debaty / ankiety i podsumowania

Wspomnienie zatopionego

Michał Piętniewicz

Głos Michała Piętniewicza w debacie "Co dał mi Połów?".

strona debaty

Co dał mi Połów?

To było lato. Pamię­tam. Kocha­łem się zno­wu bez wza­jem­no­ści. Wró­ci­łem z Zako­pa­ne­go. I jak zwy­kle pisa­łem smut­ne, melan­cho­lij­ne wier­sze o nie­speł­nio­nym uczu­ciu. Mia­łem jed­nak garść wier­szy napi­sa­nych wcze­śniej, któ­re doty­czy­ły zgo­ła innej histo­rii i to te wła­śnie posta­no­wi­łem wyko­rzy­stać, by wziąć udział w „Poło­wie”.

Sta­ło się to póź­niej. Otwar­łem jak zwy­kle pocz­tę i dowie­dzia­łem się, że zosta­łem „wyło­wio­ny”. Pamię­tam, że bar­dzo się wte­dy cie­szy­łem. Posze­dłem do kina, pochwa­li­łem się zna­jo­mym.

Poje­cha­łem do Koło­brze­gu. Pozna­łem wie­lu poetów. Pozna­łem m.in. Mar­tę Pod­gór­nik, Andrze­ja Sosnow­skie­go, sze­fa Biu­ra Lite­rac­kie­go Artu­ra Bursz­tę. Po wyjeź­dzie oka­za­ło się, że mój arkusz Oddział otwar­ty pój­dzie do dru­ku. I to by chy­ba było na tyle. Czy na pew­no? O pew­nych rze­czach waż­nych chy­ba zapo­mnia­łem. Zapo­mnia­łem mia­no­wi­cie o nie­zwy­kłej pla­ży w Koło­brze­gu, o tym, że kie­dy przy­je­cha­łem po mor­der­czej, wykań­cza­ją­cej podró­ży, posze­dłem na pla­żę, poło­ży­łem się na pia­sku w ubra­niu, popa­trzy­łem w nie­bo, spoj­rza­łem na pta­ki i poczu­łem bło­gi spo­kój, któ­ry wle­wał się we mnie pia­sko­wym, mio­do­wym stru­mie­niem. Tak. Czu­łem wiel­ki spo­kój i szczę­ście, byłem speł­nio­ny na tę chwi­lę. Prze­czu­wa­łem, że wyda­rzy się coś waż­ne­go. Uczest­ni­czy­łem w impre­zach i warsz­ta­tach lite­rac­kich, w popi­ja­wach, cało­noc­nych roz­mo­wach i spo­tka­niach autor­skich. Byłem mło­dy, pełen entu­zja­zmu i sił, prze­peł­nia­ło mnie naiw­ne szczę­ście. A Mar­ta, Andrzej, Artur, mło­dzi poeci, moje kole­żan­ki i kole­dzy, z któ­ry­mi bra­łem udział w tym wyda­rze­niu jesz­cze ten stan szczę­ścia pod­krę­ca­li, nasy­ca­li mnie tym szczę­ściem, spra­wia­li, że to szczę­ście wle­wa­ło się we mnie dobrą, nie­bie­ską i pia­sko­wą krwią. Tak. Byłem wte­dy cho­ler­nie szczę­śli­wy. Pamię­tam, że na pla­ży z Prze­mkiem Wit­kow­skim śpie­wa­li­śmy „I can’t help fal­ling in love with you”. To było coś. Roz­ma­wia­li­śmy o naszych nie­speł­nio­nych uczu­ciach, o naszej nie­god­nej pozaz­drosz­cze­nia sytu­acji ero­tycz­nej, roman­so­wej, uczu­cio­wej, radzi­li­śmy się w tej kwe­stii star­szych i bar­dziej doświad­czo­nych od sie­bie poetów, Mar­ty, Andrze­ja. Kur­wa, myślę, kur­wa, ale to były cza­sy! Andrzej po pro­stu sie­dział przy sto­le i pił piw­ko jak gdy­by nigdy nic, jak­by świat po pro­stu obiek­tyw­nie nie ist­niał, a tyl­ko pły­nął powo­li, miał ten swój flow pro­wa­dzą­cy od jed­ne­go piwa do dru­gie­go, od jed­ne­go papie­ro­sa do dru­gie­go i tak. Tak. I jesz­cze te roz­mo­wy i to słoń­ce, całe to cho­ler­ne wariac­two poetyc­kie, cała ta cho­ler­na magia poetyc­ka. Byłem wprost zauro­czo­ny. Pija­ne dziec­ko we mgle. Do dzi­siaj wspo­mi­nam to bar­dzo miło. Przy­jaźń z Kubą Woj­cie­chow­skim trwa do dzi­siaj. Śpie­wa­li­śmy pio­sen­ki kibi­ców na pla­ży, dar­li­śmy się i byli­śmy szczę­śli­wi. I wie­cie, co myślę? Myślę, że tak wła­śnie czło­wiek sta­je się pisa­rzem, że tra­ci swo­je emo­cjo­nal­ne i inte­lek­tu­al­ne dzie­wic­two. W tych śpie­wach, w tym piciu, w tych roz­gryw­kach miło­snych, w tej krwi i w tych nie­na­sy­co­nych sobą cia­łach, któ­re wciąż pra­gną roz­mo­wy, pra­gną sło­wa, pra­gną speł­nie­nia, pra­gną szczę­ścia.

