debaty / ankiety i podsumowania

Uchwycenie i zrozumienie

Paweł Kaczmarski

Głos Pawła Kaczmarskiego w debacie "Jak rozmawiać o poezji".

strona debaty

W Pol­sce głów­nym zada­niem kry­ty­ka lite­rac­kie­go jest dziś okre­śla­nie głów­ne­go zada­nia kry­ty­ka lite­rac­kie­go. W związ­ku z tym tak zwa­na „deba­ta kry­tycz­na” coraz czę­ściej przy­po­mi­na grę w dwa­dzie­ścia pytań z samym sobą: nie pyta­my o nic kon­kret­ne­go samych poetów (chy­ba, że – jak w wypad­ku Andrze­ja Sosnow­skie­go – po pro­stu nie potra­fi­my nie pytać); pyta­my samych sie­bie o to, jak mówić, dys­ku­to­wać, zada­wać pyta­nia. Tego rodza­ju cią­gi ite­ra­cji i tau­to­lo­gii nie są co praw­da niczym nowym w „pro­fe­sjo­nal­nej” dys­ku­sji o lite­ra­tu­rze, ale dziś zda­ją się nie tyle zwięk­szać alie­na­cję dys­cy­pli­ny, co wzbu­dzać wśród samych jej przed­sta­wi­cie­li prze­cho­dzą­ce w iry­ta­cję poczu­cie, że „coś nie tak”.

Moż­na oczy­wi­ście z roz­wa­żań o zada­niu kry­ty­ki uczy­nić pew­ną teo­re­tycz­ną, języ­ko­wą grę – jak robi to choć­by Krzysz­tof Uni­łow­ski. Trud­no jed­nak przy­pusz­czać, by jego kon­cep­cje – jak­kol­wiek cie­ka­we – sta­ły się para­dyg­ma­tem dla pol­skiej kry­ty­ki lite­rac­kiej (choć­by dla­te­go, że narzę­dzia z jakich korzy­sta, są ukształ­to­wa­ne nie­ja­ko „pod pro­zę”, czę­sto nie uwzględ­nia­ją spe­cy­fi­ki roz­mo­wy o poezji). Spró­buj­my zary­so­wać więc dwa bie­gu­ny deba­ty, bądź dwa kon­tra­sto­we spo­so­by mówie­nia o lite­ra­tu­rze: z jed­nej stro­ny coraz wyraź­niej­szy nurt meta­kry­tycz­ny; z dru­giej – mówie­nie o książ­kach, ale nie­ste­ty – zazwy­czaj – za pomo­cą utar­tych for­mu­łek (dosko­na­ły przy­kład: lau­da­cja jury Nike na cześć Dyc­kie­go zabi­ja­ją­ca wszyst­ko, co skłon­ni byli­by­śmy nazwać swo­isto­ścią czy indy­wi­du­al­no­ścią jego poezji). Ponad i pomię­dzy tymi skraj­no­ścia­mi krą­ży wid­mo „zwy­kłe­go czy­tel­ni­ka”, dla któ­re­go rze­ko­mo kry­ty­cy mie­li­by pisać i któ­ry dys­po­no­wał­by „nie­ska­żo­nym” podej­ściem do lite­ra­tu­ry. Jego sta­tus i rola pozo­sta­ją nadal dość nie­ja­sne, a on sam sta­no­wi temat na osob­ną dys­ku­sję; choć z pew­no­ścią powró­ci jesz­cze w poniż­szym komen­ta­rzu.

Jed­no­cze­śnie moż­na zaob­ser­wo­wać jed­nak sze­reg cie­ka­wych ini­cja­tyw kry­tycz­nych i meta­kry­tycz­nych; takich, któ­re sta­ra­ją się wykształ­cić nowe narzę­dzia i spo­so­by mówie­nia o lite­ra­tu­rze, nie usu­wa­jąc ze swo­je­go hory­zon­tu „pra­cy na tek­ście”. Taki kształt ma dys­ku­sja kry­tycz­na w „8. arku­szu Odry”, w takim kie­run­ku zmie­rza cykl pane­li kry­tycz­nych orga­ni­zo­wa­nych we Wro­cła­wiu przez Joan­nę Orską – żeby wymie­nić tyl­ko dwa przy­kła­dy. Wyni­ka­ło­by z tego, że żyje­my mimo wszyst­ko w cie­ka­wych – choć z pew­no­ścią nie­bez­piecz­nych dla lite­ra­tu­ry – cza­sach.

