debaty / ankiety i podsumowania

Transparentny raport z pola, z którego się mówi, czyli to nie świat się kończy, to kolejny wtórny wiersz puka od spodu, którego nikt nie zauważa

Rafał Gawin

Głos Rafała Gawina w debacie „Nowe języki poezji”.

strona debaty

Nowe języki poezji

Czy­tam i reszt­ki wło­sów mi się jeżą na gło­wie, a bro­da mierz­wi bez wia­tru. I nie cho­dzi mi wyłącz­nie o wstęp do deba­ty Jaku­ba Skur­ty­sa, prze­cież w zało­że­niu przy­czyn­ko­wy i ogól­ni­ko­wy, ale jak­że ten­den­cyj­nie spro­fi­lo­wa­ny pod jed­no wydaw­nic­two, jed­ną pulę nazwisk.

Punkt wyj­ścia – roz­mo­wa pod­czas Sta­cji Lite­ra­tu­ra – nicze­go tu nie uspra­wie­dli­wia. Deba­ta wyszła z biu­ra i nie powin­na cią­gle do nie­go wra­cać, by nie tra­cić wia­ry­god­no­ści.

Z całym sza­cun­kiem dla talen­tu, warsz­ta­tu, wraż­li­wo­ści i sze­ro­ko rozu­mia­ne­go poten­cja­łu Micha­ła Myt­ni­ka, Karo­li­ny Kapu­sty, Zuzan­ny Strehl, Paw­ła Har­len­de­ra, Toma­sza Gro­mad­ki, Sary Akram, Anto­ni­ny Tosiek czy Jul­ka Rosiń­skie­go, nikt z tego gro­na nie two­rzy „nowe­go języ­ka poezji”.

W tym cią­gu nazwisk pierw­sze i ostat­nie wyda­ją się naj­bar­dziej per­spek­ty­wicz­ne i obie­cu­ją­ce, ale – jak dzie­więć­dzie­siąt dzie­więć pro­cent naj­młod­szej poezji – jako twór­czy prze­twór­cy zna­nych i mod­nych gotow­ców, nie­ziem­sko spraw­ni i pomy­sło­wi w zapro­po­no­wa­nych w latach dzie­więć­dzie­sią­tych i zero­wych ramach.

Poło­wicz­na wyjeb­ka? To jakieś nowe hasło rekla­mo­we Poło­wu? Ogól­no­pol­skie­go Straj­ku na rzecz Ochro­ny Kli­ma­tu dla Debiu­tan­tów? Prze­pra­szam, nie kupu­ję. Wsob­ność i kon­fe­syj­ność rozu­miem w spo­sób odwiecz­ny, nowa ety­kie­ta nicze­go tu nie zmie­ni.

To jest powszech­ny pro­blem: sta­re poety­ki pod nowy­mi ety­kie­ta­mi mają odży­wać. I dla mło­dych zdol­nych, szu­ka­ją­cych inspi­ra­cji i nowych sztan­da­rów – może i sta­no­wią jakąś nową war­tość, ale wystar­czy tro­chę poczy­tać wstecz – jak słusz­nie pro­po­nu­je Kac­per Bart­czak – by zoba­czyć, że to kolej­ne waria­cje na temat zna­nych i lubia­nych nur­tów fran­cu­skich oraz ame­ry­kań­skich.

To jest tro­chę tak, jak wte­dy, gdy pró­bu­ję przez Google wejść na pro­fil w ser­wi­sie rand­ko­wym Zbior­nik, a pierw­sze wyszu­ka­nie brzmi: „zbior­nik na desz­czów­kę”. Nie bądź­cie jak Google, kry­ty­cy. Praw­dzi­we życie jest gdzie indziej.

Prze­pra­szam, muszę moc­no.

