Wspomnienie
Stanisław Bereś
Głos Stanisława Beresie w debacie "10 lat Portu i Biura we Wrocławiu".
strona debaty
10 lat Portu i Biura we WrocławiuWszyscy literaturoznawcy i krytycy znają opowieść o tym, jak Melchior Wańkowicz wybrał się w 1937 roku do więzienia na Świętym Krzyżu, najsurowszego, jakie istniało wówczas w Polsce, żeby spotkać się z intrygującym go więźniem z 15-letnim wyrokiem (zmienionym z kary śmierci), który ołówkiem kopiowym pisał jakieś teksty w brulionach. Po ukończeniu lądowały w szafie naczelnika. Był to Sergiusz Piasecki, którego Kochanek Wielkiej niedźwiedzicy ukazał się w tym samym roku w prowadzonym przez Wańkowicza „Roju”. Do klasyki tego typu wspomnień należy również rozmowa Michała Choromańskiego z młodziutkim kelnerem, Tadeuszem Kurtyką, który obsługiwał go w krakowskim „Grandzie”. Widząc wystającą z jego kieszeni nowelę Tołstoja, namówił go do pisania. Efektem tej zdawkowej rozmowy stały się Zaklęte rewiry, które ukazały się pod pseudonimem Henryka Worcella. Równie bezpretensjonalnie narodzili się Astronauci Stanisława Lema. Młodziutki kandydat na pisarza, na zmianę przyjmowany i wyrzucany z ZLP „za brak dorobku twórczego”, wybrał się w 1950 roku na wycieczkę z Zakopanego do Czarnego Stawu w towarzystwie pewnego grubego pana, któremu powiedział, że w Polsce powinna powstać fantastyka naukowa. Nie miał zielonego pojęcia, że rozmawia z Jerzym Pańskim, prezesem „Czytelnika”. Kiedy wrócił do Krakowa, w skrzynce na listy znalazł umowę wydawniczą na „utwór fantastyczny bez tytułu”.
Oczywiście my wiemy, że na ogół jest odwrotnie: to autorzy zanudzają wydawców, więc są zrzucani ze schodów. Kiedy zaś zapychają swoimi maszynopisami ich skrzynki pocztowe, teksty lądują w koszach. Bo taka jest prawda: szef oficyny to dowódca oblężonej twierdzy. Wydawca typu Wańkowicza lub Pańskiego to prawdziwa rzadkość. Obdarzony refleksem i wyobraźnią animator kultury to biały kruk lub dzienna sowa. Ale czasem taki się gdzieś trafia. W moim życiu zdarzyło się to dwa razy. Z tego raz we własnym mieście – Wrocławiu. A z tego spotkania zrodziła się książka, której nie planowałem, choć w jakimś sensie była pisana mojemu miastu i polskiej biografistyce. Mówię, „była pisana”, bo tu właśnie od 1964 roku mieszkał przez siedem lat Rafał Wojaczek i tu pozostał na zawsze po swojej samobójczej śmierci. Nazwisko poety zna każdy wrocławianin, a jego grób na cmentarzu św. Wawrzyńca to miejsce kultowe dla młodych ludzi.