W zapro­sze­niu do waka­cyj­nej deba­ty w Przy­sta­ni! poja­wi­ło się – poku­szę się o pew­ne uogól­nie­nie – pięć zasad­ni­czych kwe­stii powra­ca­ją­cych od dłuż­sze­go cza­su w kon­tek­ście rodzi­me­go obie­gu lite­rac­kie­go. Spró­bu­ję odnieść się naj­pierw do każ­dej z osob­na.

1.

Od dłuż­sze­go cza­su koron­nym dowo­dem na zani­ka­nie dys­ku­sji kry­tycz­nej jest deba­ta o „poezji nie­zro­zu­mia­łej” (zaini­cjo­wa­na przez pamięt­ny tekst Pod­sia­dły w „Tygo­dni­ku Powszech­nym”). Jej rola jest dla mnie jeśli nie wąt­pli­wa, to przy­naj­mniej moc­no prze­ce­nio­na. Kto pamię­ta jesz­cze kolej­ne argu­men­ty pada­ją­ce w tej dys­ku­sji? Czy wnio­ski pły­ną­ce z niej – o ile jakieś były – sta­no­wią dziś źró­dło nowych inspi­ra­cji? Nie wyda­je się; deba­ta o poezji her­me­tycz­nej sta­no­wi kry­tycz­ny fetysz i wzór roz­mo­wy mię­dzy kry­ty­ka­mi, ale z per­spek­ty­wy cza­su pro­blem „zro­zu­mia­ło­ści” i „nie­zro­zu­mia­ło­ści” samych wier­szy oka­zu­je się nie­szcze­gól­nie istot­ny. Para­dok­sal­nie, tam­ta deba­ta jest dziś wszyst­kim tym, czym mia­ła­by rze­ko­mo nie być – obiek­tem wes­tchnień samych kry­ty­ków, sen­ty­men­tal­nym rezy­du­um, for­mal­nym wzo­rem – ale z pew­no­ścią nie dys­ku­sją o poezji; raczej wyłącz­nie „dys­ku­sją (wśród) kry­ty­ków” (i kil­ku poetów).

2.

Rola liter­ne­tu też nie jest tak oczy­wi­sta. Zda­je się, że – nie tra­cąc wie­le, nawet bez wra­że­nia „bycia poza obie­giem” – moż­na dziś powstrzy­mać się od aktyw­ne­go, codzien­ne­go uczest­nic­twa w inter­ne­to­wych dys­ku­sjach. Inter­net pozo­sta­je war­to­ścio­wą prze­strze­nią publi­ka­cji – i wła­śnie w takim cha­rak­te­rze, a nie jako „prze­strzeń dys­ku­sji”, funk­cjo­nu­je obec­nie wśród więk­szo­ści poetów i kry­ty­ków. Naj­cie­kaw­sze por­ta­le liter­ne­tu – od nie­od­ża­ło­wa­ne­go Cyc Gada, przez niedoczytania.pl, aż po Przy­stań! – zro­zu­mia­ły tę róż­ni­cę bar­dzo szyb­ko. „Foru­mo­we” deba­ty nie­uchron­nie sta­ją się śro­do­wi­sko­wym odpo­wied­ni­kiem komen­ta­rzy pod arty­ku­ła­mi na One­cie – jeśli ktoś śle­dzi je, czy­ta i komen­tu­je, to z nie­zro­zu­mia­łych lub oso­bi­stych pobu­dek (war­to zazna­czyć, że to bar­dzo subiek­tyw­ne wra­że­nie – sam sta­ram się trzy­mać poza głów­ny­mi nur­ta­mi inter­ne­to­we­go obie­gu).