Ani Biu­ro Lite­rac­kie, ani Dom Lite­ra­tu­ry w Łodzi, ani tym bar­dziej insty­tu­ty: Miko­łow­ski i Lite­ra­tu­ry nie są w sta­nie zapew­nić warun­ków do powsta­wa­nia „nowych języ­ków poezji”.

Choć­by naj­wni­kli­wiej napi­sał o tym Jakub Skur­tys, naj­bar­dziej aka­de­mic­ko Joan­na Orska, naj­pięk­niej Grze­gorz Jędrek, naj­bar­dziej pole­micz­nie Paweł Kacz­mar­ski, naj­bar­dziej pry­wat­nie Dawid Kuja­wa, naj­bar­dziej nie­aka­de­mic­ko Anto­ni­na Tosiek, a naj­bar­dziej odra­ża­ją­co niżej pod­pi­sa­ny: nie ma „nowych języ­ków poezji”.

Celo­wo nie odno­szę się do wszyst­kich gło­sów deba­ty, nie wszyst­kie są w jakim­kol­wiek stop­niu istot­ne. To zna­czy nikt nic nie wno­si, co zauwa­ża­li słusz­nie poprzed­ni­cy, włą­cza­jąc się w ten smut­ny trend. Ale, jak to w przy­ro­dzie śro­do­wi­sko­wej bywa, nic nicze­mu nie jest rów­ne.

Mimo pan­de­mii poroz­ma­wia­łem chwi­lę z Kac­prem Bart­cza­kiem (miał maskę), jed­nym z pro­wo­dy­rów tego bicia pia­ny. Doszli­śmy do zaska­ku­ją­co pokry­wa­ją­cych się i spój­nych wnio­sków jak wyżej: Jakie nowe języ­ki poezji? Jakie nowe gry, chy­ba że plan­szo­we? Jakie nowe roz­gryw­ki, chy­ba że w nie­istot­nych ligach? To już ja.

A że Kac­per napi­sał wcze­śniej wykład o nie­prze­mi­jal­no­ści dyk­cji nowo­jor­skich w poezji pol­skiej, nie moja wina. Ma spo­ro racji, choć pew­nie nie­wie­le czy­ta­ją­ca mło­dzież chcia­ła­by samo­ist­nie w te dyk­cje nie wdep­nąć (i robi wszyst­ko, by tak się dzia­ło, choć­by nie wyko­nu­jąc kro­ków w polu czy­ta­nia).

To zresz­tą bar­dzo dobry tekst, sen­sow­nie popro­wa­dzo­ny, języ­ko­wo dość świe­ży, choć wio­dą­cy do dość oczy­wi­stych wnio­sków: nie ma nowych języ­ków poezji.

OK, Sala­mun może jed­nak wypie­rać patro­nat Ashbery’ego; dla mło­dych piszą­cych nie liczą się następ­stwa cza­sów, powi­no­wac­twa i siat­ki powią­zań mię­dzy twór­ca­mi, i tak więk­szo­ści z nich nie pozna­ją (co celo­wo powta­rzam); cho­dzi naj­ba­nal­niej w świe­cie o tych, któ­rych prze­czy­ta­ją jako pierw­szych, toteż „z nich” będą. Z więk­szym praw­do­po­do­bień­stwem wdep­ną w mod­niej­sze­go i pozor­nie prost­sze­go Sala­mu­na niż prze­wał­ko­wa­ne­go przez śro­do­wi­ska „Lite­ra­tu­ry na Świe­cie”, czy­li popu­lar­nych dzia­der­sów, Ashbery’ego. Ot, i cała tajem­ni­ca patro­nac­ka.

Tak, Jaku­bie, kry­ty­ka nie­wie­le z tego wszyst­kie­go rozu­mie i przy­cho­dzi nie tyl­ko spóź­nio­na, ale nie­oczy­ta­na w prak­ty­ce, prze­peł­nio­na wydmusz­ko­wy­mi kon­cep­ta­mi. Pod­miot-srod­miot. Nowy mate­ria­lizm, żeby jakaś nowość poja­wi­ła się w nazwie, bo jakoś trze­ba uspra­wie­dli­wiać to babra­nie się w sta­ro­ciach. Kon­fe­ren­cje nauko­we, wykła­dy i pań­stwo­we eta­ty.