Już jako dwudziestolatek doczekał się legendy, co w świecie literatury jest rzadkością. Był najpełniejszym wyrazicielem mitu polskiego „poety przeklętego”. Błyskotliwie zadebiutował, wysoko leciał i bardzo szybko umarł. Jego oryginalność zauważono i dostrzeżono natychmiast, bo był niepodobny do żadnego polskiego pisarza, niezależny od żadnej grupy poetyckiej i koniunktury. Co najwyżej uznawano go za prekursora Nowej Fali. Nieprzystosowany i „rogaty” wyróżniał się w każdym środowisku, nie tylko wśród literatów. Pełen sprzeczności, bo spotkały się w nim niezwykły liryzm z ekscentrycznością, nieśmiałość i dobre wychowanie z brutalnością, twórcza autodyscyplina z gwałtownością, pijaństwem i autodestrukcją. Eksperymentował z ludźmi, alkoholem, z samym sobą, a przede wszystkim ze śmiercią. Urządzane przez niego w publicznych miejscach ekscesy i awantury przeszły do mówionej historii miasta. Wrocław, w którym mieszkał, potęgował zresztą niszczycielskie skłonności poety, bo zawsze było to niezdrowe i depresyjne miasto, sprzyjające wszystkim odmianom depresji. A już szczególnie w latach PRL‑u, po 1968 roku, gdy pogarda władz wobec intelektualistów i niekoniunkturalnej młodzieży wręcz biła po oczach. To był wyjątkowo podły czas, który nie mógł dobrze wpływać na samopoczucie artysty. Zwłaszcza wrażliwego, skrytego, o skomplikowanej osobowości.
Jego zagadkowa, kameleonowata psychika, sugestywna i ostra (a zarazem pełna wrażliwości) poezja oraz samobójcza śmierć w majową noc z 10 na 11 1971 roku w sublokatorskim pokoju na ul. Lindego 12 na Karłowicach zawsze budziły emocje i prowokowały do pytań. Na wiele z nich – choć minęły 42 lata – nie udzielono dotąd jasnych odpowiedzi. A jest ich wiele: czy ekscentryczne zachowania poety były spowodowane jego chorobą? Na ile wynikały one z chęci epatowania otoczenia, a na ile z wewnętrznego pędu samozniszczenia? W jakim stopniu pisanie rozhuśtało w nim psychiczną udrękę i pragnienie śmierci? Na ile jego awantury, samookaleczenia i trucie się gazem lub lekami były inscenizacjami, mającymi na celu szokowanie „widzów”, a na ile dramatycznymi próbami skupienia na sobie uwagi? Czy jego otoczenie hamowało w nim (auto)destrukcyjne skłonności czy wręcz przeciwnie – podsycało? Gdzie tkwi przyczyna przejmującej szamotaniny poety – w obciążeniach dziedzicznych, konfliktach w domu rodzinnym czy w nienasyconej ambicji?
Mieszkając we Wrocławiu, dwie ulice od miejsca, gdzie się targnął na życie, w każdą prawie niedzielę mijając jego mogiłę (w drodze do grobu moich rodziców), pamiętając jego żywą twarz i głos, bo raz w życiu rozmawialiśmy, znając doskonale miejsca, w których bywał, wreszcie wykładając na uniwersytecie literaturę współczesną, siłą faktu czułem jego niewidzialną obecność. Za każdym razem goszcząc w domu swojego promotora, prof. Czesława Hernasa, którego okna wychodzą wprost na okna pokoju, w którym zabił się poeta, wracało do mnie pytanie, co właściwie tam się stało? „Zagrał się” na śmierć, odszedł, bo bolało go życie i dusza, dokonał aktu mistycznego przeistoczenia, czy zagrał va banque, by przejść do historii literatury? A może po prostu nie otrzymał od bliskich mu ludzi wsparcia i udręczony przez demony lęku – milczący i bezradny – uciekł od swojej Golgoty?