3.

Nale­ża­ło­by zapro­te­sto­wać prze­ciw­ko pro­stej tezie, że w ostat­nim cza­sie kry­ty­ka – zamiast na książ­kach – skon­cen­tro­wa­ła się na oso­bach poetów. Twier­dze­nie, że spra­wa autor­stwa i auto­ra zosta­ła raz na zawsze roz­strzy­gnię­ta, przy­wo­ły­wa­nie w nie­skoń­czo­ność tych samych tek­stów Wiel­kich Teo­re­ty­ków sprzed 40 lat – to w więk­szo­ści wypad­ków symp­to­my rodzi­me­go teo­re­tycz­no­li­te­rac­kie­go zaco­fa­nia. Kry­ty­ka mówi o auto­rach, bo nadal roz­wa­ża ich rolę; rzecz nie w tym, że to robi, tyl­ko – jak to robi. Bowiem roz­mo­wa o etycz­nym i per­so­nal­nym wymia­rze poezji Kon­ra­da Góry jest czymś zgo­ła odmien­nym od roz­mo­wy o kanap­ce Kon­ra­da Góry. Na mar­gi­ne­sie: tutaj też dopa­da nas „zwy­kły czy­tel­nik”, dla któ­re­go kanap­ka będzie istot­niej­sza od ety­ki (czyż­by inspi­ra­cja Brech­tem?); istot­ne wyda­je się zro­zu­mie­nie, że ten prze­cięt­ny odbior­ca nie tyl­ko szu­ka „czło­wie­ka za książ­ką”, ale szu­ka w nim cze­goś zupeł­nie inne­go, niż czy­tel­nik nie­zwy­kły (powiedz­my – kry­tyk bądź czy­tel­nik-hob­by­sta).

4.

Orga­ni­za­to­rzy dys­ku­sji piszą: Roz­mo­wy zazwy­czaj ogra­ni­cza­ły się wymie­nia­nia nazwisk i pro­stych, war­to­ściu­ją­cych opi­nii – ta książ­ka zła/dobra, ten autor zły/dobry. „Zazwy­czaj” jest dla mnie kate­go­rią dość abs­trak­cyj­ną, posta­wię więc dale­ko idą­cą tezę – owszem, roz­mo­wa o lite­ra­tu­rze czę­sto ogra­ni­cza się dziś do war­to­ścio­wa­nia, ale jest to symp­to­mem pro­ce­sów jak naj­bar­dziej pozy­tyw­nych. Nale­ża­ło­by posta­wić pyta­nie: czy nad­miar opi­nii typu „dobry/zły” wią­że się z tym, że kry­ty­cy zaj­mu­ją się mniej­szą licz­bą auto­rów – albo piszą mniej szki­ców, recen­zji? Zapew­ne – ale w tak zwa­nym „main­stre­amie”, dla któ­re­go (jak moż­na dziś dowie­dzieć się nawet z „Tygo­dni­ka Powszech­ne­go”) cer­ty­fi­ka­tem jako­ści pol­skiej poezji współ­cze­snej (czy wręcz „naj­now­szej”) są Her­bert, Szym­bor­ska i Róże­wicz. „War­to­ściu­ją­ce” komen­ta­rze poza main­stre­amem wyni­ka­ją: po pierw­sze – z cią­głe­go roz­sze­rza­nia się gru­py mło­dych, war­tych uwa­gi auto­rów, któ­rzy wyda­ją się wobec sie­bie zupeł­nie osob­ni (to zja­wi­sko sta­no­wi zresz­tą temat na kolej­ną dys­ku­sję); po dru­gie – z fak­tu, że kry­ty­cy (star­si, młod­si) coraz lepiej zda­ją sobie spra­wę z tego, że ilość inte­re­su­ją­cych nazwisk nie daje się ogar­nąć w jed­nym szki­cu, cyklu felie­to­nów czy jed­nej książ­ce – dla­te­go pró­bu­ją wstęp­nych roz­po­znań, zwia­dów na róż­nych fron­tach, son­do­wa­nia, któ­re ma naj­wy­żej przed­smak czy­tel­ni­czej fascy­na­cji. Ich „war­to­ściu­ją­ce” opi­nie przy­bio­rą zresz­tą z cza­sem (może wraz z poko­le­nio­wą zmia­ną) for­mę bar­dziej tre­ści­wą, cie­ka­wą, kon­struk­tyw­ną. Póki tego rodza­ju komen­ta­rze nie zabie­ra­ją miej­sca (dosłow­nie – na łamach cza­so­pism – lub w prze­no­śni) peł­no­wy­mia­ro­wym szki­com kry­tycz­nym, nie war­to ich potę­piać; szcze­gól­nie, że – ze swo­ją bez­po­śred­nio­ścią i otwar­to­ścią – sta­no­wią miłą prze­ciw­wa­gę dla „recen­zji”, któ­re w dwóch aka­pi­tach ujmu­ją sed­no nowej książ­ki Sosnow­skie­go, Dyc­kie­go czy Zadu­ry.

