debaty / ankiety i podsumowania

„Zamykam oczy, otwieram oczy”

Karol Maliszewski

Głos Karola Maliszewskiego w debacie „Biurowe książki 2020 roku”.

strona debaty

BIUROWE KSIĄŻKI 2020 ROKU: WPROWADZENIE

Coś tam czy­ta­łem, ale prze­cież nie wszyst­ko. Mówię o pro­duk­tach Biu­ra Lite­rac­kie­go posia­da­ją­cych na opa­ko­wa­niu datę 2020. Naj­bar­dziej żywo ode­bra­łem Wier­sze i opo­wia­da­nia doraź­ne 2020 nie tyl­ko ze wzglę­du na oso­bi­ste wystę­po­wa­nie w tej książ­ce. Czy­tam ten zbiór za każ­dym razem z innym rodza­jem satys­fak­cji, coś nowe­go wyła­wiam w tym wie­lo­gło­sie. Moim zda­niem, jest to owoc wyjąt­ko­wo uda­nej i zgra­nej koope­ra­ty­wy twór­czej, pra­cu­ją­cej zgod­nie (bez prze­sa­dy z tą zgod­no­ścią) nad poetyc­ką obrób­ką chwi­li, tej histo­rycz­nej i tej lirycz­nej, i jesz­cze innej trud­nej do nazwa­nia, choć cel­nie w posło­wiu wyde­du­ko­wa­nej przez Jaku­ba Skur­ty­sa. Ci ludzie nigdy się już nie spo­tka­ją w takiej komi­ty­wie, nie wypo­wie­dzą razem wspól­ne­go lęku i wspól­nej nadziei. Nie­sa­mo­wi­cie to wyszło, nie­sa­mo­wi­cie zabrzmia­ło w pomie­sza­niu języ­ków, sty­lów, dyk­cji. To doraź­ne bogac­two ude­rza do gło­wy… Znów zaczy­na się tęsk­nić za jakąś szer­szą, ponad­po­ko­le­nio­wą anto­lo­gią poetyc­ką w tym sty­lu. Nie­gdyś było ich wię­cej.

Na podob­nej zasa­dzie polu­bi­łem to, co zna­la­złem w książ­ce Ludzie ze Sta­cji. Na co dzień poza­my­ka­ni w swo­ich komór­kach, pla­strach i bań­kach, od cza­su do cza­su łączy­my się, jed­no­czy­my. Mam wiel­ki sza­cu­nek dla tych, któ­rzy to umoż­li­wia­ją, pod­su­wa­jąc jakieś „sta­cje” i inne takie. Mam też sza­cu­nek dla tych, któ­rym chce się wyleźć ze swych nor. A już jak przy oka­zji w nie­przy­mu­szo­ny spo­sób wyar­ty­ku­łu­ją tę oka­zjo­nal­ną potrze­bę spo­ty­ka­nia się i wza­jem­ne­go czy­ta­nia-pozna­wa­nia, to jestem wręcz zachwy­co­ny. Pro­szę się nie dzi­wić eks­ta­zie, w jakiej czy­ta­łem tę książ­kę. To jest eks­ta­za dzie­cia­ka z sie­ro­ciń­ca, któ­ry nagle poczuł, że jakąś rodzi­nę ma.