Niepokojony przez podobne pytania, aktualizowane co parę miesięcy przez kolejnych „wyznawców” Wojaczka, a trochę też poirytowany sztampowymi opowieściami na jego temat, które weszły do literackiego bedekera Wrocławia, postanowiłem zbierać takie relacje. A ponieważ przez piętnaście lat byłem redaktorem telewizyjnego programu o pisarzach i książkach, korzystając z okazji rejestrowałem na taśmie filmowej – najpierw czysto okazjonalnie, a później coraz bardziej świadomie – relacje byłych znajomych, przyjaciół i bliskich poety. Kiedy zaś w końcu lat 90. pojawiła się możliwość realizacji filmu dokumentalnego, zacząłem nad nim pracę. Miał nosić tytuł Męka i pasja Rafała Wojaczka. Przyznany przez TVP budżet nie pozwalał na wiele, więc postanowiłem pokazać w nim poetę oczami kobiet, które były z nim związane – erotycznie, duchowo czy towarzysko. Wydało mi się to wówczas sprytnym kluczem, bo z przyjaciółmi rodzaju męskiego, których – jak się okazało dopiero po śmierci – miał całe tabuny, rozmawiano już wiele razy. Zawsze mnie zdumiewało, jak mało z ich relacji wynikało i jak często dotyczyły tych samych sytuacji, co wskazywało, że mają charakter obiegowych „legend”. W każdym razie na pewno cementowały stereotyp poety-awanturnika. Być może umacniały też pozycję samych świadków. Spędzał z nimi w końcu – przez kilka wrocławskich lat – całe dnie i noce na tzw. „szlaku”, pijąc alkohol i nieustannie mieląc językiem. Niestety ich opowieści zawsze kończyły się na tych samych – zaledwie kilkunastu – anegdotach i dotyczyły wyłącznie skandalizujących zachowań. Ale co mówił, gdy był trzeźwy? O czym opowiadał? Tu był kłopot. Jakby go w ogóle nie słuchali. To uderzające: koledzy Wojaczka nie rozmawiali z nim o jego dzieciństwie i sprawach osobistych, czasem nie wiedzieli nawet, że ma żonę i dziecko. To zaskakujące, ale może i zrozumiałe: artyści rozmawiali ze sobą o sztuce, a nie o życiu. Ale czy dyskutowali z nim o polityce lub eschatologii? Nic na to nie wskazywało. A niebieskie ptaki od kieliszka, jakimi się często otaczał? Zapewne rozmawiali z nim o tym, o czym mówi się w barze czy pod budką z piwem. Ale te opowieści mają niestety to do siebie, że rozwiewają się po wytrzeźwieniu. Może dlatego, wiedząc aż tyle o poecie, wiemy o nim tak niewiele.
Myśląc więc o filmie o Wojaczku, doszedłem do wniosku, że jeśli ktoś naprawdę coś o nim wie i zbliżył się do niego najbardziej, to bliskie mu kobiety – powiernice, muzy i kochanki. I oczywiście żona, ale ta nigdy nie udzieliła na jego temat żadnego wywiadu, więc z góry wiedziałem, że o żadnej rozmowie z nią nie ma mowy. Ale tylko one widziały go w sytuacjach intymnych i zagubieniu: „nieuzbrojonego” w rolę pisarza, w zalotach, miłosnym pobudzeniu, depresji, rozpaczy. Widziały go zgranego, złomotanego, ale i sprzątającego pokój lub jedzącego zupę. Sądzę, że przed nimi mniej się zgrywał niż przed kumplami od wódki i literatury. Tak przynajmniej wtedy rozumowałem.
Niestety – czego wcześniej nie mogłem wiedzieć – Wojaczek szukał i przyciągał do siebie wszelkiej maści neurotyczki. Ich wyławianie i sprawdzanie, co pamiętają okazało się nieproste, bo nie wszystkie chciały mówić (poeta nie był wzorem wierności, miewał po kilka dziewczyn naraz), a niektóre miały już „kaszę” w głowie lub realizowały stereotyp. W fazie dokumentacyjnej, a zatem wstępnych uzgodnień przed nagraniami, okazało się już, że niektóre odmawiają wypowiedzi, choć wiedzą naprawdę dużo, inne zaś rozpuszczają język, choć mają do zrelacjonowania zaledwie jedną nieważną rozmowę lub wspólną pijaną noc, z której nie wynika nic. Pamiętając drastyczne obrazy erotyzmu w wierszach poety oraz odkrywając, że praktycznie każda jego partnerka wyszła ze związku z nim porozbijana psychicznie (na ogół na całe życie), trudno nie przyjąć, że stały za tym jakieś seksualne eksperymenty oraz „wampiryzm” poety.