5.

Kolej­ne powra­ca­ją­ce pyta­nie: Czy poeci nie­zaj­mu­ją­cy się zawo­do­wo kry­ty­ką powin­ni publicz­nie wypo­wia­dać się o wier­szach kole­ża­nek i kole­gów? Sta­wiam bar­dzo pro­stą, naiw­ną może tezę: o poezji może i powi­nien wypo­wia­dać się każ­dy, kto poezję czy­ta; jed­nak powi­nien wypo­wia­dać się wła­śnie jako czy­tel­nik. Oczy­wi­ście, są pew­ne spo­so­by mówie­nia o lite­ra­tu­rze „zare­zer­wo­wa­ne” dla poetów, kry­ty­ków, teo­re­ty­ków, etc. Osta­tecz­nie cho­dzi jed­nak – mam nadzie­ję – nie o to, by „śro­do­wi­sko­we” rela­cje prze­nieść na poziom inter­pre­ta­cji tek­stu, ale o to, by zamie­nić kil­ka słów z kimś, kto z podob­nym odda­niem i zaan­ga­żo­wa­niem się­ga do naj­now­szych wier­szy naszych ulu­bio­nych auto­rów (bądź swo­ich ulu­bio­nych auto­rów, choć­by zupeł­nie nam nie­zna­nych), dając wyraz wła­snej fascy­na­cji? Może więc „zwy­kły czy­tel­nik” poezji to nie tyle ist­nie­ją­ca fizycz­nie oso­ba (nawet nie wyide­ali­zo­wa­ny wize­ru­nek tej oso­by), co pewien stan – chwiej­ny, roze­dr­ga­ny, nie­trwa­ły, lecz osią­ga­ny cza­sem przez każ­de­go czy­tel­ni­ka; stan uwspól­nio­ne­go języ­ka? Być może sen­ty­ment do „sze­ro­kie­go gro­na odbior­ców” jest po pro­stu tęsk­no­tą do otwar­tej roz­mo­wy o lite­ra­tu­rze, do odtwo­rze­nia w lite­ra­tu­rze wspól­no­ty innej niż wspól­no­ta insty­tu­cji i poglą­dów; a „zwy­kły” zna­czy: chcą­cy roz­ma­wiać? Był­by on w takim razie zupeł­nie róż­ny od tego fizycz­nie ist­nie­ją­ce­go „zwy­kłe­go” (nazwij­my go „sta­ty­stycz­nym”), któ­ry poezję czy­ta od wiel­kie­go świę­ta, się­ga­jąc raczej do rodzin­nej biblio­tecz­ki (w wyda­niu awan­gar­do­wym: po naby­te w cza­sach lice­al­nych tomi­ki Sta­chu­ry i Poświa­tow­skiej). W tym miej­scu nastę­pu­je dygre­sja.

