debaty / ankiety i podsumowania

Wieprze przed perły. Centrala nas nie ocali, czyli rok w Biurze

Rafał Gawin

Głos Rafała Gawina w debacie „Biurowe książki roku 2016”.

strona debaty

Biurowe książki 2016 roku

Rok 2016 w Biu­rze Lite­rac­kim z per­spek­ty­wy odle­glej­szej, a wciąż wiel­ko­miej­skiej wyglą­dał na przej­ścio­wy: zmie­ni­ły się źró­dła finan­so­wa­nia wydaw­nic­twa, to i zmie­ni­ły się jego prio­ry­te­ty. Poezja w wer­sji papie­ro­wej nie­ja­ko ustą­pi­ła pro­zie przede wszyst­kim obcej i wzno­wie­niom e‑bookowym sta­ro­ci. Nie­któ­rzy mniej lub bar­dziej obiek­tyw­ni obser­wa­to­rzy dostrze­ga­ją w takiej kolei rze­czy efek­ty ubocz­ne gran­to­zy, cho­ro­by toczą­cej pol­ską kul­tu­rę już na pozio­mie pra­cy u pod­staw. Jed­nak jak ją leczyć, gdy wyda­wa­nie niszo­wej lite­ra­tu­ry w niszo­wych nakła­dach, jak same te okre­śle­nia wska­zu­ją, nie może, zarob­ko­wo, przy­czy­nić się do finan­so­wej sta­bil­no­ści ambit­nej, w zało­że­niach, insty­tu­cji? Nawet w obli­czu zaska­ku­ją­cej, nie tyl­ko w powyż­szym kon­tek­ście, nagro­dy Nike dla Bron­ki Nowic­kiej.

Zasa­da dzia­ła­nia jest pro­sta: jeśli chce­my pro­wa­dzić ambit­ne wydaw­nic­two, wyda­je­my to, co może­my zewnętrz­nie dofi­nan­so­wać. Względ­nie wzna­wia­my to, co jest naj­tań­sze do wzno­wie­nia, a jed­no­cze­śnie już mniej dostęp­ne. Taka jest sytu­acja naj­bar­dziej gorą­cych nazwisk w tego­rocz­nych pro­po­zy­cjach z zakre­su pro­zy obcej w Biu­rze – przede wszyst­kim epo­ko­we­go Joyce’a: o Por­tre­cie arty­sty w wie­ku mło­dzień­czym napi­sa­no opa­słe tomy kry­tycz­ne, Epi­fa­nie – kon­sta­tu­jąc w pew­nym uprosz­cze­niu – dały począ­tek nowym środ­kom arty­stycz­nym i meto­dom pisar­skim. Tro­pi­zmy Sar­rau­te, „twar­da” nouve­au roman to – w obli­czu ostat­nich nagród i nomi­na­cji dla utwo­rów z płyn­ne­go pogra­ni­cza poezji i pro­zy (wspo­mnia­na Nowic­ka, o któ­rej wię­cej w koń­co­wych aka­pi­tach, ale też Jakub Korn­hau­ser, czy nawet Michał Ksią­żek) – zna­mien­ny przy­kład pro­zy mogą­cej ucho­dzić za poetyc­ką.

Nie­za­leż­nie od dostoj­no­ści nazwisk opu­bli­ko­wa­nych ksią­żek pro­za­ików (jesz­cze choć­by zna­ni mi w pierw­szej kolej­no­ści z mono­gra­ficz­nych nume­rów „Lite­ra­tu­ry na Świe­cie” Quene­au czy Lan­dol­fii oraz nagra­dza­ny już rów­nież w Pol­sce – Ange­lu­sem – bał­kań­ski kla­syk Jer­go­vić), ten kie­ru­nek w roz­wo­ju wydaw­nic­twa wciąż koja­rzo­ne­go przede wszyst­kim z poezją wyda­je mi się nie­pew­ny. Oczy­wi­ście – nie znam sta­ty­styk sprze­da­żo­wych (a jeśli nawet, to grzecz­nie nie ujaw­nię), nie­mniej na ryn­ku peł­nym twar­dych zawod­ni­ków pro­za­tor­skich, pom­pu­ją­cych milio­ny w pro­mo­cje naj­go­ręt­szych nazwisk i tytu­łów, a prak­tycz­nie nie­wy­star­cza­ją­cym jeśli cho­dzi o podaż ofi­cyn publi­ku­ją­cych poezję (garst­ka wyda­je wię­cej niż kil­ka tytu­łów: WBPi­CAK, Insty­tut Miko­łow­ski czy Dom Lite­ra­tu­ry w Łodzi, w czym mam przy­jem­ność aktyw­nie uczest­ni­czyć), Biu­ro Lite­rac­kie stra­ci­ło wie­lo­let­nią pierw­szą pozy­cję na rzecz poznań­skie­go WBPi­CAK.