Poza tym coraz wyraźniej widać też było inną prawidłowość: Wojaczek, obdarzany łaskami przez spragnione wrażeń poetessy, przez wiele lat korespondował z nastolatką z obozu żeglarskiego, jej tylko powierzając swoje myśli, frustracje i lęki. Dla swoich partnerek zaś – choć obcował z nimi fizycznie – pozostawał kimś nieprzeniknionym, jakby zza pancernej szyby. Czyli koniec końców nie był tak naprawdę z nikim. Poszukując więc kolejnych kontaktów, coraz jaśniej widziałem, że nikt nie posiada wiedzy, która odsłoniłaby nieznaną twarz poety – ani Elżbieta Lisowska, która mieszkała z nim przez ścianę i była „adresatką” jego ostatniego „wołania o pomoc”, ani Elżbieta Fediuk, która była jego ostatnią namiętną miłością, ani żadna inna jego „wdowa”, bo przecież kilka żegnało go na cmentarzu.
Te wszystkie ustalenia przeczyły wprawdzie wstępnym założeniom filmu, który zakładał możliwość poznania sekretu pisarza, ale budowały za to inną, równie ciekawą perspektywę, choć jej ilustracja wymagała uzupełnienia listy bohaterek o kilku mężczyzn. Dziś myślę, że był to niezły materiał wyjściowy do filmu o poecie, choć już zapewne innego niż ten zapisany w scenariuszu telewizyjnym. W momencie, o którym mówię, zarejestrowałem na kamerze rozmowy z trójką aktorów, dwójką krytyków literackich, plastyczką, pielęgniarką oraz rencistką. Ostatnie dwa wywiady zostały jednak później zniszczone: pierwszy na życzenie udzielającej wywiadu, drugi z powodu psychiatrycznego charakteru zapisu i jego niewiarygodności. Nakręciłem też sporo materiału ikonograficznego w Mikołowie: mieszkanie poety, jego psychogenne podwórko, szkołę, ulice oraz równie dużo we Wrocławiu: nocne ujęcia Dworca Głównego i Dworca Nadodrze, ulubione miejsca ze „szlaku”, kolejne miejsca zamieszkania (m.in. przy ul. Lindego).
Ale w TVP nie ma niczego na pewno, więc redakcja dokumentu niespodzianie wycofała się z kosztorysu, a nakręcone materiały trafiły do szafy producenta, czekając na lepsze czasy. Wprawdzie po jakimś czasie pojawiła się propozycja „nowego otwarcia”, ale w zamian za przejście do innego producenta i zgodę na podzielenie się z nim scenariuszem i reżyserią, co byłoby de facto oddaniem filmu w obce ręce (w zamian za symboliczne „odszkodowanie” i odnotowanie nazwiska w „tyłówce”). Nie była to oferta honorowa, ale „propozycja nie do odrzucenia”, więc skończyła historię filmu o Rafale Wojaczku. Niedługo potem powstał film Lecha Majewskiego, co według jednych miało ze sobą związek, według innych nie miało. W mojej ocenie, nie miało. Nie zmienia to jednak faktu, że dla mnie był to koniec procesu dokumentowania pamięci o pisarzu. Było to postanowienie tak zinterioryzowane, że na uczelni unikałem nawet ćwiczeń na temat jego twórczości. Ale nie z powodu traumy. Po prostu jakiś projekt umarł zanim się urodził, przestałem więc o nim myśleć. Nie należałem do grona wielbicieli Wojaczka, a gromadzenie wspomnień i realizowany film nie były przedmiotem moich pasji. Zrodziły się trochę z przypadku, a trochę bardziej z polonistycznego obowiązku. A może też z poczucia wspólnoty, jakie odczuwają młodzi ludzie z tego samego miasta z innymi młodymi ludźmi, którzy mieli odwagę na desperacki bunt. Żadnej jednak metafizyki ani oczarowań.
