debaty / ankiety i podsumowania

Wróżenie z kart (książek)

Dominika Parszewska

Głos Dominiki Parszewskiej w debacie „Zmiana warty”.

strona debaty

Zmiana warty

„Punkt odnie­sie­nia” wyma­ga dopo­wie­dze­nia: dla kogo? I o to „dla kogo” zaczę­łam się roz­bi­jać już na samym począt­ku. Dla gene­ral­nej publicz­no­ści poezja – a może i lite­ra­tu­ra w ogó­le – w zasa­dzie nie ist­nie­je poza kano­nem szkol­nym; punk­tem odnie­sie­nia pozo­sta­je tutaj i pozo­sta­nie jesz­cze dłu­go, Kocha­now­ski, trzech Wiesz­czów, Staff, Szym­bor­ska, Her­bert. Może Morsz­tyn czy Kra­siń­ski. Może któ­ryś z auto­rów w pod­ręcz­ni­ku, któ­ry aku­rat przy­padł w dzie­ciń­stwie do gustu i któ­re­go omi­nął mord szkol­ne­go „prze­ra­bia­nia” – Poświa­tow­ska, Tuwim, Bia­ło­szew­ski. Nazwi­ska wyry­te w kamie­niu. „Litwo ojczy­zno moja”.

W wąskiej gru­pie zain­te­re­so­wa­nych z poezją rzecz wca­le nie jest prost­sza. Ta gru­pa dzie­li się prze­cież na, nazwij­my to robo­czo, gru­pę aka­de­mic­ką (zain­te­re­so­wa­ną poezją uzna­nych wydaw­nictw, otrzy­mu­ją­cą pre­sti­żo­we nagro­dy, recen­zo­wa­ną przez wybit­nych kry­ty­ków, inter­pre­to­wa­ną na zaję­ciach polo­ni­sty­ki) i gru­pę oddol­ną (twór­ców wyda­ją­cych za wła­sne pie­nią­dze, zrze­szo­nych w lokal­nych sto­wa­rzy­sze­niach, piszą­cych na forach inter­ne­to­wych itd.). Wca­le nie jestem pew­na, czy ta pierw­sza gru­pa ma więk­szą poczyt­ność i sil­niej­szą obec­ność w życiu tzw. prze­cięt­ne­go oby­wa­te­la, przy­naj­mniej współ­cze­śnie, nim gło­sa­mi eli­ty tra­fi do pod­ręcz­ni­ków. Lokal­ne gru­py orga­ni­zu­ją mnó­stwo zjaz­dów, wyda­rzeń, czy­tań, wspól­nych lek­tur, przed­sta­wień, spo­tkań autor­skich… Ich spek­ta­kle wysta­wia­ją szko­ły, ich twór­czość zama­wia­ją samo­rzą­dy, im wrę­cza­ją nagro­dy i piszą lau­da­cje pomniej­sze gmi­ny. Ci twór­cy, nie­za­leż­nie od tego, co myśli o nich nurt aka­de­mic­ki (zresz­tą, nale­żą do nich czę­sto i pro­fe­so­ro­wie; tak oto nazwa robo­cza roz­bi­ja się o rze­czy­wi­stość), są czę­sto dobrze zna­ni w całych woje­wódz­twach, dora­bia­ją przy­zwo­ite pie­nią­dze, two­rzą gru­py lite­rac­kie i wię­zi. Mają wła­sne pisma, wła­sne nagro­dy i wła­sną kry­ty­kę. Pięk­ne hob­by, moż­na rzec z prze­ką­sem – ale, bądź­my szcze­rzy, dla ilu twór­ców z gru­py „aka­de­mic­kiej” poezja tym hob­by nie jest?

Nie­wy­klu­czo­ne, że gdy­by teraz przy­szła kry­ska na naszą cywi­li­za­cję, zosta­ło­by po niej nie nagra­dza­ne tomi­ki, a te kil­ka wier­szy lokal­nych poetów, któ­re gmi­na, wzru­szo­na sło­wa­mi o miło­ści zie­mi ojczy­stej, umie­ści­ła na żela­znej tabli­cy przy ratu­szu. Nie­rzad­ko prze­pad­ną naj­więk­sze dzie­ła, a prze­trwa­ją rachun­ki i epi­ta­fia. Takie to kry­go­wa­ni się, że nie udzie­la­my poni­żej żad­nej jasnej odpo­wie­dzi, raczej mno­ży­my pyta­nia. No, to się skry­go­waw­szy, oczy w słup, buzia w ciup, rącz­ki w mał­drzyk!