Wie­le prze­ży­łem. Wie­le też krwi mi napsu­to. Rycza­łem w podu­chę w moim domu, kie­dy poczu­łem się zdra­dzo­ny przez tych, któ­rych uwa­ża­łem za przy­ja­ciół. Pomy­śla­łem sobie póź­niej: gów­no, nie przy­ja­cie­le. Czu­łem się zdra­dzo­ny i wychu­ja­ny, że jako jedy­ny z gru­py czwór­ki musz­kie­te­rów (Mira­hi­na, Woj­cie­chow­ski, Wit­kow­ski i ja), nie docze­ka­łem się swo­jej książ­ki. Cóż. Powie­cie, że cien­ki w uszach, że cien­ki jak barszcz, może. Ale wiem. Wiem, że to było po pro­stu kur­wa nie­spra­wie­dli­we. Tyle powiem. Tyle moich żalów.

Cze­ka­łem jesz­cze dłu­go na książ­kę w BL, ale nie docze­ka­łem się i myślę, że per­spek­ty­wa wyda­nia jakiej­kol­wiek książ­ki w tym wydaw­nic­twie jest dal­sza niż bliż­sza. To cze­ka­nie było zapra­wio­ne gory­czą, wariac­twem, obłę­dem i zamro­cze­niem alko­ho­lo­wym. Tanim sek­sem w taniej spe­lu­nie, festi­wa­lem wydrą­żo­nych widm, ale o tym póź­niej. Na razie skup­my się na tym, co było póź­niej, póź­niej, to zna­czy wte­dy, kie­dy zaczą­łem w sie­bie zno­wu wąt­pić i fale sło­necz­ne­go szczę­ścia ode mnie ode­szły.

Co robi­łem przez ten czas? Nie dosta­łem się od razu na dok­to­rat, więc jeź­dzi­łem po kra­ju i czy­ta­łem swo­je wier­sze. W Kra­ko­wie bra­łem udział w pod­rzęd­nych wyda­rze­niach lite­rac­kich i upi­ja­łem się cza­sem aż do lek­kie­go zamro­cze­nia. Zako­cha­łem się zno­wu bez wza­jem­no­ści. Te wyda­rze­nia wpły­nę­ły na mój stan psy­chicz­ny. Byłem sen­ny i ospa­ły, zawie­szo­ny mię­dzy melan­cho­lią, gory­czą i roz­pa­czą. Cho­dzi­łem czę­sto do kina na smut­ne, melan­cho­lij­ne fil­my i pró­bo­wa­łem pogo­dzić się ze sobą poprzez oswo­je­nie swo­je­go sta­nu i upa­ja­nie się nim. Upa­ja­łem się swo­im sta­nem pisząc róż­ne, mniej lub bar­dziej uda­ne wier­sze o nie­doj­rza­łym uczu­ciu, spo­ty­ka­łem się przy­ja­ciół­mi, piłem piwo, roz­ko­szo­wa­łem się lek­tu­rą w mojej ulu­bio­nej kawiar­ni w Kra­ko­wie na Gołę­biej 3, żyłem, pija­ne dziec­ko we mgle, żyłem za mgłą, za szy­bą, za lustrem.