I jesz­cze podo­ba mi się zasta­na­wia­ją­ca „łącz­li­wość” zacho­dzą­ca mię­dzy tą książ­ką a wcze­śniej­szą (Wier­sze i opo­wia­da­nia doraź­ne 2020) i tak­że tą nie­co póź­niej­szą – Połów. Poetyc­kie debiu­ty 2019. Jakiś wspól­ny duch prze­wie­wa te książ­ki (duch żar­li­wej anto­lo­gij­no­ści?), pew­nie głów­nie za spra­wą świe­żo­ści i ener­gii mło­dych. Te same nazwi­ska prze­wi­ja­ją się na kar­tach każ­dej z tych pozy­cji. I wisi w powie­trzu stan umy­słu (i ser­ca) wyeks­pli­ko­wa­ny przez Annę Ada­mo­wicz w Ludziach ze Sta­cji, a spo­ty­ka­ny coraz czę­ściej w wier­szach pisa­nych przez mło­de poet­ki i mło­dych poetów: „Sie­dzi­my na torach kole­jo­wych za budyn­kiem CETIK‑u, bo dla­cze­go mie­li­by­śmy sie­dzieć gdzieś na jakimś spo­tka­niu, sko­ro mamy tory. Tory są zaro­śnię­te i zardze­wia­łe, pro­wa­dzą zni­kąd doni­kąd, a my wła­śnie stam­tąd przy­cho­dzi­my, wła­śnie tam zmie­rza­my. Pije­my ama­re­nę albo coś rów­nie wysu­bli­mo­wa­ne­go, roz­ma­wia­my o naj­bar­dziej pokrę­co­nych tele­tur­nie­jach albo czymś rów­nie wysu­bli­mo­wa­nym. Ktoś (pamię­tam kto, ale nie powiem) pusz­cza z tele­fo­nu wzru­sza­ją­cą pio­sen­kę o tym, że chcę być kra­bem u twych stóp. Jest nami pies, pil­nu­je nas, drze­mie, rów­nież zmie­rza zni­kąd doni­kąd, cóż inne­go go cze­ka w naszym towa­rzy­stwie. Ktoś robi zdję­cia, ktoś nie robi zdjęć, ktoś zakry­wa twarz, żeby pła­skie, czuj­ne oko wbu­do­wa­ne­go w tele­fon obiek­ty­wu go nie uwiecz­ni­ło, ktoś leży, zamiast sie­dzieć, ktoś chciał­by pójść na grzy­by, ale wrze­śnio­we słoń­ce zbyt roz­le­ni­wia i zbyt obez­wład­nia, ktoś pali, ktoś myśli o tym, że pale­nie zabi­ja, ale nie mówi tego gło­śno, bo nie jest to popu­lar­ny fakt, mimo że fakt, nie opi­nia. Ktoś zamy­ka oczy, ktoś otwie­ra oczy”.

Znów otwie­ram więc oczy na wspo­mnia­ne „Debiu­ty 2019”, czy­tam je ponow­nie: Myt­nik nie taki strasz­ny i obcy jak na począt­ku myśla­łem, a i Har­len­der jakoś mi „zmiękł” i zaczy­na się ukła­dać, trze­ba by na nowo napi­sać recen­zję tej książ­ki. Nadal jed­nak podo­ba się Kubi­cius, nic jej nie uby­ło po paru mie­sią­cach. Mogę powtó­rzyć, co pisa­łem: „Język, co prze­żu­wa wszyst­kie śmie­ci z tele­wi­zo­ra i inter­ne­tu, z tak zwa­ne­go spo­łecz­no-medial­ne­go dys­kur­su, by przy­rzą­dzić napraw­dę dobre i pikant­ne jedze­nie śmie­cio­we. Podo­ba mi się jej zacie­kłość, któ­ra nie jest zacie­kła, a raczej roz­gry­wa­na, fin­go­wa­na. Tak, jak­by doro­sło dru­gie poko­le­nie szcze­gól­nie zaan­ga­żo­wa­nych (zain­te­re­so­wa­nych?) poetek, pre­zen­tu­jąc szy­de­rę bar­dziej straw­ną, z mniej zaci­śnię­ty­mi usta­mi. Te raczej są roz­war­te w kpią­cym uśmie­chu”. Zaan­ga­żo­wa­nie tak „zro­zu­mia­łe”, jak nie­gdyś „zro­zu­mia­łą” mia­ła być w ogó­le poezja (w marze­niach twór­ców star­szych gene­ra­cji), z zasa­dy otwie­ra­ją­ce się na prze­cięt­ne­go czy­tel­ni­ka. Nic nie uby­ło tak­że (a mam wra­że­nie, że nawet przy­by­ło) w tej spo­koj­nej „lek­tu­rze na torach”, zwol­nio­nej i pół­sen­nej, utwo­rom Mar­le­ny Nie­miec, Klau­dii Piesz­czoch, Aga­ty Puwal­skiej, Paw­ła Kusia­ka i Jaku­ba Sęczy­ka. A Sęczyk jesz­cze „doło­żył do pie­ca” now­szym utwo­rem pomiesz­czo­nym w Wier­szach i opo­wia­da­niach doraź­nych 2020, z pozo­sta­ją­cy­mi w pamię­ci fra­za­mi: „po pra­wej gasną nam neo­ny poże­gnal­nej biby wasze­go urlopu/ odpal­my więc świe­tli­ste heloł w gasną­ce eko­sys­te­my (…)/ po pra­wej gasną nam neo­ny poże­gnal­nej biby wasze­go urlopu/ odpal­my więc świe­tli­ste heloł w gasną­ce egzo­pla­ne­ty”.

