debaty / ankiety i podsumowania

Tomasz Różycki – „Wiersze”

Tomasz Fijałkowski

Głos Tomasza Fijałkowskiego w debacie "Poetyckie książki 2004".

strona debaty

Poetyckie książki 2004

Bar­dzo dobrze się sta­ło, że Lam­pa i Iskra Boża zde­cy­do­wa­ła się zamknąć w jed­nym tomie wszyst­kie wyda­ne do tej pory (i raczej roz­rzu­co­ne wydaw­ni­czo) pro­po­zy­cje lirycz­ne Tomasz Różyc­kie­go. Cie­szy mnie to z dwóch powo­dów. Po pierw­sze – stra­te­gia pole­ga­ją­ca na two­rze­niu wybo­rów nigdy mnie nie prze­ko­ny­wa­ła, zawsze czy­ta­łem wszel­kie „wier­sze wybra­ne” jako coś nie­peł­ne­go, nie pozwa­la­ją­ce­go zapo­znać się w peł­ni z moż­li­wo­ścia­mi dane­go twór­cy. Nawet jeże­li jest to wybór autor­ski, zawsze pozo­sta­wał pewien nie­do­syt. Po dru­gie – w przy­pad­ku takie­go twór­cy jak Tomasz Różyc­ki wręcz nie­zbęd­nym wyda­je się być zanu­rze­nie w poezji auto­ra. Czy­ta­nie Wier­szy przy­po­mi­na mi dość nie­bez­piecz­ne zaba­wy z dzie­ciń­stwa, gdy naj­od­waż­niej­si ska­cząc do wody w oko­licz­nych gli­nian­kach, pró­bo­wa­li sto­pa­mi dotknąć muli­ste­go dna. Ich gło­wy natych­miast ginę­ły pod powierzch­nią, a ręce, mają­ce sygna­li­zo­wać głę­bo­kość, zawsze prę­dzej czy póź­niej, zni­ka­ły pod wodą.

Rewer­sy świa­tła

Vater­land, Ani­ma, Cha­ta uma­ita oraz Świat i anty­świat – czte­ry tomy poetyc­kie wyda­wa­ne regu­lar­nie co dwa lata od 1997 roku. Niby nic takie­go, wszyst­ko to już zna­li­śmy od daw­na. Pro­win­cja i syn­drom odcię­cia ( geo­gra­ficz­ne­go i kul­tu­ro­we­go), nad­zwy­czaj sil­ny pod­miot pra­wie nigdy nie roz­my­wa­ją­cy się w opi­sy­wa­nym świe­cie, rze­czy­wi­stość pod­da­na zabie­go­wi liry­za­cji, wiąz­ki meta­for sple­cio­ne w mister­ne war­ko­cze…

A jed­nak jest w tej poezji coś, co nie pozwa­la jej trak­to­wać z pobłaż­li­wo­ścią i przejść do porząd­ku dzien­ne­go nad wizją świa­ta opi­sy­wa­ne­go przez auto­ra „Ani­my”. Klu­czo­wym poję­ciem wyda­je się być czę­sta u Różyc­kie­go opo­zy­cja „pra­wej i lewej” stro­ny rze­czy­wi­sto­ści, a moty­wy temu pokrew­ne poja­wia­ją się w tej poezji zbyt czę­sto, by uznać je za incy­den­tal­ne. Wła­śnie ta zasa­da orga­ni­zu­je więk­szość wier­szy i spra­wia, że mamy do czy­nie­nia z nad­zwy­czaj spraw­ną i zdy­scy­pli­no­wa­na poety­ką, któ­rej nie moż­na pomy­lić z żad­ną inną, ponie­waż pro­wa­dzi ją kon­kret­na filo­zo­ficz­na idea.

A jakiż jest ten świat Różyc­kie­go? To oszust. Oszust, ponie­waż ukry­wa przed naszy­mi zmy­sła­mi swo­je praw­dzi­we, nie­ste­ty zazwy­czaj odpy­cha­ją­ce, obli­cze. Wystar­czy przy­to­czyć jeden z łatwiej­szych utwo­rów poety ( w przy­pad­ku Różyc­kie­go, para­dok­sal­nie, im łatwiej­szy tekst, tym głęb­sza powin­na być jego inter­pre­ta­cja ), otwie­ra­ją­cy tom Ani­ma wiersz „Dziu­ra”:

To jest dziu­ra w skra­ju nie­ba, pomię­dzy
chmu­ra­mi. Jeśli unieść się i spoj­rzeć z bli­ska,
moż­na przez chwi­lę zoba­czyć tam­ten świat.