A lata mija­ły. Zali­czy­łem pierw­szy rok dok­to­ra­tu, potem przy­szedł czas na dru­gi, któ­ry był klu­czo­wy w moim życiu. Wte­dy, w wydaw­nic­twie Minia­tu­ra, u nie­oce­nio­ne­go pre­ze­sa Mie­czy­sła­wa Mącz­ki, wyda­łem swój tomik Odpo­czy­nek po niczym . Pamię­tam, że czę­sto cho­dzi­łem Wisłą do sie­dzi­by wydaw­nic­twa, patrzy­łem na łabę­dzie, kacz­ki, stat­ki i marzy­łem. Było śnież­nie albo desz­czo­wo, ja pogrą­ża­łem się w marze­niu, chcia­łem to opi­sać, upo­ić się tym wirem obra­zów, utrwa­lić świat w jego prze­pły­wa­ją­cym wol­no pięk­nie. Chcia­łem dać upust swo­je­mu dziw­ne­mu zachwy­to­wi. Łazi­łem więc do wydaw­nic­twa, na kawy na Gołę­bią 3, pro­wa­dzi­łem zaję­cia ze stu­den­ta­mi UJ w dru­gim seme­strze, upi­ja­łem się co pią­tek, a w sobo­tę usi­ło­wa­łem sobie przy­po­mnieć Pro­usta. Lecz Pro­ust mnie bolał nie­wy­mow­nie, nie chcia­łem tego pisar­stwa, nie chcia­łem głę­bi samot­no­ści w nim zawar­tej, cho­dzi­łem po pro­stu na dłu­gie spa­ce­ry i sta­ra­jąc się zapo­mnieć, że jestem, że jest jak jest, że jestem w grun­cie rze­czy bar­dzo samot­ny i dość mizer­ny, dość nie­szczę­śli­wy, z racz­ku­ją­cą depre­sją, byłem tym bar­dziej samot­ny, tym bar­dziej przy­gnę­bio­ny i tym bar­dziej depre­syj­ny. Sobo­ty były dla mnie naj­gor­sze. Po piąt­ko­wej popi­ja­wie, nie wie­dzia­łem, co robić w sobo­tę. Pró­bo­wa­łem coś czy­tać, pró­bo­wa­łem cho­dzić na te moje nie­szczę­sne spa­ce­ry, ale nic to nie dawa­ło. Pró­bo­wa­łem w koń­cu pisać, ale pisa­nie rów­nież nie przy­no­si­ło mi żad­nej satys­fak­cji. Błą­ka­łem się więc tak od impre­zy zna­jo­mych, na któ­rej nudzi­łem się śmier­tel­nie, przez obo­wiąz­ki na uczel­ni, przez kina i kawy pite na Gołę­biej 3, przez spo­tka­nia z przy­ja­ciół­mi, obia­dy zja­da­ne w swo­im wyłącz­nie towa­rzy­stwie w barze mlecz­nym pod kamie­ni­cą, w któ­rej miesz­ka­łem.

Wio­dłem żywot samot­ne­go kawa­le­ra, kawa­le­ra stra­co­ne­go, kawa­le­ra prze­gra­ne­go. Wio­dłem żywot bez­na­dziej­ny, bra­ko­wa­ło mi istot­nie zmia­ny w życiu, a wro­dzo­na nie­moc wewnętrz­na i blo­ka­da przed pod­ję­ciem dzia­łań jakich­kol­wiek trzy­ma­ły mniej w tej sta­gna­cji, któ­rej nie­na­wi­dzi­łem i od któ­rej nie mogłem zna­leźć uciecz­ki. Pisa­łem arty­ku­ły nauko­we, recen­zje, szki­ce kry­tycz­no­li­te­rac­kie. Czy to coś pomo­gło? Na chwi­lę. Pisa­łem wier­sze, trak­to­wa­łem je jako rodzaj tera­pii scho­ro­wa­nej duszy i wyobraź­ni. Czy poma­ga­ły? Na chwi­lę. Potem znów musia­łem się­gnąć po kawę na Gołę­biej 3, potem znów zapa­la­łem papie­ro­sa w pią­tek po zaję­ciach, kie­dy zaczę­ło się robić ład­nie, kie­dy zaczę­ło świe­cić słoń­ce, kie­dy nie musia­łem ubie­rać cięż­kich, zimo­wych butów, gru­bych ubrań, kie­dy nie musia­łem być tak strasz­nie oku­ta­ny i chro­nić się przed mro­zem. No więc wte­dy, kie­dy rze­czy zaczę­ły zno­wu przyj­mo­wać na sie­bie blask natu­ral­ne­go, sło­necz­ne­go świa­tła, no więc wte­dy, kie­dy koń­czy­łem zaję­cia i w nagro­dę za pół­to­rej godzi­ny wysił­ku inte­lek­tu­al­ne­go przy­pra­wio­ne­go wsty­dem, wewnętrz­ną roz­pa­czą i łza­mi, no więc wte­dy, kie­dy byłem tak rado­sny po skoń­czo­nych zaję­ciach, któ­re o dzi­wo poszły mi tro­chę lepiej, sze­dłem na Gołę­bią 3 i zama­wia­łem bia­łą kawę. Mia­łem w per­spek­ty­wie wie­czór z moimi naj­lep­szy­mi i jedy­ny­mi w zasa­dzie kole­ga­mi. Wie­czór prze­ty­ka­ny piw­skiem, papie­ro­sa­mi i piz­zą, któ­rą zama­wia­li­śmy cza­sem. Mia­łem do dys­po­zy­cji „małe puste pole nie podo­ła­łem wola­łem się pod­dać”, bo te wie­czo­ry były swo­istą mie­sza­ni­ną obłą­kań­cze­go, histe­rycz­ne­go śmie­chu, roz­pa­czy, że nic już się nie zmie­ni, że nie będzie ina­czej, były wyzna­niem uto­pio­ne­go w swo­ich smęt­no śmiesz­nych obse­sjach głup­ca i bła­zna, były podej­mo­wa­ną wie­lo­krot­nie pró­bą wal­ki o nadzie­ję, o lep­sze jutro, któ­ra koń­czy­ła się zawsze poraż­ką. Zasy­pia­li­śmy w fote­lach upo­je­ni alko­ho­lem, ciszą przed­po­ko­ju, dymem, lek­ką muzy­ką sfer, któ­ra do nas wte­dy prze­ma­wia­ła, poro­zu­mie­niem, dzię­ki któ­re­mu mogli­śmy sie­dzieć do rana i bawić się w te nasze bred­nie, two­rzyć żywą lite­ra­tu­rę z mar­twą duszą, kościo­ły bez Boga, puste poko­je, czar­ne słoń­ca, roz­pa­cze i obłą­kań­cze żar­ty z ponu­ro­ści nasze­go życia, któ­re nie mia­ły koń­ca, „bo ten brak nie miał koń­ca”.