O tych wła­śnie „pla­ne­tar­nych” frag­men­tach myśla­łem, czy­ta­jąc nowe­go Jur­cza­ka. Tak, tego same­go, któ­ry w Ludziach ze Sta­cjiwypo­wie­dział zna­mien­ne sło­wa: „Stro­nie Ślą­skie to miej­sce, któ­re w spo­sób zupeł­nie zadzi­wia­ją­cy zno­si, czy też bie­rze w trzy­dnio­wy nawias, róż­ni­ce wie­ku, hie­rar­chii i lite­rac­kiej pozy­cji, pozo­sta­wia­jąc pra­wie wyłącz­nie to, co osta­tecz­nie z całej zaba­wy istot­ne: wspól­no­tę ludzi, dla któ­rych poezja jest rze­czy­wi­ście waż­na, być może waż­na w spo­sób zupeł­nie nie­do­rzecz­ny, ale za to zupeł­nie na serio”.

No wła­śnie. Zakła­dy holen­der­skie Rado­sła­wa Jur­cza­ka. Bar­dzo waż­na dla mnie książ­ka; „być może waż­na w spo­sób zupeł­nie nie­do­rzecz­ny, ale za to zupeł­nie na serio”. Histo­ria jak ze Sta­ni­sła­wa Lema opo­wie­dzia­na po nowe­mu i wier­szem. Pierw­szy utwór zade­dy­ko­wa­ny Annie Ada­mo­wicz, od któ­rej przej­mu­je się pałecz­kę w tej szta­fe­cie poetyc­kie­go „zdo­by­wa­nia kosmo­su” i opie­wa­nia Elo­na Muska. Bo zda­je się, że to wła­śnie u niej naj­pierw o tym czy­ta­łem, trak­tu­jąc jako jed­no­ra­zo­wą cie­ka­wost­kę, zachły­śnię­cie się medial­ną nowo­ścią. Jak­że się myli­łem… Wyobraź­nia jej przy­ja­cie­la poszła tą dro­gą, wska­zu­jąc na nie­ogra­ni­czo­ny poten­cjał dal­szych moż­li­wo­ści w eks­plo­ro­wa­niu tema­tu prze­no­sin na inne pla­ne­ty, stop­nio­we­go opusz­cza­nia zuży­te­go i spro­fa­no­wa­ne­go ziem­skie­go gniaz­da. Towa­rzy­szy temu żar­to­bli­we opła­ki­wa­nie „sta­re­go” i cał­kiem poważ­ne depre­cjo­no­wa­nie „nowe­go”. Zakła­dam moż­li­wość zupeł­nie odwrot­ne­go odczu­wa­nia –  to ze sta­re­go się kpi, zaś z per­wer­syj­ną rado­ścią wita się nowe. W grun­cie rze­czy nie ma to więk­sze­go zna­cze­nia, gdyż autor robi wszyst­ko, by roz­bu­jać te nasze liche wra­że­nia i roz­krę­cić szy­ny, po któ­rych snu­ją się nie­mra­we trak­cje naszych inter­pre­ta­cji. Nie są dla nie­go waż­ne osta­tecz­ne kon­klu­zje, lecz to, co po dro­dze, ta ostra jaz­da, per­for­ma­tyw­ny spek­takl pobu­dzo­nych neu­ro­nów.