Ale w świecie literatury nie wszystko jest tak jednoznaczne jak myślimy, bo niekiedy pojawia się deus ex machina jakiś Wańkowicz, Choromański lub Pański. Tylko nazywa się inaczej. Kimś takim w mojej przygodzie z Wojaczkiem stał się Artur Burszta i jego Port Literacki, który w 2004 roku zacumował we Wrocławiu. Nie wiem skąd wiedział o moich „zaszłościach” z poetą. Być może powiedział mu o nich Bogusław Kierc. W każdym razie zaproponował mi, abym nakręcone materiały zaprezentował publiczności Biura Literackiego. Nie był to pomysł moich marzeń, bo po pierwsze, formuła wydarzenia zakładała moją narrację, co mi się z jakiegoś powodu nie podobało; po drugie, na prezentacji musieli pojawić się siłą faktu koledzy Wojaczka, co mnie stresowało; po trzecie zaś, musiał to być pokaz dokumentalistycznej klęski, co mi się podobało najmniej, ponieważ nagrania były tzw. „surówką”, a więc niezmontowanym materiałem roboczym, czyli „krajobrazem po bitwie”. Miały być co prawda – zapewniał Burszta – wyselekcjonowane i zmiksowane na CD-roomie, a poziom dźwięku na nagranych offowo pytaniach podniesiony (nie były przeznaczone do wykorzystania), ale lepiej niż on zdawałem sobie sprawę z tego, jak przykry dla widzów jest realizacyjny „brud” i telewizyjne „flaki”. Nawet największy miłośnik steków odczuwa przykrość, gdy znajdzie się w rzeźni lub ubojni. Jeśli istniał jakikolwiek argument na plus, to tylko taki, że cały ten materiał skazany był na zmarnowanie, więc przez chwilę mógł się na coś przydać.
Nie przewidziałem, że do sali przy ul. Mazowieckiej przyjdzie spory tłum, na oko ze dwieście osób. Zdecydowanie ponad normę tego typu spotkań. Na ogół byli to ludzie młodzi, ale zauważyłem też przyjaciół i znajomych poety. Wszyscy zachowywali się cicho jak w kościele. Kiedy zacząłem mówić i uruchamiać kolejne nagrania, cisza pogłębiła się. Z bliska widziałem skupione i przejęte twarze. Każdy oczywiście zna tę dziwną synergię, jaka niekiedy uruchamia się pomiędzy mówiącym a publicznością (w tym wypadku pomnożona przez emocje osób, które mówiły z ekranu), ale to był jeden z tych rzadkich przypadków, gdy niemalże fizycznie odczuwa się emocje publiczności, która na prawie dwie godziny zastygła w milczeniu i bezruchu, oglądając niczym w hipnozie kolejne fragmenty nagrań. A przecież nie był to thriller, ale garść opowieści o młodym człowieku, który nie mieścił się w swoim świecie. Trudno było nie poczuć płynącego od widzów wzruszenia i skupienia uwagi. Niełatwo nazwać tego typu milczącą komunikację, kiedy ponad słowami i obrazami buduje się jakieś wyższe piętro międzyludzkiego odczuwania, które nie jest już zaciekawieniem, ale przeżyciem cudzego dramatu. Nie szukam więc dla niego definicji, bo bywa ono autoprojekcją lub rodzajem emocjonalnej fatamorgany, ale zaświadczam o jego fizyczności. Czuł to chyba każdy na sali. W każdym razie musiało być w tym coś autentycznego i przejmującego, skoro po spotkaniu Artur Burszta odciągnął mnie na bok i gorąco namawiał na powrót do rejestrowania wspomnień o Wojaczku, proponując ich wydanie drukiem w Biurze Literackim.