W sobo­tę umie­ra­łem. Dowie­dzia­łem się póź­niej od Tho­ma­sa Bern­har­da, że umie­ra się zwy­kle w sobo­ty.

Co się dzia­ło przez ten czas? Jakie były moje losy? Nie­tz­sche u pro­gu swo­je­go życia i obłę­du wychło­stał konia, a woź­ni­ca go prze­go­nił jak waria­ta, par­cha i kun­dla. Sze­dłem w śla­dy tro­pi­cie­li myśli, ale bynaj­mniej mój inte­lekt nie miał kali­bru wyżej wspo­mnia­ne­go filo­zo­fa. Przy­po­mi­nał raczej śle­dze­nie sche­ma­tów, poje­dyn­czych słów, któ­re przy­ku­wa­ły poma­rań­czo­wym, żół­tym i zie­lo­nym bla­skiem, przy­po­mi­nał raczej woja­że samot­ne­go kawa­le­ra po opusz­czo­nych kar­tach książ­ki, któ­rej nie dzie­li­łem z nikim, bo też sam pisa­łem swo­ją książ­kę, sam pisa­łem swo­je dzie­ło, sam pisa­łem swój los. Lite­ra­mi, któ­re były z mgły, bie­li, łagod­ne­go puchu, lite­ra­mi, któ­re swo­je źró­dło mia­ły w bia­łych i nie­bie­skich chmu­rach uno­szą­cych się nad moją kamie­ni­cą, nad moim barem mlecz­nym, nad moimi kotle­ta­mi z sera sala­mi z fasol­ką szpa­ra­go­wą, ziem­niacz­ka­mi i kom­po­tem i do tego oczy­wi­ście pysz­na zupa. Tak. W tych chwi­lach głę­bo­kie­go upad­ku zda­rza­ły się olśnie­nia. Natręt­nie i noto­rycz­nie odwie­dza­łem swo­ich przy­ja­ciół na uli­cy Łaza­rza, „gdzie się śpie­wa, gotu­je i zmar­twych­wsta­je”, odwie­dza­łem ich, prze­zna­cza­łem na tę wizy­tę jed­ną do dwóch godzin dzien­nie, by potem zno­wu odejść do swo­jej samot­ni na Grze­górz­kach, pogrą­żyć się w smęt­nej muzy­ce, wier­szach, zie­lo­nych drze­wach za oknem, książ­kach, któ­re do mnie nie mówi­ły, któ­re prze­ma­wia­ły obcym języ­kiem, bo i ja byłem zamknię­ty na jaki­kol­wiek język, byłem panem obce­go, wła­sne­go, her­me­tycz­ne­go języ­ka, któ­ry mnie od świa­ta odgra­dzał, ska­zy­wał na samot­ność, roz­pacz, ale rów­nież dawał olśnie­nie, śmiech, wygłu­pia­nie się, bła­zno­wa­nie, radość i dumę z dobrze wyko­na­ne­go dzie­ła.

To był dzień, w któ­rym usta­la­li­śmy z Jan­kiem i Domi­ni­ką szcze­gó­ły moje­go spo­tka­nia autor­skie­go, byłem na dru­gim roku dok­to­ra­tu, mia­łem jesz­cze napi­sać szcze­gó­ło­wy kon­spekt mojej pra­cy dok­tor­skiej, żeby otwo­rzyć prze­wód dok­tor­ski. Pili­śmy kawę w Pro­win­cji, ale ja nie zosta­łem dłu­go, spie­szy­łem się na pik­nik, na któ­ry zapro­si­ła mnie kole­żan­ka. Było dość pochmur­nie, oba­wia­łem się, że zacznie padać. Sze­dłem Wisłą i po praw­dzie nie­wie­le sobie po tym pik­ni­ku obie­cy­wa­łem, myśla­łem: ot pik­nik. Wcze­śniej zja­dłem obiad w sto­łów­ce i spo­tka­łem moje­go daw­ne­go kole­gę, któ­ry powie­dział, że jest coraz gorzej. Dla mnie nie było wte­dy coraz gorzej, ten dzień był jakiś inny, czuć było w nim tchnie­nie maleń­kiej wyjąt­ko­wo­ści, czu­łem je mar­gi­nal­nie, ale istot­nie. Mia­łem dać swój tomik mojej kole­żan­ce i zapro­sić ją na wie­czór autor­ski, pro­mo­cję moje­go tomi­ku.