***

W szki­cu poświę­co­nym zba­wie­niu (prze­tłu­ma­czo­nym zresz­tą nie­daw­no na pol­ski i opu­bli­ko­wa­nym w „Nago­ści”) Gior­gio Agam­ben pisał o lite­ra­tu­rze, któ­ra już tyl­ko stwa­rza – nie zba­wia­jąc – i o kry­ty­ce, któ­ra wyłącz­nie zba­wia – nie two­rząc.

Wło­ski filo­zof nie tyl­ko uru­cha­mia w ten spo­sób waż­ny wątek reflek­sji na temat teo­lo­gii i mesja­ni­zmu; nie­ja­ko na mar­gi­ne­sie sygna­li­zu­je coś inne­go, rów­nie istot­ne­go z lite­rac­kie­go punk­tu widze­nia: postę­pu­ją­cą uni­fi­ka­cję dys­kur­su kry­tycz­ne­go. To „wyłącz­ne zba­wia­nie” sta­je się sym­bo­lem nar­ra­cji prze­sad­nie ujed­no­li­co­nej, dają­cej się pod­su­mo­wać jed­nym hasłem, negu­ją­cej wła­sną róż­no­rod­ność. Dys­kurs kry­tycz­ny, któ­ry jest „tyl­ko” i „jedy­nie” jakiś zaprze­cza obec­no­ści roz­sa­dza­ją­cych czy zwie­lo­krot­nia­ją­cych go ele­men­tów, pozba­wia się swo­je­go kry­tycz­ne­go poten­cja­łu.

Wyda­je się, że powra­ca­ją­ce w „deba­cie o deba­cie o lite­ra­tu­rze” pyta­nia mają przy­naj­mniej jed­ną wspól­ną pod­sta­wę. Jak rozu­miem, pyta­jąc o kon­kret­ne zja­wi­ska z pola kry­ty­ki – war­to­ściu­ją­ce komen­ta­rze, poetów-recen­zen­tów, roz­mo­wy o „oso­bach poetów”, etc. – sta­wia­my je przed sobą jako pew­ne pro­ble­my, któ­re nale­ży roz­wią­zać przez usu­nię­cie lub włą­cze­nie ich do kry­tycz­nej (tu w sen­sie: meta­li­te­rac­kiej) nar­ra­cji. Zakła­da­my w ten spo­sób, że w jakiejś pro­jek­to­wa­nej lep­szej czy w zasa­dzie bliż­szej dosko­na­ło­ści dys­ku­sji wszyst­kie te kwe­stie znaj­dą swo­je miej­sce – niczym drew­nia­ne kloc­ki z dzie­cię­cej zabaw­ki, z któ­rych część tra­fi w otwo­ry o odpo­wied­nich kształ­tach, nato­miast resz­ta – nie­pa­su­ją­ca – zosta­nie zupeł­nie odrzu­co­na. W tej „popra­wio­nej” deba­cie o lite­ra­tu­rze poja­wią się waż­niej­sze i „bliż­sze poezji” pro­ble­my. Mamy tło, jakim jest spo­sób mówie­nia o wier­szach – i nie­po­żą­da­nych akto­rów pierw­sze­go pla­nu, któ­rzy sta­li się nie­po­żą­da­ni wła­śnie dla­te­go, że wyszli na pierw­szy plan.

War­to jed­nak zapro­po­no­wać trak­to­wa­nie tych zja­wisk nie jako trwa­łych ele­men­tów, prze­szkód czy „orze­chów do zgry­zie­nia”, ale jako momen­tów dys­ku­sji. Nie były­by one do koń­ca ani jej czę­ścia­mi skła­do­wy­mi, ani nie zawie­ra­ły­by się w niej; nie były­by też struk­tu­ral­ny­mi ele­men­ta­mi dys­kur­su. Tak jak u Agam­be­na akt zba­wie­nia świad­czy (czy powi­nien świad­czyć) o momen­cie stwo­rze­nia – i na odwrót – tak w każ­dej dys­ku­sji o lite­ra­tu­rze znaj­dą się punk­ty, któ­re będą przede wszyst­kim świa­dec­twem ist­nie­nia inne­go (w pew­nym sen­sie pier­wot­ne­go, w innym – wtór­ne­go) porząd­ku. Ich głów­ną rolą jest nie tyle two­rze­nie spój­nych nar­ra­cji, wyty­cza­nie im kie­run­ku, co wła­śnie roz­sa­dza­nie tego, co jed­no­li­te i zamknię­te w sobie. Nie da się ich usu­nąć, nie da się ich prze­zwy­cię­żyć, zastą­pić, omi­nąć ani wchło­nąć; muszą nastą­pić, wcze­śniej czy póź­niej – to swe­go rodza­ju cisi „agen­ci destruk­cji”, któ­rych zada­nie ogra­ni­cza się do roz­pra­sza­nia, roz­bi­ja­nia i mno­że­nia gło­sów.