W odnie­sie­niu do tego­rocz­nych nowo­ści BL zacznę jed­nak od pozy­ty­wów. Uka­zał się jeden z nie­licz­nych w histo­rii ostat­nich lat wydaw­nic­twa dobry i sen­sow­ny debiut – Sta­cja wie­ży ciśnień Dawi­da Mate­usza. (Dru­gim bez wąt­pie­nia był – doce­nia­ny rów­nież na pozio­mie ogól­no­pol­skim – debiut Szy­mo­na Słom­czyń­skie­go, o któ­re­go nowej książ­ce nie wspo­mnę, gdyż nie mia­łem oka­zji jej czy­tać; nie­mniej liczę, że wciąż mło­dy poeta nawią­że w niej do wier­szy z począt­ku swo­je­go dru­gie­go tomu, a daru­je sobie sko­ja­rze­nia z – dopi­sy­wa­ny­mi jedy­nie ilo­ścio­wo i kon­struk­cyj­nie – wier­sza­mi z koń­co­wych par­tii tej książ­ki). Alma­nach Połów. Poetyc­kie debiu­ty 2014–2015, po dwóch poprzed­nich, momen­ta­mi moc­no kon­tro­wer­syj­nych jako­ścio­wo, wresz­cie trzy­mał względ­nie rów­ny poziom. Nie mogę uczci­wie napi­sać, że to z powo­du cza­su – przy­szli obie­cu­ją­cy debiu­tan­ci tym razem zosta­li wyse­lek­cjo­no­wa­ni w dłuż­szym cyklu poło­wo­wym – bo prze­cież w ana­lo­gicz­nym okre­sie choć­by nomi­no­wa­ni do nagro­dy głów­nej w kon­kur­sie im. Jac­ka Bie­re­zi­na pre­zen­to­wa­li czę­sto cie­kaw­sze pro­po­zy­cje, a cho­dzi­ło nie o zesta­wy dzie­się­ciu wier­szy, tyl­ko pro­jek­ty całych ksią­żek poetyc­kich. Na szczę­ście sytu­acja zosta­ła opa­no­wa­na. Tyl­ko że to pozy­cja jesz­cze z ubie­głe­go roku. Naj­cie­kaw­szy chy­ba w tym zesta­wie­niu Paweł Koby­lew­ski zdą­żył zade­biu­to­wać gdzie indziej, więc pozo­sta­je mi kibi­co­wać Adria­no­wi Tuj­ko­wi i Jaku­bo­wi Pszo­nia­ko­wi z kolej­nej edy­cji Poło­wu, rów­nież od sobo­ty 10 grud­nia bie­re­zi­now­com. Artu­rze, nie zawa­haj się ich użyć!

Wzno­wie­nie debiu­tu Ryszar­da Kry­nic­kie­go w pier­wot­nej wer­sji to pozy­cja bez­względ­nie koniecz­na i obo­wiąz­ko­wa dla czy­tel­ni­ka i piszą­ce­go tek­sty, któ­re mają na celu być wier­sza­mi. Po pro­stu. Mogła­by roz­po­cząć serię ponow­nych publi­ka­cji ksią­żek w jakiś spo­sób wyka­stro­wa­nych przez cen­zu­rę. Albo przez nad­po­bu­dli­wych i apo­dyk­tycz­nych redak­to­rów. Moż­li­wo­ści jest wie­le, posłu­żył­bym kon­kret­ny­mi pomy­sła­mi za pośred­nic­twem mej­la.

Adrien­ne Rich, poet­ka bar­dzo istot­na nie tyl­ko jako jeden z klu­czo­wych punk­tów odnie­sie­nia dla poetyk bada­ją­cych wza­jem­ne, tak­że intym­ne rela­cje mię­dzy­ludz­kie, docze­ka­ła się wybo­ru wier­szy w języ­ku pol­skim, za co cześć i chwa­ła tłu­ma­czo­wi Jaku­bo­wi Głu­sza­ko­wi. Szko­da tyl­ko, że w tak małej obję­to­ści, ale od cze­goś trze­ba zacząć – i jestem za ten krok Biu­ru bar­dzo wdzięcz­ny.