I napraw­dę nie wiem, czy godzi się to opi­sy­wać. Były to chwi­le abso­lut­nie wyjąt­ko­we, nagłe oraz inten­syw­ne prze­ła­ma­nie moje­go smęt­ku, zasty­gnię­cia, roz­pa­czy, rucho­mych pia­sków sen­ne­go życia za mgłą, za szy­bą, za lustrem. Myślę, że się nie godzi opi­sy­wać wypad­ków w sen­sie lite­ral­nym, dla­te­go wybrnę z tego wier­szem, któ­ry napi­sa­łem po tym magicz­nym pik­ni­ku, magicz­nej nocy i magicz­nym, następ­nym dniu:

cia­ło i wiersz 

był taki czas nie­daw­ny co ty nie powiesz
jedli­śmy pili­śmy pali­li­śmy papie­ro­sy i odpo­czy­wa­li­śmy
w sza­rym słoń­cu w mle­czach w tra­wie
mle­cze były bia­łe tra­wa była zie­lo­na mięk­ka i twar­da
a ja sie­dzia­łem w tej tra­wie ale już nie na
poro­słym tra­wą dwor­cu ale w tym miej­scu
w któ­rym coś co led­wo prze­czu­wa­łem otwie­ra­ło się

Michał­ku cze­mu sie­dzisz sam? nie alie­nuj się chodź na kocyk
no to ja usia­dłem na kocy­ku obok dziew­czy­ny któ­rą led­wo
prze­czu­wa­łem ( dość sta­rej poety­ki niech otwo­rzy się nowa )

spadł póź­niej desz­cze poszli­śmy do mnie póź­niej ona
mia­ła wypa­dek poszli­śmy do mnie w łazien­ce świe­ci­ło ciem­ne świa­tło poca­ło­wa­łem ją jak naj­czu­lej umia­łem
i jak naj­czu­lej umia­łem poło­ży­łem się z nią w nią wtu­lo­ny
( to jesz­cze nie ten język mówił ci że to jesz­cze nie ten język )

nad ranem ona leża­ła wtu­lo­na w koc i spa­ła ja oglą­da­łem
póź­niej pie­ści­li­śmy się w desz­czu bo deszcz padał za oknem na zie­lo­ne
liście i słu­cha­li­śmy pięk­ne­go Ada­ma kie­dy mówił o Miło­szu lubisz Miło­sza?
nie to bar­dzo dobrze bo nie mógł­bym być z dziew­czy­ną któ­ra lubi Miło­sza
i księ­dza Twar­dow­skie­go cho­ciaż sam uwiel­biam Miło­sza księ­dza Jana mniej
ale nie mógł­bym być z dziew­czy­ną któ­ra nie jest ostra któ­ra nie bun­tu­je się
któ­rej nie­za­leż­ność nie jest zapi­sa­na w ryt­mie palo­nych papie­ro­sów desz­czu traw
dopraw­dy nie mógł­bym być z dziew­czy­ną któ­ra nie drży kie­dy ją doty­kam
dopraw­dy dobry Boże otwórz we mnie coś takie­go co mógł­bym
zapi­sać nie kale­cząc

no więc zapa­mię­ta­łem że ona drża­ła i ja wiem że to było drże­nie
któ­re nale­ża­ło do nas oboj­ga i my nale­że­li­śmy do tego drże­nia
i to drże­nie pomię­dzy nami wyda­rza­ło się i mię­dzy nami zamiesz­ka­ło na chwi­lę
inten­syw­ną zapa­mię­ta­ną deli­kat­ną i ostrą jed­no­cze­śnie jak to drże­nie

wku­rza mnie ten deszcz
ja lubię jak pada
tak wystar­czy­ło nie mówić nic

tak po pro­stu nie mówić nic i leżeć i nie dać szan­sy na opis
i nie publi­ko­wać nigdzie tego wier­sza
i pod­dać się ryt­mom ryt­mom ryt­mom

popa­trzeć jak czas któ­ry sta­nął w miej­scu żyje
leni­wie i powo­li pły­nie sza­rym mio­dem w tobie
i we mnie

patrzeć w two­je oczy w ich doj­rza­łą nie­bie­skość
to wła­śnie wte­dy otwie­ra się to co zna­my pod nazwą
nie­bie­skie­go szczę­ścia drob­ne­go i kru­che­go jak two­ja postać two­ja postać

błę­kit­ne sze­ro­kie okna nie bój się ty nie idziesz sama
idą wraz z tobą wszyst­kie drze­wa
i jasne smu­gi od lamp błę­kit­ne sze­ro­kie okna

mógł­bym cię malo­wać i być z tobą bez koń­ca
z prze­rwą na papie­ro­sa her­ba­tę przyj­dę do cie­bie
na her­bat­kę i fajecz­kę

mógł­bym cię malo­wać bez koń­ca i cze­kać na cie­bie bez koń­ca
kie­dy przyj­dziesz do mnie
na her­bat­kę i fajecz­kę

moja sobot­nio nie­dziel­na żywa dziew­czy­no
dale­ka od Anny i Marii i wciąż nie­usta­ją­co zbli­ża­ją­ca się
do cia­ła i wier­sza