I to się świet­nie czy­ta, pra­wie jak w dzie­ciń­stwie, prze­ni­ka­jąc do cudze­go świa­ta, pozor­nie obce­go, zim­ne­go, poko­le­nio­wo odmien­ne­go, a jed­nak głę­bo­ko ludz­kie­go we wszyst­kich lękach co do przy­szło­ści i nadzie­jach zwią­za­nych z prze­szło­ścią. Bo to prze­szłość daje głos (głów­nie wydo­by­wa­jąc go ze zmur­sza­łej pier­si Jana Kocha­now­skie­go), a przy­szłość tyl­ko obra­zy i okre­ślo­ne inkli­na­cje do ich szyb­kie­go, kom­pu­te­ro­wo-wir­tu­al­ne­go, mul­ti­pli­ko­wa­nia. Ten Kocha­now­ski, któ­ry daje głos, to zroz­pa­czo­ny ojciec, roz­pi­su­ją­cy pra­cę żało­by na okre­ślo­ne gesty i rytu­ały. Ktoś, kto pod­su­wa goto­we, dziw­nie jesz­cze nośne, wzor­ce reto­rycz­ne. W tym sen­sie nowe wier­sze Jur­cza­ka brzmią jak współ­cze­sne tre­ny bądź chcą brzmieć w któ­rejś swo­jej war­stwie jak tre­ny. Czy­li: cze­goś zabra­kło, by się coś doko­na­ło albo cze­goś zabra­kło, by coś prze­trwa­ło. Gada­ją­ca nicość, nie­me opła­ki­wa­nie. Tym razem nie cho­dzi o Orszul­kę, cho­dzi o Zie­mię, to jej nie­gdy­siej­szą wspa­nia­łość opła­ku­je się, kon­kret roz­pły­wa­ją­ce­go się na naszych oczach trwa­łe­go ist­nie­nia.

Opła­ku­je się i nie –  waż­ne jest roz­dwo­je­nie inten­cji. Bo sły­szy się śmiech przez łzy, powie­trze wibru­je od „dobrej zaba­wy”. Pro­roc­kie tony popa­da­ją w celo­wo cele­bro­wa­ny fałsz, ale to wszyst­ko gra, wcią­ga, zacho­dzi za skó­rę, tak jest przej­rzy­ste i jed­no­cze­śnie zabu­rzo­ne, tak ele­gij­ne i saty­rycz­ne, tak per­fek­cyj­ne i rze­ko­mo „pusz­czo­ne”. Trans! To sło­wo przy­cho­dzi na myśl. Jur­czak stwo­rzył tomik „trans­owy” i dla wszyst­kich, bo chy­ba mu na tym zale­ża­ło, sko­ro w dedy­ka­cji czy­tam: „z nadzie­ją, że – wbrew pozo­rom – znaj­dzie się w tej książ­ce miej­sce na wzru­sze­nie tzw. zwy­kłe­go czy­tel­ni­ka”. O „zwy­kłym czy­tel­ni­ku” mowa. O jego wzru­sze­niu! O chę­ci sko­mu­ni­ko­wa­nia się, poro­zu­mie­nia, odna­le­zie­nia się we wspól­no­cie emo­cji, we wspól­no­cie lęku przed śmier­cią i chę­ci jego zneu­tra­li­zo­wa­nia. A tyl­ko język to potra­fi, jego jaw­ne i ukry­te melo­die. Jur­czak o tym wie i w swo­jej opo­wie­ści o prze­ni­ka­niu się świa­tów, rze­czy­wi­ste­go i wir­tu­al­ne­go, wyko­rzy­stu­je je z wyczu­ciem, z wpra­wą jazz­ma­na impro­wi­zu­ją­ce­go na moty­wach i alu­zjach, krą­żą­ce­go wokół zna­nych ryt­mów. Nie­zwy­kła „muzycz­ność” tych wier­szy wygry­wa z „tech­nicz­no­ścią”, „lirycz­ność” z infor­ma­tycz­nym slan­giem. Te wier­sze naj­pierw się „śpie­wa”, a potem dzie­li na szcze­gó­ły tech­nicz­ne, ana­li­zu­je ich wer­bal­ną pomy­sło­wość. Brzmi to dziw­nie, przy­zna­ję, ale wyra­ża się w tym moje uzna­nie pod adre­sem osią­gnię­tej dosko­na­ło­ści. I doty­czy to tak­że poin­ty zmie­rza­ją­cej do final­ne­go zre­se­to­wa­nia czy znie­sie­nia waż­no­ści śmier­ci. W obra­zach wir­tu­al­nie roz­mi­go­ta­ne­go świa­ta rze­czy­wi­ście jak­by jej mniej. Czło­wiek zna­lazł na nią spo­sób. Upior­ny i prze­kor­ny, ale jed­nak: „mar­twi i nadzy” będą „jako żywi”. Wpraw­dzie wszyst­kie ser­we­ry świa­ta potwor­nie się przy tym napra­cu­ją, ale doko­na­ją tego.