Jestem prze­ko­na­ny, że taką rolę peł­ni – przy­kła­do­wo – każ­da z osób, któ­re zasia­da­ją do dys­ku­sji o lite­ra­tu­rze przy słyn­nym sto­li­ku nakry­tym zie­lo­nym suk­nem. War­to zauwa­żyć, że zwy­kle war­tość i jakość ich roz­mo­wy są pro­por­cjo­nal­ne do pre­cy­zji, z jaką okre­ślo­no temat, na któ­ry mają deba­to­wać. Naj­go­rzej wycho­dzi pod­su­mo­wy­wa­nie i stresz­cza­nie; naj­le­piej – uchwy­ce­nie i roz­wi­nię­cie jed­ne­go wąt­ku, jed­ne­go pro­ble­mu wyni­ka­ją­ce­go ze wspól­nej bazy prze­czy­ta­nych ksią­żek. Poeci i kry­ty­cy oka­zu­ją się prze­cież naj­cie­kaw­si kie­dy mówią coś, cze­go od nich jesz­cze nie sły­sze­li­śmy. Jeśli przy­cho­dzi­my na spo­tka­nie z nimi, ocze­ku­je­my wyzwa­nia, jakie­goś roz­bi­cia i pod­wa­że­nia – jeśli nie ich wła­snych kon­cep­cji, to naszych inter­pre­ta­cji; jeśli nie ich pomy­słów – to obra­zów, jakie wokół tych pomy­słów osnu­li­śmy. Jed­nak tego rodza­ju dys­ku­sja nie przy­nie­sie wie­le oso­bie „z zewnątrz”, któ­ra nie obcu­je na co dzień z oma­wia­ny­mi książ­ka­mi.

Nie chciał­bym bro­nić słyn­ne­go poetyc­kie­go eli­ta­ry­zmu czy kon­cep­cji „get­ta poetów”. Cho­dzi o to, że dys­ku­sja o lite­ra­tu­rze nie może być wpro­wa­dze­niem, pod­su­mo­wa­niem czy odtwo­rze­niem tego, co znaj­du­je­my w książ­kach (w zasa­dzie może – ale wte­dy ogra­ni­czy się do wyli­czeń i cyklu spra­woz­dań przed­sta­wia­nych przez każ­de­go uczest­ni­ka z osob­na) – gdy­by tak było, na wydzia­łach filo­lo­gicz­nych pol­skich uni­wer­sy­te­tów zapew­ne daw­no temu zanik­nę­ła­by for­ma wykła­du (któ­rej też nie pra­gnę tutaj bro­nić). Tego rodza­ju „rekon­struk­cyj­ne”, spra­woz­daw­cze podej­ście pro­wa­dzi bowiem do wtór­no­ści i nie­po­trzeb­nych uogól­nień.