Nowych gło­sów, napraw­dę przy­no­szą­cych inte­re­su­ją­ce lirycz­nie roz­wią­za­nia, poja­wia się coraz mniej. Dostrze­głem takich napraw­dę kil­ka. Owszem, czy­tam mniej. Zwy­czaj­nie – potwier­dzam roz­po­zna­nia Bart­cza­ka – nie war­to wię­cej. Pró­bo­wa­łem: otrzy­mu­ję debiut z nowej serii wydaw­ni­czej (nazwa do wia­do­mo­ści redak­cji), czy­tam go w pięt­na­ście minut i w kolej­nych pięć zapo­mi­nam. Dwa­dzie­ścia minut bez­pow­rot­nie stra­co­ne.

Prze­pra­szam, musze bez­czel­nie.

Zresz­tą gene­ral­nie na brak nowych języ­ków, zwłasz­cza poezji, cier­pi świat, sko­ro dru­gi rok z rzę­du przy­zna­je się Nagro­dę Nobla autor­ce tek­stów, któ­re czer­pią gar­ścia­mi z kon­ser­wa­tyw­ne­go kiczu. Któ­re, nazwij­my to wprost: uwstecz­nia­ją histo­rię lite­ra­tu­ry.

Sko­ro nie ma nowych języ­ków, to co jest? Co się, mia­no­wi­cie, doko­nu­je na naszych oczach? Pró­by zawłasz­cza­nia i wro­gich prze­jęć. Będę zrzy­nał z Góry i powiem, że to moja pry­wat­na per­spek­ty­wa, że prze­cież kate­go­ria zaan­ga­żo­wa­nia się wyczer­pa­ła, albo – jak chce Kacz­mar­ski – nie trze­ba już sygna­li­zo­wać jej obec­no­ści, ponie­waż przez tych kil­ka lat wzmo­żo­nej pra­cy u pod­staw sta­ła się oczy­wi­sta nawet poza Aka­de­mią. Będę zrzy­nał z Kopy­ta, ponie­waż takie jest moje ali­bi dla nad­mier­nej dekla­ra­tyw­no­ści i przej­rzy­sto­ści pisa­nych prze­ze mnie wier­szy. Powiem, że waż­ny jest dla mnie Adam Kacza­now­ski, bo to mod­ne i lubię, gdy się roz­bie­ra (choć prze­cież nie rozu­miem, o co cho­dzi z tym śmie­chem Joke­ra; nie wie­dział, kie­dy się śmiać). Wspo­mnę o Julii Szy­cho­wiak, bo prze­cież jest o niej gło­śno w świe­cie memów. I koniecz­nie coś o eko (jak dzia­der­si zwy­kli w jidysz). Wresz­cie będę się śli­nił do Jaro­sła­wa Mar­kie­wi­cza, bo odkry­li go faj­ni ludzie i tak pięk­nie her­me­tycz­nie mówią, że jest waż­ny.

A jed­no­cze­śnie powiem, że jestem osob­ny i wsob­ny. Czy wia­ry­god­ni są ludzie kil­ka lat młod­si ode mnie, wciąż lite­rac­kie­go gów­nia­rza, któ­rzy mówią, że zerwa­li z wszel­ki­mi lite­rac­ki­mi tra­dy­cja­mi w Pol­sce? Że ich nie kształ­tu­ją i nie defi­niu­ją żad­ne poety­ki po 1989 roku, nie wspo­mi­na­jąc tych wcze­śniej­szych? Prze­cież to naj­zwy­klej­szy, w swo­jej nie­doj­rza­ło­ści i mega­lo­mań­skim upo­rze, bunt nasto­lat­ków, któ­rzy mają dosyć uprzy­wi­le­jo­wa­nych pozy­cji dzia­der­sów, z któ­rych naj­star­si nawet nie dobrnę­li czter­dziest­ki. Któ­rzy wie­dzą, że nie liczy się ani jakość, ani ilość, cza­sem nawet i „słusz­ność” oraz zna­jo­mo­ści. Trze­ba zbu­do­wać swój mit.