Nie-dia­gno­za I: nawet wąziut­ka jak opła­tek pod­gru­pa zain­te­re­so­wa­na poezją „aka­de­mic­ką” jest podzie­lo­na.

Głów­nie według wydaw­nictw. W Pol­sce, uwa­żam, że war­to to powie­dzieć i zawsze pod­kre­ślać, wyda­je się bar­dzo dużo dobrej i świet­nej poezji. Śred­ni poziom tego, co wyda­je, powiedz­my, tuzin naj­waż­niej­szych wydaw­nictw w zasa­dzie nie scho­dzi poni­żej „przy­zwo­ite”, a co naj­mniej poło­wa to nie­omal must have. To, oczy­wi­ście, dosko­na­le. Ale z dru­giej stro­ny, wyrów­na­ny poziom musi skut­ko­wać bra­kiem wyraź­ne­go lide­ra i wyraź­ne­go tren­du. Sko­ro każ­dy jest dobry, to trud­no mu narzu­cić swój styl i wizję innym.

Mniej wię­cej wia­do­mo, kto wyda­je spo­łecz­nie zaan­ga­żo­wa­nych, kto lin­gwi­stów, kto eks­pe­ry­men­tu­je z popkul­tu­rą, kto się trzy­ma kla­sy­ki. Mniej wię­cej zain­te­re­so­wa­ny czy­tel­nik wie, cze­go się po któ­rym wydaw­nic­twie spo­dzie­wać i trak­tu­je ofi­cy­ny jak mar­kę i rękoj­mię jako­ści (a tak­że tego, że wyda­ny tomik będzie zbież­ny z jego gustem). To, zno­wuż, z jed­nej stro­ny świet­nie, bo poka­zu­je sta­bil­ność oraz bogac­two – tak prze­cież niszo­we­go – ryn­ku. Z dru­giej stro­ny, efek­tem ubocz­nym jest roz­drob­nie­nie. Jeśli każ­dy z nas sie­dzi, niczym w Inter­ne­cie, w swo­jej pode­sła­nej przez Google’a (czy ulu­bio­ny tygo­dnik, czy ulu­bio­ne wydaw­nic­two, czy ulu­bio­ną fun­da­cję) bań­ce, to trud­no o ogól­ne tren­dy. Poza tym jed­nym: roz­drob­nie­niem, zamknię­ciem się, rady­ka­li­zo­wa­niem pozy­cji.

Żad­na kie­szeń nie jest bez dna. Przy tak wiel­kiej obfi­to­ści na ryn­ku siłą rze­czy wybie­ra­my książ­ki spraw­dzo­nych wydaw­nictw – a to, co czy­ta­my, kształ­tu­je nasze gusta i nasz styl pisa­nia. Koło się zamy­ka. O ile w kul­tu­rze maso­wej moż­na mówić pod pew­ny­mi wzglę­da­mi o powro­cie cen­tra­li (jak­że wie­le może pozy­cja w Google!), o tyle nisza, zbyt mała, by zain­te­re­so­wać napraw­dę wiel­kich gra­czy, pozo­sta­je, jak mi się wyda­je, cał­kiem roz­drob­nio­na. Każ­dy każ­de­go zna, ale – albo wła­śnie dla­te­go – łatwo „wło­żyć” każ­de­go, łącz­nie z samym sobą, do szu­flad­ki. Zamknąć w bań­ce.

Dla­te­go też trud­no mi tak po pro­stu wymie­nić kil­ka nazwisk. Cze­kam na nowe książ­ki napraw­dę bar­dzo wie­lu auto­rów, bo poziom jest u nas nie­sa­mo­wi­cie wyso­ki. Mogę tutaj rzu­cić kil­ka nazwisk, ale to nie będzie nawet począ­tek wyczer­pu­ją­cej listy – i po praw­dzie, aż się boję, ile osób bym z koniecz­no­ści pomi­nę­ła. Ale wśród tego mro­wia świet­nych auto­rów nie widzę niko­go, kto miał­by nada­wać ton pozo­sta­łym, rów­nie świet­nym. Tutaj pomóc może chy­ba tyl­ko histo­ria i dystans cza­so­wy.