Dla­te­go – a rów­nież ze wzglę­du na pamięć o Woli odróż­nie­nia – z pew­nym nie­po­ko­jem ode­bra­łem wia­do­mość o zbli­ża­ją­cej się pre­mie­rze Bume­ran­gu Anny Kału­ży (mam nadzie­ję, że sze­ro­ki zamach, jaki bie­rze mło­da kry­tycz­ka – przy sku­pie­niu na bar­dzo ogól­nych kate­go­riach teo­re­tycz­nych i jesz­cze ogól­niej­szym zbio­rze „poezji po 1989” – nie skoń­czy się uprosz­cze­nia­mi i uogól­nie­nia­mi na pozio­mie jej książ­ko­we­go debiu­tu). Z dru­giej stro­ny, ze wzglę­du na prze­ciw­ne zja­wi­sko – pew­ną celo­wą, choć miej­sca­mi agre­syw­ną „nie­peł­ność” Zwro­tu poli­tycz­ne­go – war­to podej­mo­wać pole­mi­kę z Igo­rem Stok­fi­szew­skim (któ­ry, nawia­sem mówiąc, od pew­ne­go cza­su bar­dzo dobrze wypa­da w dys­ku­sjach na żywo). Umie­jęt­ność selek­cji i spe­cy­ficz­na kry­tycz­na skrom­ność sta­no­wi­ły moc­ną stro­nę i fun­da­ment świet­ne­go Świa­ta nie sca­lo­ne­go Kac­pra Bart­cza­ka. Moż­na by dłu­go wymie­niać przy­kła­dy tego zja­wi­ska: nega­tyw­ne – gdy chęć ogar­nię­cia mniej­szych lub więk­szych „cało­ści” roz­my­wa książ­kę w jało­wych pró­bach odkry­cia mitycz­ne­go sed­na wier­sza, gru­py wier­szy, poezji w ogó­le; i pozy­tyw­ne – gdy bada­cze lite­ra­tu­ry na potrze­by książ­ki w pew­nym sen­sie ogra­ni­cza­ją się, pozo­sta­wia­jąc miej­sce na pewien czyn­nik doraź­no­ści, nie­prze­wi­dy­wal­no­ści, nie­okre­ślo­no­ści.

Nie cho­dzi o to, że każ­dy z takich nie­ty­po­wych, moż­li­wych do wyod­ręb­nie­nia „momen­tów dys­kur­su” – jak spo­tka­nie autor­skie, deba­ta, książ­ka kry­tycz­na – wywra­ca­ją do góry noga­mi wszyst­kie ist­nie­ją­ce spo­so­by mówie­nia o lite­ra­tu­rze. Znaj­dą się oso­by – wśród czy­tel­ni­ków, poetów, kry­ty­ków – dla któ­rych naj­istot­niej­sza będzie dys­ku­sja na żywo z inny­mi czy­ta­ją­cy­mi; znaj­dą się tacy bada­cze lite­ra­tu­ry, któ­rzy będą funk­cjo­no­wać głów­nie dzię­ki publi­ka­cjom książ­ko­wym. War­to zauwa­żyć jedy­nie, że nie da się wszyst­kich tych momen­tów, punk­tów i zagad­nień upo­rząd­ko­wać w ramach jed­nej nar­ra­cji. Jeśli ocze­ku­je­my pew­nej „zupeł­no­ści”, nie może­my ocze­ki­wać „wymia­ny” (zdań, wra­żeń, poglą­dów), a więc rów­nież – kry­ty­ki.

Uchwy­ce­nie i zro­zu­mie­nie tego nie­do­po­wie­dzia­ne­go momen­tu nie­okre­ślo­no­ści oka­zu­je się naj­po­waż­niej­szym zada­niem dla wszyst­kich, któ­rzy o poezji chcą roz­ma­wiać. Moż­na je opi­sać jako pró­bę pogo­dze­nia „nie­uprze­dzo­ne­go” nasta­wie­nia do lite­ra­tu­ry (jakie pro­po­nu­je choć­by Jacek Guto­row) z akcep­ta­cją fak­tu, że moment roz­mo­wy jest chwi­lą bar­dzo rady­kal­ne­go cię­cia i selek­cji. Póki będzie­my chcie­li odbi­jać kry­ty­kę samą w sobie – deba­ty w spo­tka­niach, spo­tka­nia w szki­cach, szki­ce w dys­ku­sjach – powie­lać będzie­my coś, co moż­na nazwać mona­dycz­nym mode­lem czy­ta­nia poezji; każ­dy sobie, każ­dy wtór­nie, każ­dy – aż nazbyt rze­tel­nie.