Kon­rad Góra, po latach zapo­wie­dzi i prze­su­wa­nia ter­mi­nu pre­mie­ry, opu­bli­ko­wał Nie, poemat ocze­ki­wa­ny w wie­lu śro­do­wi­skach lite­rac­kich w Pol­sce, i nie mam tu na myśli jedy­nie tych, któ­rym kate­go­ria zaan­ga­żo­wa­nia spo­łecz­ne­go lite­ra­tu­ry nie jest obca. Sam byłem cie­ka­wy, czy autor-akty­wi­sta z Wro­cła­wia w koń­cu prze­kro­czy wła­sny debiut. Nie prze­kro­czył, choć wyko­nał kawał intry­gu­ją­cej robo­ty, zwłasz­cza języ­ko­wej. Może nie­po­trzeb­nie celo­wał w okre­ślo­ną licz­bę dys­ty­chów? Może mate­ma­ty­ka nie jest wła­ści­wym narzę­dziem do kon­stru­owa­nia podob­nie żar­li­wych wier­szy-hoł­dów, wymy­ka­ją­cych się wszel­kim ska­lom i poli­czal­no­ściom? Szko­da, bo gdy­by pozbyć się pustych prze­bie­gów, spraw­nych gier słow­nych pro­wa­dzą­cych doni­kąd czy nud­niej­sze­go spraw­dza­nia gięt­ko­ści pol­sz­czy­zny i jej mniej lub bar­dziej zna­nych brzmień, efekt koń­co­wy miał­by szan­sę poło­żyć na łopat­ki naj­bar­dziej wytraw­ne­go prze­ciw­ni­ka upo­li­tycz­nia­nia poezji.

Z tako­wym nie pora­dzi­li sobie Paweł Kacz­mar­ski i Mar­ta Koron­kie­wicz, redak­to­rzy anto­lo­gii Zebra­ło się śli­ny. Nowe gło­sy z Pol­ski. Pisa­łem już o tym w kil­ku miej­scach, zain­te­re­so­wa­nych odsy­łam do prze­glą­da­rek sie­ci. Jed­nak­że w przy­pad­ku tego rodza­ju syn­te­tycz­ne­go tek­stu win­ny jestem obiek­tyw­ne­go pod­su­mo­wa­nia samych zamia­rów mło­de­go mał­żeń­stwa kry­ty­ków i ich współ­pra­cow­ni­ków. Zwłasz­cza jako autor nega­tyw­nej recen­zji tej książ­ki. Abs­tra­hu­jąc od błę­dów, wypa­czeń i nie­do­pa­trzeń (wymie­nię pierw­sze z brze­gu: zagma­twa­ny i nie­wia­ry­god­ny wstęp książ­ki, nie­ja­sne zało­że­nia pro­jek­tu, nie­ja­sne kry­te­ria, dość dowol­ne posłu­gi­wa­nie się, nie­zde­fi­nio­wa­nym nigdzie na potrze­by tej publi­ka­cji, poję­ciem „zaan­ga­żo­wa­nia”, dziw­ni obec­ni i dziw­ni „wiel­cy” nie­obec­ni) to pierw­sza taka pró­ba autor­stwa mło­dych i obie­cu­ją­cych kry­tycz­no­li­te­rac­ko ludzi, któ­rzy pró­bu­ją w jakiś spo­sób prze­war­to­ścio­wać ist­nie­ją­ce kano­ny. A jeśli kano­ny nie ist­nie­ją – dać począ­tek wła­sne­mu. War­to więc zapo­znać się z ich pro­po­zy­cją, tym bar­dziej w celu pole­micz­nym. Dys­ku­sji o lite­ra­tu­rze, poza kon­fe­ren­cja­mi nauko­wy­mi, gdzie nie­ja­ko odby­wa­ją się „z urzę­du” – jest jak na lekar­stwo. Podob­ne publi­ka­cje zde­cy­do­wa­nie mają szan­sę reani­mo­wać je na szer­szą ska­lę.

Dru­gą książ­kę Sła­wo­mi­ra Elsne­ra dyplo­ma­tycz­nie prze­mil­czę. Nie cho­dzi już nawet o ocze­ki­wa­nia, jakie mogła roz­bu­dzać. Po bar­dzo obie­cu­ją­cych Anty­po­dach i tylu­let­nim zamilk­nię­ciu poety-emi­gran­ta dosta­li­śmy, deli­kat­nie mówiąc, bar­dzo nie­wie­le. Sza­ta gra­ficz­na, pięk­na w swo­im mini­ma­li­zmie, nie­wie­le też rekom­pen­su­je, ale książ­ka – po szyb­kiej lek­tu­rze – przy­naj­mniej ład­nie pre­zen­tu­je się na pół­ce, choć­by samym grzbie­tem.

