debaty / książki i autorzy

Wypoczynek w wirze bytu

Monika Ochędowska

Głos Moniki Ochędowskiej w debacie „Czytam naturalnie”.

strona debaty

Czytam naturalnie

Od kil­ku dni, głów­nie w pocią­gu, któ­rym jeż­dżę do pra­cy (lubię czy­tać w pocią­gach – szum, ruch i zmie­nia­ją­cy się kra­jo­braz za oknem sprzy­ja­ją sku­pie­niu), czy­tam Ber­lin Jako­ba Heina. Hein opro­wa­dza po sto­li­cy Nie­miec poprzez zmy­sły, co czy­ni jego „prze­wod­nik” uni­kal­nym i nie­pod­wa­żal­nym. Przy­bli­ża­jąc na przy­kład czy­tel­ni­kom porzą­dek i kie­ru­nek kolej­nych linii metra, koja­rzy je z odpo­wia­da­ją­cy­mi im zapa­cha­mi. U1 to kmin rzym­ski, któ­re­go woń pły­nie do wago­nów z poło­żo­nych przy tra­sie turec­kich skle­pi­ków. U2 to ket­chup, któ­rym pole­wa się zaku­pio­ne przez tury­stów ham­bur­ge­ry, kieł­ba­ski i fryt­ki. U3 to zio­ła pro­wan­sal­skie, U7 – tymia­nek z nutą pie­przu cay­en­ne.

Hein czy­ta Ber­lin nosem i usza­mi, anga­żu­jąc cia­ło w lek­tu­rę mia­sta. Nie ma w tym oczy­wi­ście nicze­go nowa­tor­skie­go, autor dosko­na­le odnaj­du­je się w skó­rze wiel­ko­miej­skie­go flâneu­ra, kon­ty­nu­ując tra­dy­cję inne­go ber­liń­czy­ka – Wal­te­ra Ben­ja­mi­na.

Zarów­no u Ben­ja­mi­na, jak i Heina, spa­cer po mie­ście wywo­łu­je wspo­mnie­nia, przy­wo­łu­je cyta­ty, daje spo­sob­ność do licz­nych dygre­sji. Zgod­nie z tym, co napi­sał Der­ri­da – gdy cze­goś doświad­cza­my, poja­wia się odnie­sie­nie do cze­goś inne­go. A wła­śnie tym, co wie­my z kolei z lek­tu­ry ese­jów Micha­ła Paw­ła Mar­kow­skie­go, jest lite­ra­tu­ra: polem, w któ­rym dzię­ki zetknię­ciu z tek­stem wycho­dzi­my poza sie­bie. Lite­ra­tu­ra (lek­tu­ra) jest dla mnie natu­ral­nym doświad­cze­niem podró­ży.

I tak jak nie da się w kon­tek­ście podró­żo­wa­nia pomi­nąć aspek­tu cia­ła i fizjo­lo­gii – w pro­ces lek­tu­ry rów­nież anga­żu­je­my nie tyl­ko oczy, ale też ręce czy war­gi (jeśli lek­tu­ra odby­wa się na głos). Czy­ta­my sto­jąc, sie­dząc, leżąc, pijąc, pod­ja­da­jąc, opa­la­jąc się albo kąpiąc w wan­nie.

Roz­kosz czy­ta­nia jest jed­no­cze­śnie roz­ko­szą cia­ła. Ale i wyj­ściem poza nie, gdy prze­ry­wa­my lek­tu­rę „nie z powo­du bra­ku zain­te­re­so­wa­nia, lecz – prze­ciw­nie – z powo­du natło­ku idei, pobu­dzeń, eks­cy­ta­cji”, jak pisał Roland Bar­thes, dzie­ląc się wła­snym doświad­cze­niem lek­tu­ry. Natu­ral­nym momen­tem w każ­dej lek­tu­rze jest bowiem chwi­la, w któ­rej pod­no­si­my gło­wę znad książ­ki, podą­ża­jąc za wła­sny­mi myśla­mi.

„Pocze­kaj­my, aż opad­nie pył czy­ta­nia”, pisa­ła o w ese­ju Jak czy­tać książ­ki? Vir­gi­nia Woolf, „aż uspo­ko­ją się spór i prze­słu­cha­nie; spa­ce­ruj­my, roz­ma­wiaj­my, odry­waj­my zwię­dłe płat­ki z róży albo idź­my spać. Wte­dy, nagle i bez naszej woli, bo to Natu­ra decy­du­je o tego rodza­ju prze­mia­nach, dzie­ło powró­ci, ale ina­czej”.

Tym jest wła­śnie dla mnie czy­ta­nie natu­ral­ne.