Nie-dia­gno­za II: nie nale­ży pytać o auto­rów, a o redak­to­rów i całe zespo­ły wydaw­ni­cze.

Wpływ na rynek i kształt poezji zaczy­na­ją mieć głów­nie redak­to­rzy. Oraz nagro­dy. Pisa­nie poezji aka­de­mic­kiej to w Pol­sce zaję­cie hob­by­stycz­ne i, mówiąc eufe­mi­stycz­nie, nie­do­cho­do­we. Oczy­wi­ście, że wizja nagro­dy czy sty­pen­dium musi mieć wpływ na rynek, na redak­to­rów, na twór­ców. Zja­wi­sko nie jest samo w sobie nega­tyw­ne – insty­tu­cja mece­na­tu ist­nia­ła wszak od wie­ków – ale trze­ba na nie uwa­żać, spraw­dzać same­go sie­bie.

Kto ma naj­więk­szą wła­dzę wśród zespo­łów redak­cyj­nych, w tej poezji „aka­de­mic­kiej”? Ha! Nikt nie lubi takich pytań. Z pew­no­ścią waż­ne są Biu­ro Lite­rac­kie, Wiel­ko­pol­ska Biblio­te­ka, Taj­ne Kom­ple­ty, nadal A5 i Znak. War­stwy sta­ra­ją się pro­mo­wać pięk­ne edy­tor­stwo. Szcze­ciń­ska For­ma sta­ra się wydra­pać sobie niszę, na razie z róż­nym skut­kiem. Spół­dziel­nia Roz­daw­nic­two Chle­ba – (od)ważny krok, świet­ne pozy­cje, nawet jeśli czas na razie nie przy­niósł zmia­ny, na któ­rą liczy­li. I wie­le, wie­le innych. Napraw­dę, nasz rynek poetyc­ki to z punk­tu widze­nia czy­tel­ni­ka z ogra­ni­czo­nym budże­tem – jed­na wiel­ka klę­ska uro­dza­ju.

Każ­de cza­so­pi­smo posia­da­ją­ce wydaw­nic­two ma już pew­ne zna­cze­nie na ryn­ku, bo pozwa­la wydać książ­kę i włą­czyć się w krwio­bieg nagród, spo­tkań autor­skich, publi­ka­cji. Nawet jeśli jakość wyda­wa­nych prze­zeń tek­stów budzi wąt­pli­wo­ści. Oczy­wi­ście, wła­dza redak­to­rów nie ozna­cza, że nie może poja­wić się gwiaz­da, któ­rej wpływ będzie liczo­ny w deka­dach, ale Wiel­cy zda­rza­ją się rzad­ko, nie­za­leż­nie od oko­licz­no­ści czy pro­gnoz, nie­prze­wi­dy­wal­nie. Za to po cza­sie zawsze zda­je się, że ich nadej­ście było nie­unik­nio­ne.

Nie-dia­gno­za III: w związ­ku z glo­bal­nym Zeit­ge­istem poli­tycz­no-ide­owym wró­żę, że Wiel­ki i prze­łom już nie­dłu­go się tra­fią.

Ale, jak z Czar­ny­mi Łabę­dzia­mi bywa, nikt nie jest w sta­nie powie­dzieć, kto to będzie ani jaką ścież­ką podą­ży. Kla­sy­cy nigdy nie prze­wi­dzie­li­by roman­ty­zmu. Świat się gotu­je i prze­cho­dzi z fazy uni­fi­ka­cji w fazę podzia­łu, z fazy spo­koj­ne­go zara­bia­nia w fazę gorącz­ki idei. Do tego demo­kra­cja libe­ral­na ma mniej wię­cej trzy­sta lat, czy­li – zgod­nie z mode­lem zna­nym od sta­ro­żyt­no­ści, w Pol­sce już raz prze­ćwi­czo­nym – dobie­ga kre­su swo­je­go ter­mi­nu przy­dat­no­ści. Tego typu zmia­ny Zeit­ge­istu wymu­sza­ją zmia­ny na arty­stach – już teraz widzi­my tego pierw­sze jaskół­ki w posta­ci coraz sil­niej­sze­go gło­su poetów oraz kry­ty­ki zaan­ga­żo­wa­nych spo­łecz­nie.

