­cej tyle sen­su, co syn­te­zy pol­skie­go roman­ty­zmu bez Nie-Boskiej kome­dii (no bo ich autor był reak­cjo­ni­stą, mizo­gi­nem i anty­se­mi­tą). A Schi­zma jest naj­lep­sza – i doku­men­tu­je, że tam­te roz­pa­lo­ne spo­ry z począt­ków III Rzecz­po­spo­li­tej mia­ły akto­rów znacz­nie wykra­cza­ją­cych poza jało­we ety­kie­ty oha­ry­stów i zaga­jewsz­cza­ków.

Myśla­łem, że sko­ro wyczer­pa­łem mak­sy­mal­ną zało­żo­ną w regu­la­mi­nie deba­ty licz­bę nomi­na­cji, to obej­dzie się bez pozy­cji „tuż za podium”… Ale nie, było­by to nie­uczci­we – więc tuż za podium: Poezje zebra­ne Bole­sła­wa Leśmia­na (nie, to też nie pomył­ka: fakt, że ponad 70 lat po śmier­ci jed­ne­go z naj­wy­bit­niej­szych poetów w histo­rii nie tyl­ko pol­skiej, ale też euro­pej­skiej lite­ra­tu­ry, wresz­cie zebra­li­śmy się do wyda­nia jego pism zebra­nych, nale­ży – nie bez prze­ką­su – uznać za donio­sły); Aryt­mia Jac­ka Pod­sia­dły; Sta­cja wie­ży ciśnień Dawi­da Mate­usza; Rucho­me świę­ta Toma­sza Maje­ra­na; Cisza i Pta­sia gry­pa Boh­da­na Zadu­ry; Sło­je zadrzew­ne Tymo­te­usza Kar­po­wi­cza; Trzy ścież­ki nad jed­ną rze­ką sumu­ją się Fili­pa Zawa­dy; Pamięć zewnętrz­na Rado­sła­wa Jur­cza­ka; Prze­trwal­nik Wal­de­ma­ra Joche­ra; Zagro­da zębów Wita Szo­sta­ka (czy­li znów coś, co prze­kra­cza gra­ni­ce mię­dzy poezją a czymś innym, rów­nie poetyc­kim); Płyn Lugo­la Juliu­sza Gabry­ela; Psalm do św. Sabi­ny Rado­sła­wa Wiśniew­skie­go; Lucy­fer zwy­cię­ża Ilo­ny Wit­kow­skiej; Ani­ma i Dwa­na­ście sta­cji Toma­sza Różyc­kie­go; Zachód słoń­ca w Mila­nów­ku Jaro­sła­wa Mar­ka Rym­kie­wi­cza; b Micha­ła Pran­ke­go; Para­di­so Mar­ty Pod­gór­nik; [beep] Gene­ra­tion Toma­sza Bąka; Zachód słoń­ca w Kur­wi­do­łach Rafa­ła Gawi­na; Poczy­tal­nia Jaro­sła­wa Lip­szy­ca; moja jest ta zie­mia Mar­ty­ny Buli­żań­skiej; Magnum Igno­tum. Pre­lu­dium don­GU­RA­Le­sko (też książ­ka poetyc­ka wyśpie­wa­na, i podob­nie – obie czę­ści Taty Kazi­ka Kul­tu, i tak­że to, co rymu­je Spię­ty na kolej­ne krąż­ki Lao Che, i jesz­cze Umo­wa o dzie­ło Taco Hemin­gwaya); Lata­kia i Dwu­płat Szy­mo­na Słom­czyń­skie­go; Nowe sto­sun­ki wyra­zów Pio­tra Som­me­ra; Kona ostat­ni czło­wiek Anny Świrsz­czyń­skiej (z feno­me­nal­nym, sta­no­wią­cym natu­ral­ne prze­dłu­że­nie poezji autor­ki posło­wiem Kon­ra­da Góry); Błam Mar­ci­na Sen­dec­kie­go; Spóź­nio­ny owoc radio­fo­ni­za­cji Dariu­sza Sośnic­kie­go; Wier­sze oko­licz­no­ścio­we Tade­usza Pió­ry; Przy­czy­nek do nauki o nie­ist­nie­niu Euge­niu­sza Tka­czy­szy­na-Dyc­kie­go; anto­lo­gia Macie swo­ich poetów

…i pew­nie jesz­cze kil­ka­dzie­siąt.

O AUTORZE

Przemysław Rojek

Nowohucianin z Nowego Sącza, mąż, ojciec, metafizyk, capoeirista. Doktor od literatury, nauczyciel języka polskiego w krakowskim Liceum Ogólnokształcącym Zakonu Pijarów, nieudany bloger, krytyk literacki. Były redaktor w sieciowych przestrzeniach Biura Literackiego, laborant w facebookowym Laboratorium Empatii, autor – miedzy innymi – książek o poezji Aleksandra Wata i Romana Honeta.

Inne głosy w debacie