Taki mit, jako ostat­ni, zbu­do­wał Tomasz Puł­ka. Chcąc, nie chcąc – umie­ra­jąc. Choć jak sam mawiał, dla karie­ry lite­rac­kiej moż­na zro­bić wie­le. Ale prze­cież nie jestem Jac­kiem Pod­sia­dłą, by bez­cze­ścić zmar­łe­go. Fakt, nawet ten mistrz nie­wy­szu­ka­nej ripo­sty zauwa­żył, że Puł­ka jakoś sen­sow­nie kola­bo­ro­wał z rze­czy­wi­sto­ścią lite­rac­ką, ba, z for­mą, sko­ro tak mu w słyn­nym pasz­kwi­lu zazdro­ści.

Nie ma na tyle ory­gi­nal­nych poetyk, by mówić o nowych języ­kach. Są nowe spo­so­by mówie­nia o sta­rych poety­kach. Zgod­nie z aka­de­mic­ki­mi moda­mi (sprawdź­cie sobie, na kogo powo­łu­ją się naj­bar­dziej uczel­nia­ni uczest­ni­cy deba­ty). Zgod­nie z jakimś inte­lek­tu­al­nym impe­ra­ty­wem w sty­lu: aby unik­nąć wyklu­cze­nia, będę uży­wał takie­go same­go apa­ra­tu poję­cio­we­go, nawet jeśli nie odpo­wia­da moim roz­po­zna­niom (a raczej bra­kom  roz­po­znań), nawet jeśli nie­wie­le z tego rozu­miem.

Ogól­ni­ki, ogól­ni­ki i jesz­cze raz ogól­ni­ki. Nie liczy się cel, tyl­ko samo dąże­nie. Ale, dro­dzy kry­ty­cy, to naj­zwy­klej­sza w świe­cie meta­fo­ra.

Co jesz­cze się dzie­je?

Wtór­ność wzglę­dem rówie­śni­ków nazy­wa się kolek­ty­wi­zmem i redy­stry­bu­cją talen­tu. Poeci sami wysy­ła­ją się do szkół poezji, żeby szli­fo­wać warsz­tat. Sam pro­wa­dzę warsz­ta­ty i naj­zdol­niej­szym mogę powie­dzieć jed­no: odrzuć­cie warsz­ta­ty, odbij­cie się od uwag kole­ża­nek i kole­gów, idź­cie po swo­je swo­ją dro­gą. Gdy już pozna­cie zasa­dy, łam­cie je. Osta­tecz­na decy­zja zawsze nale­ży do was, a nie do jakie­goś wszech­wie­dzą­ce­go i pozba­wio­ne­go ory­gi­nal­nej pod­mio­to­wo­ści kolek­ty­wu.

(Otwie­ram Zakła­dy holen­der­skie: pięć­dzie­się­ciu redak­to­rów. Otwie­ram Róża­glon: stu redak­to­rów. Nebu­li jesz­cze nie widzia­łem – sta­wiam na sie­dem­dzie­się­ciu pię­ciu. Zaraz nie będzie komu etycz­nie pisać recen­zji, bo wszy­scy będą zaan­ga­żo­wa­ni w pro­ces powsta­wa­nia danej książ­ki).