Nie-dia­gno­za IV: żeby mówić o napraw­dę nowym, trze­ba się­gnąć do scien­ce-fic­tion.

Nowe, jak sądzę, już przy­cho­dzi. W posta­ci gier wideo, całej spo­łecz­no­ści sku­pio­nej wokół pisa­nia wła­snych oddol­nych pro­gra­mów, modów, gie­rek tek­sto­wych itd. Przy­cho­dzi wraz ze sztucz­ną inte­li­gen­cją. Przy­cho­dzi nam lase­ro­we świa­teł­ko ze stro­ny śro­do­wisk fanow­skich i ser­wi­sów crowd­fun­din­gu – ale nie przyj­dzie raczej w posta­ci rażą­co archa­icz­nej libe­ra­tu­ry. Tam, gdzie obec­na faza kapi­ta­li­zmu ude­rzy­ła naj­sil­niej, naj­szyb­ciej poja­wił się opór.

Nowe spo­so­by dys­try­bu­cji, nowa publicz­ność, nowe dro­gi two­rze­nia. Wykreu­ję ci wiersz dopa­so­wa­ny jak ręka­wicz­ka, dzię­ki danym Google’a; wiersz, któ­ry będzie się zmie­niał każ­de­go dnia, roz­wi­jał z tobą; wiersz, któ­ry będzie histo­rią two­je­go życia; wiersz-inte­rak­tyw­ną przy­go­dę. Zapro­gra­mu­ję tomik. A poza tym rene­sans krót­kich form i wier­szy gra­ją­cych z wizu­al­no­ścią, ide­al­nych na Twit­te­ra czy do komen­to­wa­nia sytu­acji poli­tycz­nej. Powrót do wier­szy głów­nie czy­ta­nych na głos, wier­sze roz­po­wszech­nia­ne przez gło­śne autor­skie czy­ta­nia na YT i stre­amy na Twit­chu (co nas zno­wu spro­wa­dzi do wiel­kiej w obec­nej fazie inter­ne­tu wła­dzy kura­to­rów, czę­sto ama­tor­skich; na byciu kura­to­rem moż­na już powo­li zara­biać, a będzie się zara­biać wię­cej). Może wró­ci­my w nowej for­mie do daw­ne­go, do recy­ta­cji na ucztach, do arty­stów cho­dzą­cych po wio­skach. Wię­cej będzie poetów i arty­stów w ogó­le, bo wzro­sną nakła­dy na roz­ryw­kę, pra­ca przy­pad­nie robo­tom, a nam dadzą wszyst­kim, jak daw­niej ary­sto­kra­cji, w mia­rę sta­ły dochód na łeb­ka. Każ­dy z nas będzie mece­na­sem na Patre­onie.

Może będzie tak. A może zupeł­nie ina­czej. Ale jeśli chce­my mówić o przy­szło­ści, jeśli chce­my ją sobie wyobra­zić ina­czej niż my, tra­dy­cyj­ni poeci zepchnię­ci w niszę jesz­cze węż­szą niż obec­na, to powin­ni­śmy spró­bo­wać wyobra­zić sobie zmia­nę na mia­rę stwo­rze­nia ryn­ku pra­sy, na mia­rę upad­ku feu­da­li­zmu i wej­ścia kapi­ta­li­zmu – a tak­że samych sie­bie w tej zmia­nie.

Ale dobrze, sko­ro mamy wró­żyć, zagraj­my w tot­ka – obsta­wiam, że dobrze w przy­szło­ści może sobie pora­dzić Robert Rybic­ki.

Nie-dia­gno­za V: i poezja, i kry­ty­ka nadal za bar­dzo zamy­ka­ją się na ludzi.