Pro­blem mam rów­nież z kolej­nym ze smut­nej serii roz­cza­ro­wu­ją­cych tomem Już otwar­te Boh­da­na Zadu­ry, poety dla mnie bar­dzo waż­ne­go ini­cja­cyj­nie, auto­ry­te­tu w świe­cie tako­wych pozba­wio­nym. Kolej­nym, począw­szy od zbio­ru Wszyst­ko (2008) – razem to daje pię­cio­pak sys­te­ma­tycz­nie tra­co­nej nadziei. Nie prze­kre­ślam dorob­ku ostat­nich lat puław­skie­go poety cał­ko­wi­cie, był­bym ten­den­cyj­nie nie­spra­wie­dli­wy – wolał­bym jed­nak w tym okre­sie otrzy­mać dwie moc­ne i kon­kret­ne książ­ki, zło­żo­ne z naj­lep­szych wier­szy, swo­ją świet­no­ścią nawią­zu­ją­cych do wręcz legen­dar­nych w mło­dych krę­gach poetyc­kich Pta­siej gry­py i Kop­ca kre­ta.

Świę­to żywych Łuka­sza Jaro­sza czy­tam nie­mal­że jak histo­rię upad­ku jed­ne­go z naj­cie­kaw­szych gło­sów wśród póź­nych rocz­ni­ków sie­dem­dzie­sią­tych, debiu­tu­ją­cych na począt­ku trze­cie­go tysiąc­le­cia. Przy­po­mnie­nie sobie dwóch pierw­szych ksią­żek, no, rów­nież – przy pew­nym nie­znacz­nym zmniej­sze­niu wyma­gań, dyk­to­wa­nych jako­ścią Somy i Bia­łe­go tygo­dnia – trze­ciej, sta­no­wi­ło miłą podróż w oko­li­ce ośmie­lo­nej wyobraź­ni, kie­dy podob­ne nur­ty jesz­cze nie skom­pro­mi­to­wa­ły się soma­tycz­nie, stro­niąc od odsy­ła­ją­cych do głęb­szych zna­czeń sym­bo­li i zja­da­jąc wła­sny ogon, a raczej cią­gnąc te nale­żą­ce do Roma­na Hone­ta i Rado­sła­wa Kobier­skie­go (pro­szę tyl­ko odpu­ścić sobie nie­li­te­rac­kie sko­ja­rze­nia). Póź­niej rów­nia pochy­ła, nie­za­leż­nie od pre­sti­żo­wych nagród i nomi­na­cji, uwzględ­nia­jąc naj­now­szy, pre­mie­ro­wo zamiesz­czo­ny w opa­słych zebra­nych tom. Zestaw spraw­nych poetyc­kich pro­duk­cyj­nia­ków, bazu­ją­cych na jed­nym, cza­sem może dwóch meta­fi­zycz­nych szcze­gó­łach. Taki seryj­nie kal­ko­wa­ny poetyc­ki pop. Żeby jed­nak tro­chę odda­lić nie­uchron­nie zbli­ża­ją­cy się naj­niż­szy punkt tego doł­ka: na pew­no, w czym zasłu­ga auto­ra, łatwy do prze­kła­da­nia na języ­ki obce.

Czy tak samo będzie z Nakar­mić kamień Bron­ki Nowic­kiej, dru­gą w histo­rii teraz już stroń­skie­go wydaw­nic­twa Nagro­dą Nike? O ile przy pierw­szej nie było wąt­pli­wo­ści – otrzy­mał ją jeden z naj­lep­szych i naj­waż­niej­szych pol­skich poetów, o tyle teraz, zacho­wu­jąc pro­por­cje, sytu­acja ma się podob­nie jak w związ­ku z Noblem dla Boba Dyla­na. Spo­ro ludzi z nie­do­wie­rza­niem krę­ci gło­wą. Post-hipi­si, rów­nież aka­de­mic­cy (pozdra­wiam Jerze­go Jar­nie­wi­cza i Bro­ni­sła­wa Maja!), sza­le­ją z rado­ści, inni poeci strze­la­ją kar­pia, choć do Wigi­lii pozo­sta­ło jesz­cze tro­chę cza­su.