Dalej: szu­ka się płasz­czyzn nie­po­ro­zu­mień, spo­rów, któ­re mają nakrę­cać dys­ku­sję na temat nowych spo­so­bów mówie­nia o sta­rych poety­kach. Sta­rych, wtór­nych, wykon­cy­po­wa­nych warsz­ta­to­wo wydmu­szek, jakichś nowych for­ma­li­zmów, ćwi­czeń sty­li­stycz­nych z odwiecz­nych form. Plus jesz­cze te mody na pisa­nie jed­ne­go wier­sza dzien­nie, żeby nie wypaść z wpra­wy (i doty­czy to nawet naj­zdol­niej­sze­go chy­ba we wcze­śniej wymie­nio­nym gro­nie Myt­ni­ka). Wpra­wy w czym? W kopio­wa­niu wzor­ców kole­gów, popra­wia­nych przez tych samych kole­gów?

Dalej: jakość wier­sza myli się z jego słusz­no­ścią ide­olo­gicz­ną i świa­to­po­glą­do­wą, a w przy­pad­ku poetyk tak ode­rwa­nych od rze­czy­wi­sto­ści, że nie da im się impu­to­wać zaan­ga­żo­wa­nia – ze słusz­no­ścią ide­olo­gicz­ną i świa­to­po­glą­do­wą auto­ra. Kacz­mar­ski for­mu­ło­wał taki pro­gram w „Arte­riach”, kry­ty­ka zaan­ga­żo­wa­na jak­by z nie­go korzy­sta­ła, choć ofi­cjal­nie się do tego, oprócz wspo­mnia­ne­go Paw­ła, nie przy­zna­wa­ła.

Owszem, tak było od lat. Tyl­ko teraz wra­ca z czer­wo­ną tar­czą nie­skom­pro­mi­to­wa­ny w oczach i gło­wach naj­młod­szych – komu­nizm. Jako alter­na­ty­wa dla kapi­ta­li­zmu. Gra w kla­sy jako odpo­wiedź i reme­dium na wszyst­ko. Absur­dal­na uto­pia rów­no­ści, któ­rą oba­la się hipo­kry­tycz­nie już na star­cie pomi­ja­jąc tych, któ­rzy nie wsie­dli do bydlę­cych wago­nów tego mark­si­stow­skie­go pocią­gu. Nie zała­pa­li się na rewo­lu­cję, więc niech sobie pobie­ga­ją poza poję­ciem kry­ty­ki? Jaka więc zno­wu rów­ność?

(Komu­nizm nie nadej­dzie; potknie się i wypier­do­li o wasz nad­mier­ny entu­zjazm, bene­fi­cjen­ci gran­tów od boga­tych rodzi­ców).

Poza tym, nie­zmien­nie i odwiecz­nie, lan­su­je się kole­żan­ki i kole­gów. Oddaj­my głos kry­ty­ko­wi z duże­go i pręż­ne­go ośrod­ka lite­rac­kie­go w Pol­sce: Wiem, że A jest prze­cięt­na, prze­este­ty­zo­wa­na i ma nie­wie­le do powie­dze­nia. Ale my, jako mia­sto, mamy do powie­dze­nia wie­le, zde­cy­do­wa­nie wię­cej niż Łódź, dla­te­go ją wylan­su­je­my. I już ją pra­wie wylan­so­wa­li.

I nie cho­dzi mi aku­rat o Urszu­lę Zającz­kow­ską. Cho­ciaż tego feno­me­nu nie rozu­mie­ją nawet juro­rzy nagród, jakie otrzy­ma­ła (auten­tyk, ale prze­cież nie zamie­rzam zdra­dzać nazwisk). To jest w tym wszyst­kim naj­cie­kaw­sze: w kulu­arach mówi się o bra­ku sty­lu, gra­fo­ma­nii, a potem, ofi­cjal­nie, chwa­li się czo­ło­wą przed­sta­wi­ciel­kę coraz sil­niej­sze­go ruchu eko. Tak, musi być coś o eko. Nie mamy kogo zapro­sić, Julia Fie­dor­czuk już u nas była; to koniecz­nie Zającz­kow­ską, jak ona faj­nie mówi o drze­wach. Nie potra­fi pisać, ale nie szko­dzi – to jest tyl­ko pre­tekst.