Spór mię­dzy „sta­rą aka­de­mią”, moc­no tkwią­cą w for­ma­li­zmie, a „nowy­mi kry­ty­ka­mi”, sku­pio­ny­mi raczej na inter­pre­to­wa­niu poli­tycz­nym, spo­łecz­nym, „zaan­ga­żo­wa­nym” jest obec­nie oczy­wi­sty. Tym, co obie stro­ny spo­ru łączy, jest – typo­wa dla nas wszyst­kich – śle­pa plam­ka na argu­men­ty prze­ciw­ni­ka; „star­si” nie rozu­mie­ją, cze­mu mło­dzi znów odczu­wa­ją potrze­bę ide­olo­gi­zo­wa­nia, „mło­dzi” nie widzą w tym ide­olo­gi­zo­wa­niu, war­to­ścio­wa­niu de fac­to moral­nym i cał­ko­wi­tym pomi­ja­niu war­to­ści for­mal­nej nie­bez­pie­czeń­stwa (a tak­że pew­ne­go rysu miesz­czań­skie­go, dokład­nie tego same­go, któ­ry kazał „tym dru­gim” pozy­wać Flau­ber­ta i Nie­znal­ską).

Ale łączy ich tak­że zamknię­cie w murach dys­kur­su. Nawet ci z kry­ty­ków, któ­rzy idą pod hasła­mi wal­ki o spra­wy socjal­ne, któ­rzy pro­te­stu­ją prze­ciw wyklu­cze­niu, któ­rzy chcie­li­by tań­czyć przy „Mię­dzy­na­ro­dów­ce” – nawet oni wpa­da­ją w kla­sycz­ną pułap­kę oświe­ce­nio­we­go inte­lek­tu­ali­sty; jeśli chce­my edu­ko­wać „masy”, „lud” czy kogo­kol­wiek, musi­my usta­wić się nad nim, musi­my uznać, że my wie­my, co dobre, a tam­ci nie, musi­my uznać sie­bie za dro­go­wskaz. Mię­dzy oświe­ce­nio­wym inte­lek­tu­ali­stą a tymi wszyst­ki­mi, w imie­niu któ­rych chce on wystę­po­wać, była i jest ścia­na. Wykształ­ce­nia, zain­te­re­so­wań, poglą­dów, sty­lu życia. Nie­któ­rym uda­je się tę ścia­nę nad­kru­szyć, ale im ścia­na słab­sza, tym trud­niej być odpo­wied­nio trwa­łym w poglą­dach.

Do tego demo­kra­cja, z jej wymo­giem sil­nej wol­no­ści pozy­tyw­nej, jest z libe­ra­li­zmem – piew­cą wol­no­ści nega­tyw­nej – w sta­rym et sta­łym spo­rze. Waha­dło wychy­la się obec­nie raczej prze­ciw libe­ra­li­zmo­wi. A tym­cza­sem my poeci, my kry­ty­cy, przy­wy­kli­śmy raczej do pozy­cji a la ten dorad­ca – no, paprot­ka na oknie – despo­ty. To pozy­cja, o któ­rej marzą filo­zo­fo­wie, a i wie­lu arty­stów, lecz w sytu­acji bun­tu ludów cokol­wiek nie­wy­god­na.

Poezja raczej lud, suwe­re­na, prze­cięt­ne­go oby­wa­te­la, naród (jak zwał, tak zwał; moż­na skre­ślić zgod­nie ze świa­to­po­glą­dem) nie obcho­dzi na tyle, by za nią ści­gał czy obci­nał eme­ry­tu­ry. Ale nie obcho­dzi też na tyle, by ją doto­wał. Przy­naj­mniej nie w obec­nej posta­ci, gdy w oczach ludzi jest ona zabaw­ką elit, zamknię­tą kli­ką twór­ców i aka­de­mic­kich kry­ty­ków, ludzi, któ­rzy piszą nie­zro­zu­mia­łe zagad­ki i dora­bia­ją do nich wię­cej zna­czeń niż wróż­ka do roz­kła­du kart, a na pro­ste, od ser­ca wypi­sa­ne rymy, patrzą z pogar­dą. Suwe­ren wie, że kry­tyk chciał­by go edu­ko­wać, kształ­to­wać na swój obraz i podo­bień­stwo, lud wie, że w grun­cie rze­czy cała te „ely­ta” jeśli nie gar­dzi nim, to gar­dzi jego przy­mio­ta­mi, jego disco polo, jego kiczem, jego oby­cza­jem – i to wszyst­ko się mu, kuna, nie podo­ba.