Sły­szy się też Kocha­now­skie­go od „Cze­go chcesz od nas, Panie”, usta­la­ją­ce­go warun­ki komu­ni­ko­wa­nia się z trans­cen­den­cją i zakres jej wła­dzy. U Jur­cza­ka trans­cen­den­cja jest podob­nie roz­wod­nio­na czy upłyn­nio­na jak śmierć. Może traf­niej było­by powie­dzieć: uwew­nętrz­nio­na. Bo mowa tu, jak sądzę, o czymś, co odgry­wa jej daw­niej­szą rolę w rodza­jach roz­ma­itych rela­cji, w mię­dzy­ludz­kiej wir­tu­al­no­ści, w chę­ci dal­sze­go kolo­ni­zo­wa­nia (pozna­wa­nia, odczu­wa­nia) inne­go, obce­go. I to wła­śnie „unie­waż­nia” śmierć i jed­no­cze­śnie ją „uwiecz­nia”. Orszul­ka umie­ra w nie­skoń­czo­ność, a łzy ojca wciąż roz­chla­pu­ją się po całym kosmo­sie. Widzi­my je na milio­nach pul­su­ją­cych moni­to­rów. I sły­szy­my jak echo w powta­rza­ją­cych się nie­mal litur­gicz­nie fra­zach „kosmosie/ kosmo­sie sil­niej­sze­go, kosmo­sie nie­wi­dzial­nej ręki, kosmo­sie widzial­nej ręki, puste miej­sce kosmo­sie”. Pusty jest kosmos (w teo­lo­gicz­nym sen­sie) i jed­no­cze­śnie pełen ludz­kie­go bólu, lecz tak­że idei, marzeń, pla­nów, pełen pro­jek­to­wa­ne­go, trans­cen­du­ją­ce­go, czło­wie­czeń­stwa.

Zasta­na­wiam się, co z miło­ścią i jej fizycz­ny­mi prze­ja­wa­mi, co z sek­su­al­no­ścią i soma­tycz­no­ścią w kon­tek­ście roz­ma­zy­wa­nia się byto­wej wyra­zi­sto­ści? Czy pozo­sta­ją tyl­ko „mło­de Japon­ki na Tum­bl­rze”, tyl­ko por­n­hub? Tyl­ko taki jej wyraz? Mgła z pik­se­li? Nie­zo­bo­wią­zu­ją­cy wir­tu­al­ny kon­takt? Usta­wo­wa samot­ność wid­mo­wych kochan­ków? Choć, trze­ba przy­znać, dużo w tym czu­ło­ści. Bo to tomik nie tyl­ko „trans­owy”, lecz rów­nież – jak się rze­kło – bar­dzo „uczu­cio­wy”, wręcz tkli­wy. Może więc na tym pole­ga­ło­by zwy­cię­stwo uta­jo­nej „lirycz­no­ści”? Nie ma pro­stej i jed­no­znacz­nej odpo­wie­dzi. Jak przy każ­dej wybit­nej książ­ce poetyc­kiej.

