debaty / ankiety i podsumowania

Wiosna, lato, jesień, zima i znowu wiosna

Bartosz Suwiński

Głos Bartosza Suwińskiego w debacie "Biurowe książki 2011 roku".

strona debaty

Biurowe książki 2011 roku

Sty­czeń. Pią­te kró­le­stwo Roma­na Hone­ta. Rze­czy­wi­stość roz­pa­da się pod napo­rem „odmień­ców”, nie­da­ją­cych się zgrzeb­nie oswo­ić „cuda­ków” pły­ną­cych poza głów­nym nur­tem egzy­sten­cji. Świat to zale­d­wie skraw­ki bru­du, zim­na, lito­ści. Posta­ci z sen­nej mary bywa­ją „prze­trans­por­to­wa­ne” poetyc­ką dźwi­gnią do rze­czy­wi­sto­ści, na któ­rą otwie­ra­ją się wier­sze i – chcia­ło­by się powie­dzieć za Świe­tlic­kim – nie­rzad­ko „sto­ją potwo­rem”. Kil­ka poetyc­kich ruchów pió­rem, któ­rych cię­żar przy­tła­cza. Jawa „pod­szy­ta” ciem­nym reje­strem fan­ta­sma­go­rii. Ludzie z „prze­trą­co­ny­mi” bio­gra­fia­mi, tępa, instynk­tow­na siła w każ­dym z nas by trwać. Po kolej­nej lek­tu­rze prze­czę wcze­śniej­szym roz­po­zna­niom. Teraz oni­rycz­na aura obec­na w naszym „kró­le­stwie”, zda­je się przy­oble­kać w „zwy­czaj­ne” obry­sy sza­rej plą­ta­ni­ny „ułom­nej” rze­czy­wi­sto­ści.

Luty. Psy pocią­go­we Fili­pa Zawa­dy. Powieść kole­jo­we­go prze­dzia­łu. Powieść stu­ko­tu kole­jo­wej trak­cji. Mnó­stwo spoj­rzeń skie­ro­wa­nych na ludzi zaprząt­nię­tych swo­imi spra­wun­ka­mi, emfa­za wobec podróż­nych, nar­ra­cja, któ­rą może spo­wo­do­wać uśmiech, sło­wo, gest inne­go. Tu i tam wple­cio­ne reflek­sje mie­rzą­ce się z uni­wer­sa­lia­mi, oby­cza­jo­wo­ścią. Histo­rie pozna­nych ludzi jako asumpt do wie­lo­kie­run­ko­wych roz­my­ślań; nie­na­tręt­na „mora­li­sty­ka”. Opo­wieść z pocze­kal­ni i z dale­kiej podró­ży. Życie mię­dzy jed­ną sta­cją a dru­gą. Sło­wa, któ­re tyle razy sły­sze­li­śmy mówią wię­cej.

Marzec. Od kwiet­nia do kwiet­nia. Micha­el Lon­gley. Pierw­sze wspo­mnie­nie: janow­ce w ogniu, kos za szy­bą, wydra za drew­nia­ną kład­ką, śnieg „zawi­ja do szo­py i cęt­ku­je węgiel”. Wybie­ram z tomu te wier­sze gdzie waż­na jest deta­licz­ność widze­nia, obra­zo­wa­nie poje­dyn­czo­ści. Egzy­sten­cjal­ne doświad­cze­nia świa­ta-przy-sobie dowo­dzą kru­cho­ści nasze­go ist­nie­nia wobec wiel­ko­ści natu­ry. Cie­płe, iro­nicz­ne, sta­ro­świec­ko uro­cze wier­sze, peł­ne cier­pli­we­go namy­słu wobec ist­nie­nia. Poetyc­ka „drob­ni­ca” jak kawał­ki roz­bi­te­go lustra, w któ­rym chcia­ło­by się prze­glą­dać. I okład­ka, tro­chę nie­ostra: śnieg otu­la cien­kie gałąz­ki, któ­re strzy­ka­ją „łamiąc się” z mro­zem.