Tyl­ko, dro­dzy kry­ty­cy, my tu podob­no roz­ma­wia­my o lite­ra­tu­rze, a nie o zdol­no­ściach ora­tor­skich.

Cze­pia­łem się słab­szych wier­szy Fie­dor­czuk. Zwra­cam im honor. To jest zde­cy­do­wa­nie głę­biej roz­wi­nię­ty eko­sys­tem.

Dalej: nie ryzy­ku­je się, nawet jeśli wiek nie­ry­zy­ku­ją­ce­go teo­re­tycz­nie i wręcz tra­dy­cyj­nie na to pozwa­la. Na przy­kład taka Żane­ta Gorz­ka. Po publi­ka­cji mojej recen­zji w „Sto­ne­rze Pol­skim” ode­zwa­ło się kil­ku redak­to­rów cza­so­pism mło­do­li­te­rac­kich, że oni też chcie­li mieć takie recen­zje, ale nikt się nie pod­jął, „zabra­kło odwa­gi” (cytat). Jeże­li ludziom z rocz­ni­ków 1996–1998 bra­ku­je odwa­gi na to, by zre­cen­zo­wać śro­do­wi­sko­we jaja face­ta w sukien­ce pseu­do­ni­mu, to co ja, przy­szły dzia­ders, mogę zaofe­ro­wać kolek­ty­wo­wi mło­do­cia­nych w warun­kach póź­ne­go kapi­ta­li­zmu? Stresz­cze­nia dwóch nagich ksią­żek Jac­ka Pod­sia­dły w for­mie spi­ra­co­nych komik­sów?

Też lubię brud­ne majt­ki, ale nie wkle­jam ich zdjęć na por­ta­le spo­łecz­no­ścio­we. Ponie­waż mam sza­cu­nek do fety­szu jako kon­struk­tu.

Ale cie­szę się cho­ciaż, że wszy­scy jadą ostro. W koń­cu tego się ponad sześć lat temu sam doma­ga­łem. Zanim nie stra­ci­łem wia­ry w moc kry­ty­ki lite­rac­kiej, przy­naj­mniej w takim polu.

(Dla­te­go tyle mil­czę, piszę notat­ki zamiast recen­zji i felie­to­ny zamiast ese­jów kry­tycz­no­li­te­rac­kich).

„Połów” to po kon­kur­sie imie­nia Jac­ka Bie­re­zi­na dru­gi naj­istot­niej­szy pro­jekt wyła­nia­ją­cy uta­len­to­wa­nych debiu­tan­tów, ale nie może­my się opie­rać wyłącz­nie na jego bar­dzo subiek­tyw­nych wybo­rach. Sam też nie zamie­rzam, auto­pro­mo­cyj­nie, wymie­niać jedy­nie naj­cie­kaw­szych bie­re­zi­now­ców, to tak samo bar­dzo krót­ko­wzrocz­ne.

Czy nowe pra­cow­nie Biu­ra Lite­rac­kie­go są istot­ną zmia­ną, jak chce Tosiek? Owszem, są, przede wszyst­kim dla Biu­ra Lite­rac­kie­go. Nie repro­du­kuj­my swo­jej wsob­no­ści, nawet jeśli jest eli­tar­na, na glo­bal­ne tren­dy w pol­skiej poezji naj­now­szej, jak­kol­wiek to śmiesz­nie brzmi, bio­rąc pod uwa­gę efekt ska­li.

Biu­ro Lite­rac­kie od lat wyko­nu­je kawał dobrej robo­ty, ale nie jest jedy­ne. Sza­nu­ję, doce­niam, kibi­cu­ję, jed­nak wolał­bym uwzględ­niać szer­szą per­spek­ty­wę; nie tyl­ko dla­te­go, że z pozy­cji łódz­kich ją w jakiś spo­sób repre­zen­tu­ję.

