debaty / ankiety i podsumowania

W co się bawić, czyli Dom ran Andrzeja Sosnowskiego

Monika Brągiel

Głos Moniki Brągiel w debacie "Biurowe książki 2015 roku".

strona debaty

Biurowe książki 2015 roku

Nie­wie­lu jest auto­rów, na któ­rych książ­ki cze­kam z takim zain­te­re­so­wa­niem, jak na książ­ki Andrze­ja Sosnow­skie­go. Nie­wie­le jest ksią­żek, któ­re czy­tam nie­cier­pli­wie i inten­syw­nie, jak Dom ran tego poety. Jest jed­nak – oprócz oczy­wi­stej kon­sta­ta­cji – nie­zbęd­na doza iro­nii tak w powyż­szym, jak i w zda­niu, któ­re chcia­ła­bym zacy­to­wać. Cho­dzi bowiem o to, że „takich auto­rów, u któ­rych moż­na szu­kać nie tyl­ko prze­mi­ja­ją­cej / myśli, lecz głę­bo­kiej i praw­dzi­wej roz­ko­szy, nie ma tak wie­lu, jak by / się mogło zda­wać”. Być może, powie­dzą nie­któ­rzy, nie ma takich w ogó­le. Będzie to oczy­wi­sta, choć nie pozba­wio­na koniecz­nej dozy subiek­tyw­no­ści, opi­nia oraz wyzna­nie nie­wia­ry w jed­ną z bar­dziej uza­leż­nia­ją­cych wła­ści­wo­ści naj­now­szej, zawsze wol­nej i czy­stej, choć – nie­raz bez­względ­nie pogry­wa­ją­cej sobie z czy­tel­ni­kiem – poezji.

Od Życia na Korei przez Kon­wój. Ope­rę po poems – Sosnow­ski udo­sko­na­la indy­wi­du­al­ną wer­sję machi­ny współ­cze­sne­go wier­sza. Cyto­wa­ne zda­nie pocho­dzi z wier­sza Hegel gosz­czą­ce­go w dru­giej czę­ści wyda­ne­go począt­kiem 2015 roku przez Biu­ro Lite­rac­kie Domu ran i może być dowo­dem – jak cała ksią­żecz­ka – na to, że machi­na roz­pę­dzi­ła się już na dobre nie po to, żeby repro­du­ko­wać stwo­rzo­ne wcze­śniej wzor­ce, lecz by zmyśl­nie im się wymy­kać i wynaj­dy­wać dla sie­bie inne prze­strze­nie. Jeśli jest to rezul­ta­tem wytę­żo­ne­go namy­słu, roz­ry­so­wy­wa­nych noca­mi i nad ranem map, nano­sze­nia suro­wych kre­sek na czar­ną mate­rię – chwa­ła języ­ko­wi, że wycho­dzi w tym na swo­je. Jeśli jest błę­dem, pomył­ką sys­te­mu, śla­dem momen­tu, w któ­rym ręka twór­cy przy­szłej ope­ry zadrża­ła – chwa­ła tym więk­sza.

Wyru­sza­my w podróż przez epo­ki, rubie­że cza­su i prze­strze­ni, na któ­rych cze­ka­ją – by w koń­cu nam się przy­po­mnieć – tajem­ni­ce, obiet­ni­ce kata­strof i przy­szłe­go szczę­ścia oraz zna­ne skąd­inąd, wpra­wio­ne w ruch zda­nia i tytu­ły. W tek­ście Parad­nie: „Tam­te­go popo­łu­dnia wzią­łem na kola­na gwiaz­dę. – Zorien­to­wa­łem się, że jest mar­twa. – I roz­pa­li­łem ją.” W pro­zie Z rze­czy napo­tka­nych kapi­tan repre­zen­ta­cji Argen­ty­ny w pił­ce noż­nej Leo Mes­si mówi o Hero­es Davi­da Bowie­go: „To jest pory­wa­ją­ca pio­sen­ka, hymn, któ­ry nas jed­no­czy (…), kie­dy wszy­scy razem cie­szy­my się chwi­lą”. Mię­dzy przed­sta­wie­nia­mi roz­ma­itych posta­ci kry­zy­su a kry­ty­ką przed­sta­wień, w jakich pró­bu­je się dzi­siaj oswa­jać życie, roz­cią­ga się nato­miast doli­na, zupeł­nie nie­zwy­kła, zamiesz­ki­wa­na przez duchy (wid­ma?) twór­ców, arty­stów i wytwór­ców. Bez­u­stan­nie roz­gry­wa się spek­takl roz­prę­ża­nia zmy­słów, zatrzy­my­wa­na gwiazd, ciał i języ­ków. I nie wia­do­mo: śmiać się czy pła­kać, gdy nar­ra­tor inne­go frag­men­tu prze­wi­du­je przy­szłość, twier­dząc: „bli­ski jest czas, kie­dy żaden arty­sta estra­dy nie będzie nam śpie­wał you’re still fuc­king peasants as far as I can see” (***2).