Świe­tli­ste Andrze­ja Fal­kie­wi­cza. Poemat bły­sków, zło­ceń, migo­tli­wych reflek­sów, kieł­ku­ją­cych myśli, rodze­nia i zamie­ra­nia. Cza­su „otwie­ra­nia powie­ki” i cza­su sen­nych mar­gi­ne­sów. Szka­tuł­ka, któ­rej kolej­ne „skar­by” zachwy­ca­ją nas bar­dziej, aż daje­my się ponieść w wirze tego cza­su, tam­tych dni. Autor woła „do sie­bie”, tam­tę­dy, po śla­dach… na poko­je peł­ne życia. Fal­kie­wicz zosta­wia nas z pyta­nia­mi, ze splo­ta­mi nie­wy­ra­żo­nych jesz­cze myśli, byśmy zna­leź­li odpo­wied­nią (na czas, w nas) dla niej for­mę. Zanim się roz­le­ci; kru­chość tego pro­jek­tu.

Maj. A tu prze­stro­ga przed mają­cym zaraz nadejść latem. Got­t­fried Benn: „Naj­go­rzej: nie umrzeć latem, / kie­dy wszyst­ko jest jasne, / a zie­mia lek­ka dla łopa­ty” (Nigdy samot­niej i inne wier­sze).

Lipiec. Księ­ga zakła­dek Jac­ka Guto­ro­wa. Podej­mu­je­my trop po urwa­nym śla­dzie. Guto­row dalej każe podą­żać nam za wska­za­niem wier­sza, za jego gestem, sku­pić się na wydo­by­ciu tego, co sta­no­wi o jego wyjąt­ko­wo­ści, o jego „auto­no­mii”; nie przy­sła­niać tego gestu eks­pli­ka­cją zna­cze­nia, kry­tycz­ną for­mu­łą, któ­ra rości sobie uzur­pa­tor­skie pra­wo sank­cjo­no­wa­nia, nada­wa­nia fał­szy­wych imion. Poru­sza­my się po „dal­szych oko­li­cach” poezji, w nie­wiel­kiej odle­gło­ści od cen­trum lite­ra­tu­ry, bawi­my się grą róż­nych pozio­mów tek­stu poetyc­kie­go, zda­ni na przy­pa­dek, na to jed­no sło­wo co nas „naraz” z nas samych wytrą­ci bądź na jeden gest, któ­ry nas „ubi­je na głu­cho”. Innym tem­pem – na prze­łaj wier­szy. Poezja jako jed­no (z kil­ku miejsc) na zie­mi gdzie naj­pew­niej jest się u sie­bie. Zakład­ki, dłuż­sze posto­je.

Sier­pień. Tade­usz Nowak, Psal­my i inne wier­sze. Przy­po­mi­na się świat ludo­wych porze­ka­deł, magii, gdzie świec­kość prze­mie­sza­na z sakral­no­ścią sta­no­wi­ła zupeł­nie wyjąt­ko­wy i odręb­ny „stop”, gdzie spo­ty­ka­ły się róż­ne języ­ki, gdzie sło­wo mia­ło moc spraw­czą. Kar­na­wał sło­wa, któ­re w rytm ludo­wej pio­sen­ki pro­wa­dzi na manow­ce. Siel­skość odwiecz­ne­go porząd­ku, zgod­nie z ryt­mem pór roku. Przej­ście z Mowy do Pisma. Wyjąt­ko­wa, miste­ryj­na podróż do świa­ta, któ­re­go nie ma.

Wrze­sień. Imię i zna­mię Euge­niu­sza Tka­czy­szy­na-Dyc­kie­go. Wra­ca repe­ty­tyw­na fra­za Dyc­kie­go. Bory­ka się pastu­szek ze swo­ją dolą i nie­do­lą, prze­my­śli­wu­je swo­ją skom­pli­ko­wa­ną prze­szłość, któ­ra jak bume­rang (nie­ustan­nie) wra­ca do wier­szy, rodzi nie­za­skle­pio­ne dotąd bli­zny wspo­mnień. Poezja jak tera­pia, jak dobre lekar­stwo na trau­my minio­ne­go. Krę­ci się tu sta­ry Ilnic­ki, poja­wia się Migo, szwen­da­ją „psy wyobraź­ni” dokar­mia­ne smal­czy­kiem. Cały poetyc­ki świat przej­mu­ją­co krą­ży mean­drycz­ną orbi­tą myśli Dyc­kie­go. Poeta nad rodzin­nym albu­mem dopi­su­je kolej­ne wier­sze do owej mozai­ki zadr i resen­ty­men­tów, któ­re wlo­ką się za nim z prze­szło­ści. Wir­tu­oze­ria nar­ra­cji, gdzie w zapę­tle­niu wąt­ków „prze­pa­da­my” jak w bystrej rze­ce. Krót­ko: pysz­ne wier­sze.