Cięż­ko pod­wa­żać dys­cy­pli­nę for­mal­ną debiu­tu pro­za­tor­skie­go autor­ki zna­nej dotych­czas głów­nie w śro­do­wi­skach fil­mo­wych. Tutaj jest dobrze, spraw­nie i do przo­du. Gorzej z samą tre­ścią, kon­stru­owa­niem opo­wie­ści. Zabie­gi sko­ja­rze­nio­we i (jed­nak) fabu­lar­ne, mają­ce na celu zbli­że­nie języ­ka (jed­nak) nar­ra­cji do tego cha­rak­te­ry­stycz­ne­go dla dzie­cię­cej wyobraź­ni raz uda­ją się lepiej, innym razem mogą zwy­czaj­nie budzić podej­rze­nia: czy autor­ka wie­dzia­ła, co chce powie­dzieć? A jeśli nie chcia­ła powie­dzieć nicze­go, to na ile pano­wa­ła nad tym, w jaki spo­sób moż­na to zro­bić w spe­cy­ficz­nym języ­ku tej opo­wie­ści, nie budu­jąc kon­kret­nych zna­czeń, a bazu­jąc na swe­go rodza­ju stru­mie­niu dzie­cię­cej nie­świa­do­mo­ści?

Oczy­wi­ście to wiel­kie wyda­rze­nie dla Biu­ra Lite­rac­kie­go i szan­sa na pod­re­pe­ro­wa­nie nad­szarp­nię­te­go decy­zja­mi Wydzia­łu Kul­tu­ry wro­cław­skie­go Ratu­sza. Wzrost nakła­du wyglą­da impo­nu­ją­co, nie­mniej wszyst­ko zwe­ry­fi­ku­je bez­względ­ny rynek. Życzę suk­ce­su! Wydaw­ców poezji jest nie­wie­lu, a na hory­zon­cie nie widać moż­li­wej kon­struk­tyw­nej zmia­ny war­ty.

Inna spra­wa: nadzie­ja, jaką budzi podob­ne namasz­cze­nie wcze­śniej, mimo wszyst­ko, sze­rzej ano­ni­mo­wej pisar­ki. Sko­ro Nike tra­fia w tak „świe­że” ręce, to może ozna­czać, że tę nagro­dę może otrzy­mać dosłow­nie każ­dy. Współ­czu­ję kapi­tu­le w nad­cho­dzą­cych latach, gdyż licz­ba zgło­szeń do tego lau­ru praw­do­po­dob­nie osią­gnie poziom kry­tycz­ny (nie mylić z kry­tycz­no­li­te­rac­kim).

Jesz­cze inna: wyjąt­ko­wo „fil­mo­wa” kapi­tu­ła. Czy jury zło­żo­ne z ludzi – zna­czą­co uprosz­cza­jąc – bar­dziej zwią­za­nych z lite­ra­tu­rą pod­ję­ło­by ana­lo­gicz­ną decy­zję? Ba, czy w ogó­le nomi­no­wa­ło­by taką książ­kę do nagro­dy, w nie­źle obsa­dzo­nym lite­rac­ko roku? Ale czy w przy­pad­ku każ­dej nagro­dy musi­my doszu­ki­wać się zaku­li­so­wych roz­gry­wek i poza­li­te­rac­kich moty­wów? Jak słusz­nie powie­dział Jacek Deh­nel (choć pew­nie nie zacy­tu­ję go ani wier­nie, ani pięk­nie), pod­czas pane­lu w Łódz­kim Domu Kul­tu­ry na temat mię­dzy inny­mi przy­zna­nia w zeszłym roku Nagro­dy Tuwi­ma Rym­kie­wi­czo­wi, każ­dy wer­dykt jest wypad­ko­wą subiek­tyw­nych gło­sów danej kapi­tu­ły. Tyl­ko tyle i aż tyle.

I tyle o zróż­ni­co­wa­nej i boga­tej ofer­cie w Biu­rze, dro­gi Artu­rze, w cza­sach drob­nej zmia­ny.

O AUTORZE

Rafał Gawin

Ur. 1984. Redaktor, korektor, konferansjer, animator, recenzent, poeta i przyszły prozaik. Wydał pięć książek poetyckich, ostatnio Wiersze dla koleżanek (Justynów 2022). Tłumaczony na języki. Prowadzi „Wiersz wolny” i „Liberté!”. Mieszka w Łodzi, gdzie pracuje (jako instruktor) w Domu Literatury i działa (jako skarbnik i wydawca) w oddziale Stowarzyszenia Pisarzy Polskich.