Poja­wia­ją­ce się w tomie sygna­ły oraz obra­zy, pokrew­ne temu, co okre­ślić moż­na jako nie­pew­ność, kru­chość, zmien­ność ludz­kie­go życia i warun­ków, w jakich ono ist­nie­je oraz uni­ki i sztucz­ki języ­ka, któ­ry w wier­szach i krót­kich pro­zach zbroi się w atry­bu­ty pocho­dzą­ce z tego wła­śnie, tak bar­dzo deli­kat­ne­go i zabój­cze­go jed­no­cze­śnie świa­ta, wyzna­cza­ją płyn­ne gra­ni­ce spek­ta­klu. Skrzęt­nie budo­wa­na ułu­da porząd­ku, pożą­da­ne­go bie­gu rze­czy, może wszak­że w każ­dej chwi­li runąć od wewnątrz pod cię­ża­rem przy­pad­ko­wo­ści. Szum świa­ta, medial­ny cha­os, odbi­ja­ją­ce się od sie­bie echa poje­dyn­czych ludz­kich tra­ge­dii i maso­wych uciech, mamią ideą wspól­no­ty pozba­wio­ną este­tycz­nych i etycz­nych wyróż­ni­ków. Co w tym wszyst­kim robi wiersz, mała pro­za, poetyc­ki język? Jest pró­bą oglą­du i jed­no­cze­śnie repre­zen­ta­cją jego nie­do­wła­du, nie­moż­no­ści odna­le­zie­nia wła­sne­go miej­sca. Pozo­sta­ją mu i nam, czy­tel­ni­kom wier­nym i cał­kiem przy­pad­ko­wym, wyciecz­ki przez wszech­świat i śmiech, wszech­ogar­nia­ją­cy impuls zaba­wy, zwod­ni­cze­go bez­kre­su:

(…) Po pierw­sze – jest rów­no­waż­na i rów­no­cze­sna waż­kość ogó­łu prze­ja­wów życia. Po dru­gie: dźwięk, sło­wo i far­ba nie mają gdzie stać. Po trze­cie: bądź­my momen­tal­ni i nie­obli­czal­ni, jak drip drop drip drop mala­rza, któ­ry w kół­ko cho­dzi nad płót­na­mi. Jeste­śmy abso­lut­nie nowo­cze­śni.

Teraz, kie­dy wszyst­ko sta­ło się takie pro­ste, jest tyle rze­czy do zro­bie­nia.

Dom ran jest dla mnie naj­waż­niej­szym tomem mija­ją­ce­go roku, ponie­waż Andrzej Sosnow­ski, poeta nagra­dza­ny, sza­no­wa­ny i kry­tycz­nie roz­bie­ra­ny na wszel­kie moż­li­we spo­so­by, pozo­sta­je dzię­ki tej książ­ce – mam wra­że­nie – nie­oswo­jo­ny. Zanu­rzo­ny w żywio­le mowy i aktu­al­no­ści, a jed­no­cze­śnie iro­nicz­nie nie­obec­ny, prze­su­wa­ją­cy akcen­ty i rze­czy tego świa­ta (choć – nie tyl­ko) wedle wła­snych upodo­bań. W roz­mo­wie wokół tomu, któ­rą prze­pro­wa­dził z auto­rem Dawid Buj­no, Sosnow­ski komen­tu­je frag­men­ty z Baudelaire’a sło­wa­mi, któ­ry­mi wypa­da ów szkic zakoń­czyć, życząc sobie i innym czy­ta­ją­cym odwa­gi i warun­ków, by od cza­su do cza­su, wedle potrzeb i upodo­bań, móc: „Zato­nąć lub się zagu­bić w czymś bar­dzo sub­tel­nym i trud­nym, i jesz­cze naj­le­piej tro­chę dziw­nie pięk­nym, co mogło­by być odpo­wied­nim śro­do­wi­skiem dla życia, jakim chcia­ło­by się żyć.”