Ale, co gor­sza, kry­tyk obec­nie edu­ko­wać czy choć­by zasy­pać prze­pa­ści w ogó­le nie pró­bu­je. Myśmy się wszy­scy zamknę­li w tej wie­ży z kości sło­nio­wej. Pisze­my dla sie­bie i pod sie­bie, stwier­dza­my, że poezja i kul­tu­ra dzi­siaj nie jest maso­wa, jak­by to była sta­ła Planc­ka. Żad­ne­go „daj mi rząd dusz!” – my ten rząd dusz z rado­ścią i ulgą odda­je­my, a potem co naj­wy­żej pokrę­ci­my nosem na nie­wy­ra­fi­no­wa­ne recen­zje na lubimyczytac.pl, co naj­wy­żej obśmie­je­my się z inter­ne­to­wych, czę­sto­chow­skich rymów. Ale prze­cież z cze­goś wyni­ka fakt, że ludzie rzu­ca­ją się na te blo­go­we recen­zje i kupu­ją te tomi­ki Tysiąc jeden wier­szy o miło­ści. Wyni­ka, z jed­nej stro­ny, z ludz­kie­go gło­du kul­tu­ry, a z dru­giej – z tego, że my, powiedz­my sobie uczci­wie, nijak tego gło­du nie zaspo­ka­ja­my, pisząc prak­tycz­nie tyl­ko dla innych maso­nów i cykli­stów.

Nawet kie­dy dzia­ła­my poli­tycz­nie, nawet kie­dy pisze­my wier­sze zaan­ga­żo­wa­ne, to te dzia­łal­no­ści pozo­sta­ją osob­ne – na nasze demon­stra­cje przy­cho­dzi, mamy to poczu­cie, wię­cej ludzi niż czy­ta te nasze tek­sty kry­tycz­ne czy poezy­je. To się jakoś nie chce nam zgrać, jed­no nasze dzia­ła­nie pozo­sta­je ide­al­nie eli­tar­ne, a inne pró­bu­je być maso­we i spo­łecz­ne.

Śmia­nie się z komen­ta­rzy na lubimyczytac.pl to w zasa­dzie czy­sty Gogol. Z cze­go się śmie­je­my? Z wła­snej nie­mo­cy, nie­chę­ci, bra­ku choć­by prób przedar­cia się do szer­sze­go czy­tel­ni­ka, wytłu­ma­cze­nia mu nasze­go punk­tu widze­nia? Prze­ko­na­nia, że jeste­śmy waż­ni, i war­to po rewo­lu­cji, gdy już spad­ną gło­wy wład­ców, tę paprot­kę jed­nak nadal pod­le­wać, a nie wyko­pać i zasiać na jej miej­sce rze­pak?

Tak po praw­dzie, czy my w ogó­le jesz­cze chce­my tra­fiać pod strze­chy? Razem z disco-polo i roman­si­dła­mi? Czy przy­pad­kiem wizja popu­lar­no­ści nie prze­ra­ża nas, bo rów­na­ła­by się bez­gu­ściu – a i popsu­ła­by nasze pod­świa­do­me pra­gnie­nie pozo­sta­nia „ponad” tym brzyd­kim naro­dem, któ­ry słu­cha nie tej muzy­ki, nie wie, jak się zacho­wać w teatrze, klasz­cze w poło­wie kon­cer­tu, gło­su­je nie tak, jak­by­śmy chcie­li, ide­ały ma inne, niż mieć powi­nien, i w ogó­le jest nie taki, nie taki, nie taki!

A ist­nie­je też prze­cież moż­li­wość, że to my naród zawo­dzi­my, nie odwrot­nie.

Nie-dia­gno­za VI: a cho­ciaż chcie­li­by­śmy sądzić, że wiel­kie zna­cze­nie w poezji mają nasi wiecz­nie mło­dzi zna­jo­mi, to praw­da jest taka, że wpływ szer­szy niż pięć wydzia­łów polo­ni­sty­ki mają – z tego „wyso­kie­go”, aka­de­mic­kie­go nur­tu – tyl­ko ci, co dorwa­li się do pod­ręcz­ni­ków.