Tak. Być może jest to wiersz gra­fo­mań­ski (w swo­im dorob­ku posia­dam wie­le gra­fo­mań­skich wier­szy). Ale z całą pew­no­ścią, może pomi­nąw­szy nie­zbyt uda­ne zakoń­cze­nie, ten wiersz został zapi­sa­ny świe­żo po magicz­nych wypad­kach z majo­we­go pik­ni­ku i sta­rał się przy­naj­mniej oddać atmos­fe­rę tego cza­su, napię­tą przy­znam, zawie­szo­ną mię­dzy nadzie­ją na odmia­nę swo­je­go nie­cie­ka­we­go losu, a lękiem, że ten los pozo­sta­nie nie­zmie­nio­ny.

Spo­ty­ka­li­śmy się z Ewe­lin­ką jesz­cze wie­le razy. Aktu­al­nie ze sobą miesz­ka­my. Zali­czy­łem dru­gi rok dok­to­ra­tu, otwo­rzy­łem prze­wód dok­tor­ski, a teraz upły­wa rów­no rok z małym kawał­kiem od tam­tych wyda­rzeń. Okrze­płem, piszę ina­czej chy­ba, moja sytu­acja sta­ła się bar­dziej sta­bil­na, zako­rze­ni­łem się. Tak. Zako­rze­ni­łem się. Nie odwie­dzam moich kum­pli na uli­cy Łaza­rza, nie upi­jam się co pią­tek. Zamiast tego spę­dzam czas z moją dziew­czy­ną, moim uko­cha­nym piślem, oglą­da­my seria­le, pali­my papie­ro­sy, pije­my małe piw­ko i jemy chip­sy wie­czo­rem, bo w dzień sta­ram się pra­co­wać nauko­wo. Jest lepiej. Moje sty­pen­dium dok­to­ranc­kie jest o wie­le więk­sze, pro­wa­dzę zaję­cia ze stu­den­ta­mi, bio­rę udział w kon­fe­ren­cjach, piszę arty­ku­ły nauko­we, kry­tycz­no lite­rac­kie, pra­cu­ję cią­gle nad swo­im dok­to­ra­tem i pamię­tam rów­nież o tym, że i wiersz cza­sem napi­sać nale­ży.

Tak. Kie­dyś cho­dzi­łem nad Wisłą i czu­łem wiel­ki, czar­ny ból, czar­ną mgłę, czar­ny puch, czar­ne, coś takie­go czar­ne­go miesz­ka­ło we mnie, czar­na pia­na.

Teraz piszę to wspo­mnie­nie. Ale tak. Mia­łem odpo­wie­dzieć na pyta­nie, co dał mi „Połów”? Napi­sa­łem chy­ba ten tekst cał­kiem nie­pro­fe­sjo­nal­nie. Nie wiem, co dał mi „Połów”. Napraw­dę nie wiem. Może poczu­cie chwi­lo­we­go suk­ce­su? Może moż­li­wość spo­tka­nia dobrych i cie­ka­wych poetów? Może przy­go­dę z wier­szem i tę poza wier­szem, któ­rej wiersz nie doty­czy? Może fakt, że na chwi­lę uwie­rzy­łem w sie­bie moc­no, by potem znów zwąt­pić w sie­bie, uto­pić się w melan­żu dziw­nych, alko­ho­lo­wo-dym­nych obra­zów, w kacz­kach, łabę­dziach, Wiśle, stat­kach, rej­sie, tra­wach nad Wisłą i ludziach? Może ten „Połów” był tyl­ko po to. Żeby dać cień nadziei, a potem zabrać, zerwać ten cień bru­tal­nie i bez jakiej­kol­wiek kur­tu­azji, bez jakie­go­kol­wiek wyra­fi­no­wa­nia, po cham­sku, strą­ca­jąc mnie z powro­tem w roz­pacz, zmier­z­łość, sta­gna­cję, mrok? Może wła­śnie po to był ten „Połów”. Żeby poznać jak żyją fachow­cy od poezji, jak piją, jak kocha­ją się, jak upa­da­ją i jak sobą są bez­gra­nicz­nie zachwy­ce­ni. Może wła­śnie po to była ta impre­za. Żeby podzi­wiać pochód widm podob­nych sobie, widm, któ­re sie­bie nawza­jem poszu­ku­ją, kocha­ją i utwier­dza­ją w błęd­nych mnie­ma­niach, że mają coś cie­ka­we­go do powie­dze­nia o świe­cie, życiu, samych sobie. Ale jak tu mówić cokol­wiek, sko­ro sło­wo ginie w dymie, w szkla­ni­cy, w brud­nej, wul­gar­nej miło­ści, w sprze­da­wa­niu sie­bie, w bra­ku gor­li­wo­ści i żar­li­wo­ści, żeby sło­wom przy­wró­cić istot­ną ran­gę? Nie wiem, dopraw­dy nie wiem ksią­żę, ale tobie zosta­wiam te sobie zagad­ki, ukłon mego cie­nia prze­sy­łam innym poetom, innym Poło­wi­cza­nom, ofia­rom kon­kur­su i zwy­cięz­com tego kon­kur­su, któ­ry pew­nie jest waż­ny, ale któ­ry w rezul­ta­cie nie daje nic poza jesz­cze jed­nym, cen­nym doświad­cze­niem, bez­li­to­snym osą­dem tego, co się dzie­je w istot­nym nur­cie współ­cze­snej poezji, jak on wyglą­da od kuch­ni, jak mar­ny jest i mizer­ny. Tak mar­ny i mizer­ny jak moje wątłe tru­chło, wid­mo, mój potar­ga­ny, sza­ry cień wyło­wio­ne­go i zato­pio­ne­go.