Ist­nie­je pew­na bar­dzo sta­ra gra­fi­ka ( nie­ste­ty nie znam auto­ra ani epo­ki, z któ­rej pocho­dzi) przed­sta­wia­ją­ca mędr­ca zaglą­da­ją­ce­go poza kra­wędź tęczy. Widzi tam soczy­ście zie­lo­ne wzgó­rza i czy­ste błę­kit­ne nie­bo. Ale­go­ria ludz­kie­go pędu ku pozna­wa­niu rze­czy­wi­sto­ści? Ilu­stra­cja pla­toń­skiej wizji świa­ta? Pew­nie jed­no i dru­gie. Nato­miast w tek­ście Różyc­kie­go „tam­ten świat” nie jest ani lep­szy, ani cie­kaw­szy od „tego”. To kra­ina fan­to­mów nie­zgrab­nie „mał­pu­ją­cych” nasze ist­nie­nia, urą­ga­ją­cych nasze­mu byto­wi. Tę chwi­lę obja­wie­nia boha­ter wier­sza przy­pła­ca dość ponu­rą wizją pal­ca mon­stru­al­nej wiel­ko­ści, któ­ry „zaty­ka dziu­rę” i koń­czy całą epi­fa­nię. Nasu­nąć się może jed­no sko­ja­rze­nie i zno­wu będzie ono zbu­do­wa­ne na zasa­dzie „anty­świa­ta” – w Kapli­cy Syk­styń­skiej palec boży skie­ro­wa­ny w stro­nę Ada­ma przy­wo­łu­je go do ist­nie­nia i napeł­nia go wszech­wie­dzą o świe­cie. U Różyc­kie­go palec nale­ży do zło­wro­gie­go Demiur­ga odma­wia­ją­ce­go czło­wie­ko­wi wie­dzy i świa­do­mo­ści real­ne­go życia. Tak więc cała poezja auto­ra Vater­lan­du to jeden, nie­koń­czą­cy się pro­ces zry­wa­nia zasłon, za któ­ry­mi kry­je się praw­dzi­we obli­cze stwo­rze­nia.

Rze­czy­wi­stość eks­plo­du­je na naszych oczach. Jed­nak nie jest to jed­na gigan­tycz­na kata­stro­fa pocią­ga­ją­ca za sobą bli­żej nie­okre­ślo­ne total­ne pozna­nie. To raczej dłuż­sze lub krót­sze serie lokal­nych eks­plo­zji, w cza­sie któ­rych docie­ra­ją do nas strzę­py praw­dy. Od swo­je­go pierw­sze­go tomu Różyc­ki zdą­żył już pod­ło­żyć lirycz­ne ładun­ki wybu­cho­we. Dzię­ki nim wła­śnie prze­cie­ra­ją się kur­ty­ny, za któ­ry­mi trwa praw­dzi­we przed­sta­wie­nie i my, widzo­wie, wraz z poetą może­my raz po raz zbli­żyć się do rze­czy­wi­sto­ści. Aż strach pomy­śleć, co mogło­by się stać, gdy­by poeta czę­ściej podró­żo­wał i sku­piał swo­ją poetyc­ką uwa­gę w miej­scach szcze­gól­ne­go nawar­stwia­nia się ilu­zji – ja, na miej­scu świa­ta, zaczął­bym się oba­wiać. Różyc­kie­mu wystar­czy spoj­rzeć…

Moż­na zży­mać się, że Różyc­ki nie zmie­nia się, tema­ty­ka jego wier­szy zamy­ka się w opi­sie Opo­la i oko­lic ( nie licząc kil­ku wier­szy „podróż­ni­czych”). Rekwi­zy­ty poetyc­kie Różyc­kie­go są roz­po­zna­wal­ne dla kogoś, kto obcu­je z ta poezją wystar­cza­ją­co czę­sto, spo­sób kon­struk­cji wier­szy rów­nież jest prze­wi­dy­wal­ny – to z regu­ły dość kla­sycz­ne ukła­dy nie roz­bi­ja­ne żad­ny­mi wido­wi­sko­wy­mi zabie­ga­mi for­mal­ny­mi. Różyc­ki nie pod­pie­ra się mani­fe­sta­mi ani ode­zwa­mi, któ­re z regu­ły masku­ją miał­kość lite­rac­ką danej pro­po­zy­cji. Sta­ra się unie­za­leż­nić od kon­tek­stu histo­rycz­no-lite­rac­kie­go, dla­te­go może­my mieć wra­że­nie, że poza paro­ma wyjąt­ka­mi jego wier­sze mogły­by powstać wie­le lat temu lub uka­zać się za lat kil­ka­na­ście. Nie stra­ci­ły­by nic ze swo­jej hip­no­tycz­nej siły. One oca­le­ją, gdyż Różyc­ki potra­fił się powstrzy­mać od nada­wa­nia swo­im tek­stom atrak­cyj­nej aury „życia spi­sy­wa­ne­go na gorą­co” – takie tek­sty nie­ste­ty sty­gną naj­szyb­ciej i ich ter­min waż­no­ści jest dra­ma­tycz­nie krót­ki. Nie znaj­dzie­my tutaj dra­ma­tycz­ne­go „dzien­ni­kar­skie­go” tonu, zała­my­wa­nia rąk nad kon­dy­cją spo­łe­czeń­stwa, nie ma lita­nii zna­jo­mych ani kata­lo­gu nazw wła­snych. To poezja czy­sta i kon­se­kwent­na. Nawet jeże­li uznać ją za zbyt her­me­tycz­ną, zawsze będzie­my mię­li pew­ność, że ten język posia­da wła­sną logicz­ną i spój­ną gra­ma­ty­kę. A nie jest to czę­sto spo­ty­ka­na wła­ści­wość współ­cze­snej poezji.