To, kogo mogę wymie­nić, kto w jaki­kol­wiek spo­sób może speł­niać kry­te­ria „nowe­go języ­ka poezji”, by jak więk­szość uczest­ni­ków tej deba­ty nie pozo­stać goło­słow­nym? Tyl­ko jakie kry­te­ria? Jak zde­fi­nio­wać ory­gi­nal­ność? Spró­bo­wał­bym naj­bar­dziej intu­icyj­nie: jako nie­przy­sta­wal­ność do tego, co jest, a zwłasz­cza jest mod­ne (Góra, Kopyt, Wit­kow­ska, Bąk, Rybic­ki, Malek, Bar­giel­ska, Klic­ka, Kacza­now­ski). A więc:

1. Nie­zmien­nie Piotr Przy­by­ła w tyra­dach z pogra­ni­cza fri­staj­lu i skrom­nej impro­wi­za­cji. Bakła­żan, aba­żur, śli­ma­ki i bisz­kopt. Nawet jeśli Wspól­ny jest swe­go rodza­ju uni­kiem po praw­do­po­dob­nie wybit­nej After par­ty. Aż szko­da, że coraz mniej kry­ty­ków się o nie­go upo­mi­na, tym bar­dziej że to autor z kla­są, któ­ry nie upo­mni się o same­go sie­bie.

2. Łukasz Kaź­mier­czak / Łucja Kut­tig. Jed­no z pierw­szych nie­bi­nar­nych pod­mio­ci lirycz­nych w Pol­sce. Fizy­ka, mate­ma­ty­ka, che­mia, bio­lo­gia i orze­chy. Choć zło­śli­wi powie­dzą, że Ł.K. dużo cie­ka­wiej mówi o tym, co pisze, niż pisze. Na przy­kład, że chcia­ło­by, ale rze­czy­wi­stość w jego tek­stach była róż­nicz­ko­wal­na. Piotr Śli­wiń­ski w Kut­nie, pod­czas tej tyra­dy, pra­wie zgu­bił oku­la­ry (2019).

3. Mał­go­rza­ta Ślą­zak. Ponie­waż korzy­sta ze sty­lów (licz­ba mno­ga z pre­me­dy­ta­cją) cha­rak­te­ry­stycz­nych raczej dla pro­zy fan­ta­sy, żaden sza­nu­ją­cy się mod­ny kry­tyk aka­de­mic­ki nie uwzględ­ni jej w poważ­niej­szych pod­su­mo­wa­niach. A i nie wia­do­mo do koń­ca (a nie dopy­tu­ję, by nie psuć sobie miłej nie­spo­dzian­ki), czy to nie był poje­dyn­czy wystrzał z piw­ni­cy.

4. Mar­cin Mokry. Jedy­ny kon­kret­ny awan­gar­dzi­sta, nawet jeśli dwu­dzie­sto­le­cie mię­dzy­wo­jen­ne dało mu w kość. Bar­dzo dobre Pisma to były jed­nak wpraw­ki do total­ne­go Świer­go­tu. Posze­rzył gra­ni­ce get­ta i nie wie­my, kie­dy się zatrzy­ma.

I, hipo­kry­tycz­nie, wymie­ni­łem trój­kę nie­daw­nych lau­re­atów kon­kur­su im. Jac­ka Bie­re­zi­na. I jed­ne­go lau­re­ata Nagro­dy Spe­cjal­nej. Nic na to nie pora­dzę, chcia­łem dobrze. Nie ja ich nagra­dza­łem.

