Wiele domów, jeden port, a taka piękna … utopia
Joanna Giza
Głos Joanny Gizy w debacie "Opowieści Portowe: Legnica".
strona debaty
Opowieści Portowe: LegnicaPrzed tobą miałam wielu literackich rodziców i kilka poetyckich domów. Wyrosłaś przede mną, gdy korzenie – zamiast mocować, pełniły funkcję busoli, codzienność była oceanem, a poezja topiła nie tylko w utopii… Legnico, byłaś mi pierwszym portem na drodze ku dorosłości i epifanii.
Jest jesień 1999 roku. Jakaś boczna szczecińska uliczka z niewielką księgarnią. Z przerzedzonej półki z poezją wyłuskuję Kamień pełen pokarmu Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego. Po raz pierwszy tak jasno widzę mrok, a śmierć i choroba zapowiadają ulgę. Jeszcze nie umiem jednak pływać. Przez kolejny rok dryfuję: z ramion tekstu w ramiona. Aż tu na wiosnę 2000 roku znajduję w internecie informację na temat warsztatów poetykich, organizowanych przez Biuro Literackie w Legnicy dla młodych adeptów słowa. Kiedy podczas spotkania integracyjnego – za pośrednictwem zabawy w „giczałki, kryżałki, kuteń, żmenia” poznaję autora Kamienia…, postanawiam wypłynąć i zacumować okręt na dłużej. Przez kolejne lata z różnym bagażem (tak prezentów, darów, jak i oczekiwań) będę zawijała do tego Portu. Coraz sprawniej utrzymując się na wodzie, oglądam nie tylko nowe lądy, ale poznaję także Argonautów i ich – nie zawsze sprawne i godne podziwu, łodzie. Nie potrafię jednak jeszcze rozkoszować się drogą. Na razie zajmuje mnie sam niewytłumaczalny urok pływu. Czasami płynę za nim na oślep, wpław.
Pierwsze zacumowanie pamiętam najlepiej. W nastrój jesiennej Legnicy 2000 roku, hipnotyzującym krokiem wpłynął też Tkaczyszyn-Dycki. Słuchając jego Przewodnika dla bezdomnych… nie wiedzieliśmy jeszcze, że mimo chybotliwości kroku i pozornie nieprzewidywalnej postawy publicznej, Dycki potrafi pływać i nie trzeba wzrokiem pilnować i doglądać – jego, ni jego scenicznej trajektorii. A na deser wszystkowiersze – w dodatku w przeprawdziwej interpretacji samej autorki, „Królowej Poezji” – Krystyny Miłobędzkiej.
Stacja 2: Port Legnica – wrzesień 2002 upłynął pod znakiem Marcina Świetlickiego. Koncert Czarnych Ciasteczek, rysunki poety oraz Wiersze wyprane w jego pamiętnej, zadymionej interpretacji na długo zakotwiczyły w mojej pamięci. Konkurować z nim mogą jeszcze, smażone na teatralnej łodzi pełnej „ptasich wierszy”, naleśniki Bohdana Zadury. Zamiast słuchać i myśleć, niecierpliwie przełykaliśmy ślinę. I jeszcze Zaplecze i Dycki jakby trochę w lepszej, choć zarazem coraz bliższej ziemi kondycji.
Trzecia odsłona portowej Legnicy to – oprócz Krzysztofa Siwczyka, Maćka Malickiego i Tkaczyszna-Dyckiego, głównie „Dialogi z poetami”, czyli warsztaty literackie. Stanie, z pomiętymi i zalanymi piwem, jeszcze ciepłymi od uparcie skreślanych i poprawianych słów kartkami w dłoniach, w długich kolejkach do małych stolików, obsadzonych ulubionymi autorami. Tym razem czułam się już pewniej z tymi swoimi okołopoetyckimi wypocinami, bo korespondowałam z Dyckim, śląc Mu mejlem każdą swoją nową linijkę. W realu, te spotkania w Masce okupiłam wielodniowym kacem i nietrzeźwością w relacjach z szarym tłumem. Podczas spotkań krytycznych nad moimi tekstami, wpatrywałam się jak szpak w Dyckiego, spijając każde słowo z ust Zadury jak nektar delfickiej wyroczni. Jeszcze łudziłam się, że tym torem dopłynę do celu. I że moim celem jest pisanie poezji. Do dziś tamte pokreślone i zastrzałkowane kartki z tekstem trzymam w foliowej teczce z napisem „Próby”, jak relikwie. Kto wie, czy kiedyś za ich dziecięcą wiarę (naiwność?) poeci nie zasłużą na niebo?
Czwarty Port, to był już zupełnie inny festiwal. Wrocław 2004 nawet nie starał się udawać intymnej Legnicy, a Teatr Współczesny klimatycznego teatru Modrzejewskiej. My staraliśmy się Ciebie, Legnico, zapomnieć, choćby na rzecz poetycko erotycznej i uwodzicielsko inteligentnej Agnieszki Wolny-Hamkało. Co prawda nie powtórzyła już swojego rozbieranego performance’u sprzed lat, ale dla Gospel i jej błękitnych oczu warto było zdradzić tę pierwszą miłość.
Mój Port piąty – Wrocław 2007 to kolejna odsłona Dycia, „Usługi dla ludności” z udziałem coraz mniej podobnej do siebie (nostalgicznie wracam do czasów, gdy dotarła do nas jako „odkrycie Wiedemenna”) i coraz okrąglejszej Marty Podgórnik oraz rewelacyjny koncert Pustek.
Wrocław 2010, moje szóste zakotwiczenie w utopii poezji, poza mglistym wspomnieniem coraz bliższego brukowi niż Ideałowi Dyckiego, nie zaowocowało w pamięci.
Za to Wrocław 2012 okazał się moją ostatnią podróżą śladami Albatrosa. Ten festiwal, nie tylko dla Krystyny Miłobędzkiej, jubilatki, ale dla całego środowiska poezji polskiej, długo jeszcze będzie rozbrzmiewać „Wielogłosem”, wyśpiewując paradoksalny pean na cześć wyższości milczenia nad mową.
W tym miejscu i ja dopłynęłam do brzegu, zataczając koło. Ląd, do którego płynęłam ponad dziesięć lat, okazał się mirażem. Na szczęście w trakcie nauczyłam się świetnie pływać. A w drodze: milczeć, śpiewać na głosy i kochać. Umiem też także odchodzić i żegnać. Bez żalu, za to w perspektywie wiecznotrwałego, błękitnego horyzontu.
O AUTORZE
Joanna Giza
Warszawianka rocznik 1970, dr n. hum., literaturoznawca, ongiś dziennikarka prasowa i telewizyjna, pedagog akademicki i filozof-etyk - przez lata pozarządowiec i koordynatorka ogólnopolskiego projektu "Kawiarnia Poetycka", a obecnie od 2 lat psychoterapeuta i psycholog kliniczny, prowadząca terapię pozytywną i interwencję kryzysową m.in. z wykorzystaniem metody narracyjnej.