Ludzie, któ­rych spo­tka­łem, ludzie, z któ­ry­mi piłem wód­kę, ludzie, z któ­ry­mi wymie­nia­łem uprzej­mo­ści to ludzie cho­ro­bli­wie wraż­li­wi, to ludzie ska­za­ni na prze­gra­ną w oczach świa­ta z powo­du swo­jej wraż­li­wo­ści, któ­rej dur­ny, współ­cze­sny świat oba­wiam się, nie zro­zu­mie. Są to jed­nak zwy­cięz­cy w obrę­bie świa­ta, któ­ry powo­ła­li do życia mocą swo­jej scho­ro­wa­nej wraż­li­wo­ści, duszy, wyobraź­ni. Są to po pro­stu świet­ni poeci, któ­rzy pła­cą ogrom­ną cenę za to, że im Pan Bóg dał to, co dał. Jestem teraz dum­ny, że mogłem uści­snąć im dłoń, jestem dum­ny z tego, że mia­łem oka­zję napić się z nimi kie­li­cha, jestem dum­ny z tego, że mogłem z nimi poroz­ma­wiać. Jestem dum­ny z tego, że widząc ich wiel­ką sła­bość, podzi­wia­łem jed­no­cze­śnie ich ogrom­ną siłę. I jed­no­cze­śnie wiem. Tak wiem.

Wiem, że są spra­wy waż­niej­sze od robie­nia arty­stycz­nej karie­ry, od bycia arty­stą, poetą. Czu­ję to. Życie zawsze wygry­wa, dobre życie. Zakoń­czę jed­nym z moich ostat­nich wier­szy:

Stu­dent z pro­ble­ma­mi 

pamię­tam to było w latach mojej glo­rii na gru­pie tera­peu­tycz­nej
zwie­rzy­łem się że dość mam wege­ta­cji i że chcę iść na stu­dia
jako że zawsze lubi­łem roz­my­ślać o róż­nych spra­wach i marzyć
zde­cy­do­wa­łem że pój­dę na filo­zo­fię na PAT
nie­ste­ty nie było już wol­nych miejsc egza­min już odbył się
spóź­ni­łem się ale mogłem zostać jesz­cze wol­nym słu­cha­czem
rek­tor PAT dostoj­ny ksiądz pro­fe­sor dał mi tę szan­sę
powie­dział: „nie zmar­nuj tego”

cho­dzi­łem na zaję­cia z filo­zo­fii i choć naj­mi­lej wspo­mi­nam lek­cje łaci­ny
pamię­tam że było mi tam dobrze
oczy­wi­ście nie roz­sta­wa­łem się z gru­pą cho­dzi­łem na gru­pę
na gru­pie zwie­rzy­łem się że jeśli dobrze pój­dą mi egza­mi­ny
zyskam sta­tus stu­den­ta

przy­cho­dząc do moje­go dom­ku po spo­tka­niach gru­po­wych
się­ga­łem po książ­ki i wytrwa­le się uczy­łem
jako że zawsze lubi­łem roz­my­ślać o róż­nych spra­wach i marzyć
zgłę­bia­nie Pla­to­na Ary­sto­te­le­sa św. Augu­sty­na i św. Toma­sza
nie było dla mnie kator­gą lecz rze­czą przy­jem­ną
pamię­tam że czy­ta­łem przy wiel­kim biur­ku piłem her­ba­tę z cytry­ną
pali­łem papie­ro­sy i wgłę­bia­łem się w taj­ni­ki tek­stu
upstrzo­ne­go gdzie­nie­gdzie łaciń­ski­mi nazwa­mi i ter­mi­na­mi