Ponad­to, spo­ry napęd nie­zmien­nie mają Patryk Kosen­da (o ile nie prze­sa­dzi z nad­re­pre­zen­ta­cją drew­na), Janek Rojew­ski i Szy­mon Doma­ga­ła-Jakuć (o ile zde­cy­du­ją się dalej pisać; ten dru­gi to praw­do­po­dob­nie naj­więk­szy talent poetyc­ki po 2000 roku), nigdzie nie­do­ce­nia­ny Mar­cin Badu­ra (o ile ktoś go w ogó­le wcią­gnie w wir kry­tycz­no­li­te­rac­ki). Nie­zmien­nie cenię, u pro­gu dru­giej książ­ki, Aga­tę Ludwi­kow­ską, może wresz­cie roz­pocz­nie wspi­nacz­kę i w poezji. I cze­kam na trze­cią książ­kę Justy­ny Kuli­kow­skiej. Bo tak.

Tyl­ko czy to są nowe języ­ki poezji?

A może nowe języ­ki poja­wi­ły się zde­cy­do­wa­nie wcze­śniej, tyl­ko nie potra­fi­li­ście ich wydo­być i wyna­leźć?

Zawsze w takich sytu­acjach upo­mi­nam się o Pio­tra Gaj­dę. Pio­trze, jak widzisz – sło­wo sta­ło się cia­łem, jest gru­bo. Two­je zaan­ga­żo­wa­nie, któ­re wyprze­dzi­ło nurt tak zwa­nej nowej poezji zaan­ga­żo­wa­nej, nie poszło na mar­ne. Nie taki z cie­bie dzia­ders (1966, ale z grud­nia), więc myślę, że i kolej­ne poko­le­nie kry­ty­ków wprzę­gnie cię w rocz­ni­ki co naj­wy­żej osiem­dzie­sią­te, o ile do two­jej poety­ki doj­rze­je.

Macie poję­cie, co robi w wier­szach Anna Maty­siak? Nie macie. Oprócz Skur­ty­sa (autor­ka potwier­dza). Rozu­mie­cie osob­ność Grze­go­rza Wró­blew­skie­go, rosną­cą jesz­cze w świe­tle sys­te­ma­tycz­ne­go pomi­ja­nia jego kolej­nych bar­dzo dobrych ksią­żek przez kolej­ne bar­dzo ten­den­cyj­ne kapi­tu­ły? Nie rozu­mie­cie. Mini­ma­lizm i obiek­ty­wizm. Kosmos, do któ­re­go potrzeb­ne są też jakieś pod­sta­wy fizy­ki, che­mii i bio­lo­gii. Jakaś pod­sta­wo­wa wie­dza eko­no­micz­na. Jakaś maszyn­ka do tego bez­mię­sa.

A pamię­ta­cie Emi­la Laine’a? Mar­ci­na Siw­ka? Krzysz­to­fa Bie­le­nia? Paw­ła Krzacz­kow­skie­go? Boh­da­na Sła­wiń­skie­go (jako poetę)? Łucję Aba­lar? Mar­twi was mil­cze­nie Joan­ny Wajs? Rzad­kość i nie­spek­ta­ku­lar­ność publi­ka­cji Rena­ty Senk­tas? Fakt, że Saman­tha Kitsch musi nie­zmien­nie prze­pa­dać, nawet jeśli nie ist­nie­je? Fakt, że Wal­de­mar Jocher jest kato­li­kiem i nie da się go poetyc­ko zse­ku­la­ry­zo­wać, bo to nie te świe­tli­ste idee?

Adam Kacza­now­ski został doce­nio­ny, gdy wydał ósmą książ­kę poetyc­ką. Cyprian Kamil Nor­wid został doce­nio­ny po śmier­ci. Piotr Jemio­ło nie został w ogó­le doce­nio­ny, cho­ciaż w wier­szach uśmier­cił już chy­ba poło­wę żyją­cych poetek i poetów.

Tego się trzy­maj­my: prze­ocze­nia, nie­do­pa­trze­nia, prze­mil­cze­nia, prze­ce­nie­nia i owcze pędy, rów­nież te w uciecz­ce przed wil­ka­mi, naj­wię­cej mówią o kon­dy­cji lite­ra­tu­ry, a zwłasz­cza poezji, w danym kra­ju.