Tak, tak, wiem, nic wielkiego. Po prostu wydawca zaproponował autorowi napisanie istniejącej już częściowo (choć na taśmach) książki. Niewiele ryzykował, bo przecież nie obiecywał umowy ani zaliczki. Ale bez tego wieczoru, elektryzującej atmosfery projekcji oraz czysto intencyjnej rozmowy nic więcej by się nie stało. Nagrania wspomnień przyjaciół Wojaczka – jak wiele innych nagrań w trakcie kilkunastu lat mojej pracy dla telewizji – przepadłyby, bo na tych samych taśmach BTC wkrótce nakręcono by newsy do „Faktów” lub „Wydarzeń dnia”. Doświadczyłem tego nieraz, gdy na kasecie, zwierającej wywiad z laureatem lub pretendentem do nagrody Nobla, znajdowałem „setkę” urzędnika miejskiego na temat jakości asfaltu lub właściciela agencji towarzyskiej na temat przyczyny nocnych hałasów.
Co więcej, właśnie w czasie tego wieczoru uświadomiłem sobie z nieprzyjemnym skurczem w gardle, że spośród nagranych świadków dwóch już nie żyje. To dziwne, jak mocno blokujemy się na takie oczywistości. A szczególnie na ich konsekwencje. Bodajże wtedy Artur nazwał to wprost: „Powinieneś wrócić do rejestrowania tych relacji, bo za 10 lat już tego nie zrobisz, gdyż to pokolenie zaczyna odchodzić”. Przynajmniej tak to zdanie brzmi w mojej pamięci. Być może jednak mnie zwodzi, bo pisząc ten tekst, zajrzałem właśnie do starych notatek, przygotowanych jako scenariusz na tamto spotkanie, i pod spisem nazwisk i timecodów odnalazłem zdanie: „Nie wiem, co z tego wszystkiego wynika, ale jednego jestem pewien: są artyści, po których warto zebrać wszystkie wspomnienia, nawet zeskrobując je z podłogi, bo na głowy generacji Rafała Wojaczka, której właśnie stuknął szósty krzyżyk, opiekuńcze dłonie kładzie okropny Niemiec, zwany Alzheimerem i jego miłosierna siostra Skleroza”. Nie wiem, czy wypowiedziałem je w trakcie tamtego spotkania, bo miałem przed sobą kilkunastu reprezentantów tego pokolenia, więc byłaby to pewna bezczelność, ale taką myśl jednak zapisałem. Od niej właśnie zaczęła się przygoda, której finałem stała się gruba książka pt. Wojaczek wielokrotny, zaopatrzona w płytę z nagraniami 86 świadków (w tym ok. 50 w wersji filmowej), które rejestrowałem przez kilka następnych lat z moją ówczesną magistrantką Kasią Batorowicz-Wołowiec, która ma zresztą na imię Wiktoria. Dzięki wspólnemu kilkuletniemu wysiłkowi, udało się nam zgromadzić relacje na temat wszystkich etapów życia Wojaczka – od urodzenia aż po śmierć. Biuro Literackie wydało ją z nieznanymi zdjęciami wykonanymi ręką poety.
Ale nie musiało się tak stać. Mogło nie być tej projekcji ani wspomnianej tu rozmowy. Ale się zdarzyły. Bo ktoś umiał znaleźć się w odpowiedniej chwili w odpowiednim miejscu i znalazł odpowiednie słowa.
O AUTORZE
Stanisław Bereś
Urodzony 4 maja 1950 roku. Poeta, krytyk literacki, tłumacz i historyk literatury. Profesor w Instytucie Filologii Polskiej Uniwersytetu Wrocławskiego oraz Katedrze Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej. W latach 1987-1993 wykładał na Uniwersytecie Charles’a de Gaulle’a w Lille. Od 1996 redaktor „Telewizyjnych Wiadomości Literackich” oraz w latach 1997-1998 magazynu kulturalnego „Latarnik”. Członek jury Nagrody Literackiej Nike (1996-2004), Nagrody Literackiej Europy Środkowej „Angelus” (od 2006) i komitetu redakcyjnego magazynu „Odra” (do 2003). Współrealizator międzynarodowego pilotażowego programu nauczania multimedialnego. Od wielu lat członek PEN Clubu, a także zespołu redakcyjnego serii „Lettres Europeen”. Mieszka we Wrocławiu.