sze­dłem jak burza na gru­pie tera­peu­tycz­nej zwie­rzy­łem się
że z egza­mi­nu z filo­zo­fii dosta­łem piąt­kę
a z języ­ka łaciń­skie­go piąt­kę z wykrzyk­ni­kiem
moi współ­to­wa­rzy­sze nie­do­li gra­tu­lo­wa­li mi
człon­ko­wie moje­go ple­mie­nia posta­wi­li mi dużą colę
na znak zwy­cię­stwa

sesję zali­czy­łem na same piąt­ki i zyska­łem sta­tus stu­den­ta z wyróż­nie­niem
na gru­pie gdy już było po sesji let­niej i zaczę­ły się waka­cje
moi upo­śle­dze­ni psy­chicz­nie bra­cia zapro­po­no­wa­li mi duże piwo
z cytry­ną i lodem

w waka­cje nie próż­no­wa­łem zgłę­bia­łem filo­zo­fów współ­cze­snych
co potem pomoc­ne mi było w pisa­niu mojej pra­cy magi­ster­skiej
o pro­ble­mie czło­wie­ka u Mar­ti­na Bube­ra
w waka­cje rów­nież spo­ty­ka­łem się z moimi przy­ja­ciół­mi z gru­py
gru­pa dawa­ła mi wspar­cie poczu­cie bez­pie­czeń­stwa i sta­bil­no­ści
była czymś pew­nym i trwa­łym tak jak fakt zgłę­bia­nia
prze­ze mnie coraz zawil­szych mean­drów filo­zo­fii współ­cze­snej

kim jestem teraz? jem jabł­ko jabł­ko toczy się po sto­le
piszę dok­to­rat o filo­zo­fii dia­lo­gu u Emma­nu­ela Levi­na­sa
u tego same­go rek­to­ra PAT dostoj­ne­go księ­dza pro­fe­so­ra filo­zo­fii
któ­ry powie­dział mi na samym począt­ku: „nie zmar­nuj tego”

prze­sta­łem cho­dzić na gru­pę zamiast przy­ja­ciół z gru­py
mam przy­ja­ciół ze stu­diów roz­ma­wia­my o pro­ble­mach
filo­zo­fii współ­cze­snej i o naszych arty­ku­łach któ­re dru­ku­je­my
w róż­nych filo­zo­ficz­nych cza­so­pi­smach
roz­ma­wia­my o życiu i o pie­nią­dzach któ­rych filo­zo­fo­wie i poeci nie mają

kim jestem tutaj nad Wisłą na nie­wiel­kim wznie­sie­niu
skąd oglą­dam żół­te drze­wa i kolo­ro­wy i sza­ry śmiet­nik?
kim jestem teraz po latach kie­dy tyle się zmie­ni­ło
i zna­la­złem miłość moje­go życia dziew­czy­nę jem powo­li jabł­ko myślę o mojej żonie podob­ną do mle­ka
moją mał­żon­kę i naj­lep­sze­go przy­ja­cie­la?

kim jestem teraz kie­dy piję mle­ko i kawę i miód
tutaj w moim poko­ju zawa­lo­nym od góry do dołu
książ­ka­mi z zakre­su filo­zo­fii współ­cze­snej?

jabł­ko toczy się wol­no po sto­le
oddy­cham rów­no palę papie­ro­sa myślę o tym co zosta­wi­łem
zie­lo­ne drze­wo na tle odra­pa­nej kamie­ni­cy któ­re widzia­łem
z bal­ko­nu oddzia­łu otwar­te­go gdzie odby­wa­ły się spo­tka­nia gru­py

jabł­ko toczy się wol­no po sto­le się­gam po nie i jem je
przy­glą­dam się odra­pa­nej czer­wo­nej kamie­ni­cy i zie­lo­nym drze­wom

słoń­ce jest dzi­siaj lek­ko wychło­dzo­ne przez cień
zie­lo­ne liście drze­wa zda­ją się w nim odpo­czy­wać

Aha. I już nie jestem zato­pio­nym poetą. Jestem poetą pły­wa­ją­cym. Otwie­ram się na nowy przy­pływ, leżę na pia­sku, na kocy­ku, piję powo­li moje ulu­bio­ne piw­ko, zapa­lam papie­ro­ska i uśmie­cham się bło­go do moje­go uko­cha­ne­go piśla. Słoń­ce świe­ci w górze, jeste­śmy na naszych wyma­rzo­nych wcza­sach. Cięż­ko przez ten rok pra­co­wa­li­śmy obo­je. Stać nas na nasze wyma­rzo­ne wcza­sy w cie­płym słoń­cu, na mięk­kim pia­sku nad morzem. Sły­szę głos życia w odda­li, życie mnie zapra­sza, zaczy­nam z nim roz­ma­wiać.