Listo­pad. „Gorą­cy” mie­siąc. Sty­czeń w listo­pa­dzie, ale wpier­wiej Łuka­sie­wicz. Sto­ją­ca na ruinie. Poetyc­ka rubry­ka zysków i strat wypeł­nia­na daną nam na zdzi­wie­nie, wzru­sze­nie – rze­czy­wi­sto­ścią. Roz­pacz, miłość, nadzie­ja jak trzy imio­na odmie­nia­ne przez jed­no życie, jak naj­pew­niej­sze dane tego kogoś skry­te­go w wier­szach. Muzy­ka, sztu­ka nada­ją­ca rytm wyobraź­ni odsła­nia­ją­cej kolej­ne orna­men­ty z widze­nia, by w kil­ku słup­kach został „sam” (ze mną) świat. Łuka­sie­wicz opi­su­je co jest i się nie powtó­rzy ina­czej niż w „było”. Oswa­ja­nie śmier­ci bli­skich, oswa­ja­nie kolej­nej zimy, kie­dy: „hory­zont coraz niżej / coraz węż­sza biel”. Zgo­da na to: „co było żywe umar­ło / w grze”. Roz­gry­wa­na par­tia życia rodzi pyta­nia o wzlo­ty, upad­ki. Roz­pacz łago­dzi wia­ra we wpi­sa­nie danej nam egzy­sten­cji w trwa­nie Wiel­kiej Cało­ści. Żal powścią­ga­ją „sce­ny” z ist­nie­nia, któ­re wciąż nęcą swą uro­dą cią­głej prze­mia­ny – fata­li­zmo­wi prze­mi­ja­nia czy­ni zadość w Łuka­sie­wi­czo­wym świe­cie miłość, jako jedy­na „przy­go­da”, gra war­ta świecz­ki.

I sta­ło się, mam ją, idzie ze mną a może lepiej, do mnie, od pierw­sze­go czy­ta­nia. „Dziew­czy­na nio­są­ca fili­żan­kę kawy”, ją pozo­sta­wiam bez słów, komen­ta­rza, liczy się ten „aro­mat”. Waż­ne, że idzie, że się ku sobie mamy. Nowy tom auto­ra Melan­cho­lii sym­bo­li kipi od ero­ty­ki, roz­pa­la zmy­sły. Obcu­je­my z sen­su­al­nie popro­wa­dzo­ny­mi poetyc­ki­mi opo­wie­ścia­mi o Tajem­ni­cy roz­gry­wa­ją­cej się w cie­niu Chro­no­sa. W Furii instynk­tu Janusz Sty­czeń uka­zu­je nam mrok naszych wnętrz, pre­zen­tu­ją­cych się jak kącik, z któ­re­go wycią­ga­my zapo­zna­ne, kie­dyś bli­skie nam rze­czy, rezo­nu­ją­ce dziś tęsk­ne uczu­cia. Stąd poezja kipią­ca zmy­sła­mi, sty­gną­ca pożą­da­niem, prze­ni­co­wu­ją­ca „dru­gie stro­ny” sym­bo­li, odwiecz­nych zna­czeń, epi­fa­nii tajem­ni­cy nie do wyczer­pa­nia. Zaiste, nie­zwy­kle pocią­ga­ją­ca to poetyc­ka pla­ne­ta. Ten puls trwa­nia wier­szy.

Gru­dzień. dwie roz­mo­wy i pierw­szy tom wier­szy Kar­po­wi­cza. Las, pośród któ­re­go tak dobrze jest pobłą­dzić. Dać się pochwy­cić skle­pie­niom sty­ka­ją­cych się koron roz­wią­za­nej prze­strze­ni, odmy­kać ucho na ów szum, „cią­gnąć z soków korę na uszy”, drep­tać szpa­le­ra­mi drzew od wscho­du, zacho­du, mówić o sło­jach roz­war­stwio­nych na wszyst­kie stro­ny. Klu­czyć ale­ja­mi trud­ne­go lasu i patrzeć w „odwró­co­ne” świa­tło. Uło­żyć się w poszy­ciu, usłu­chać Kar­po­wi­cza: „Leż cicho / Leż niby liść tego lasu / niby nasio­no wszyst­kich drzew”.