Zawsze też czy­tam debiu­ty. W tym roku poja­wi­ły się trzy nazwi­ska: Alek­san­der Tro­ja­now­ski, Kata­rzy­na Szau­liń­ska i Kata­rzy­na Szwe­da. Wszyst­kie trzy książ­ki cie­ka­we, ale traf chciał, że na dłu­żej zatrzy­ma­łem się przy dwóch. Według kolej­no­ści pierw­szą była Dru­ga oso­ba Kata­rzy­ny Szau­liń­skiej, któ­rej poje­dyn­cze utwo­ry tu i ówdzie czy­ta­łem, lecz nie wie­dzia­łem, że jest już goto­wa do tak doj­rza­łej „cało­ści’, czy­li skle­je­nia opo­wie­ści z tego, co roz­pro­szo­ne. Co my tu mamy? Naj­pierw jest ułu­da dedy­ka­cyj­na. Wyda­je się, że będzie w mia­rę czy­sto i sie­lan­ko­wo, że będzie słod­ko-rodzin­nie, sko­ro dedy­ku­je się to, co nastą­pi, mężo­wi i cór­ce. I natych­miast kon­tra w wyko­na­niu Mike’a Tyso­na, więc ocze­ki­wa­nia jakoś się wyrów­nu­ją, gdy sły­szy­my, że nawet ta bestia rin­gu boi się śmier­ci. Tak przy­go­to­wa­ny (ostrze­żo­ny?) zanu­rzy­łem się w lek­tu­rze jed­ne­go z mrocz­niej­szych tomi­ków ostat­nich lat. Nie chcę powie­dzieć, że odpy­cha­ją­ce­go, bo skła­mał­bym, jed­nak mnie przy­cią­gnął. Odpy­cha­ją­ce nie­raz przy­cią­ga. Taka dia­lek­ty­ka w sty­lu Georges’a Bataille’a, któ­re­go nazwi­sko poja­wia się tu nie cał­kiem od rze­czy. A co wła­ści­wie odpy­cha?  Mło­dość i jej gryp­se­ra zmu­sza­ją­ca do się­ga­nia bez prze­rwy po róż­ne­go rodza­ju trans­la­to­ry? Ależ to było­by głu­pie wytłu­ma­cze­nie. Chy­ba raczej cho­dzi o obra­zo­wa­nie, o jego „cięż­ki fizjo­lo­gizm”, o jakąś kost­no-mię­sną, chrzęsz­czą­cą soma­tycz­ność, o taki „mrok”. Na co nakła­da się elip­tycz­ność, skró­to­wość, prze­sko­ki ćwierć- i pół­ob­ra­zów, któ­re trze­ba chwy­tać w lot i w pośpie­chu jed­no­czyć, lecz nie­raz nie wia­do­mo na jakiej zasa­dzie. A to zale­d­wie począ­tek „słod­kie­go (a jed­nak!) bory­ka­nia się” czy­tel­ni­ka, to tyl­ko powierzch­nia, naskó­rek, przed­sio­nek – prze­sa­dził­bym z „pie­kłem” – więc może przed­sio­nek nie­oczy­wi­ste­go, psy­chicz­nie pogma­twa­ne­go. Nawet ta „dru­ga oso­ba” jakoś olbrzy­mie­je w tym nie­ja­snym świe­tle. Nie cho­dzi o part­ne­ra, o uko­cha­ne­go (choć wiersz pod tym tytu­łem jest mu dedy­ko­wa­ny), lecz poten­cjal­ność oso­bo­wej alter­na­tyw­no­ści, o dru­gą (i dal­szą) oso­bę w sobie samej, o cza­ją­cą się tam zaska­ku­ją­cą odmien­ność, obcość, któ­rą trze­ba wydo­być. Albo nie wydo­być. Tu raczej się wydo­by­wa (według tej filo­zo­fii two­rze­nia po to są wier­sze), nawet gdy nie­zro­zu­mia­łe albo boli. Dużo tutaj tego bólu, czy­li takich frag­men­tów, któ­re czy­tel­nik współ­od­czu­wa empa­tycz­nym dresz­czem, dużo fizjo­lo­gii wydo­by­wa­nia, odsła­nia­nia, wyry­wa­nia z wnę­trza i przy­glą­da­nia się sło­wom, któ­re usi­ło­wa­ły towa­rzy­szyć. Przy­glą­da­nia się, czy spro­sta­ły.

Te ope­ra­cje na żywym orga­ni­zmie (w pierw­szej chwi­li chcia­łem napi­sać „mię­sie”, tak wszyst­ko tu jest roze­dr­ga­ne, napię­te, każ­dy wiersz tak jak ból przy­no­si jed­no­cze­śnie ulgę), te ope­ra­cje dziw­nie bli­skie są piesz­czo­cie, czyn­no­ściom mają­cym w sobie jakiś pier­wia­stek ero­tycz­ny. Pro­szę tyl­ko nie trak­to­wać tego dosłow­nie, nie mie­szać do tego per­wer­syj­nej por­no­gra­fii. To wszyst­ko roz­gry­wa się w alu­zyj­nej i sub­tel­nej prze­strze­ni peł­nej słów i śli­ny, poru­sza­ją­cych się, prze­ły­ka­ją­cych ust, oral­no­ści poetyc­kiej i jed­no­cze­śnie sek­su­al­nej. Kom­pul­syw­ne kon­su­mo­wa­nie „świa­ta” tro­chę w sty­lu per­for­ma­tyw­no­ści, wspo­mi­na­nej w jed­nym wier­szu, cha­rak­te­ry­stycz­nej dla este­tycz­nych aktów i gestów Nata­lii Lach-Lacho­wicz. Ani­ma i ani­mus wymie­nia­ją się ener­gią i pły­na­mi, ciem­ny­mi obra­za­mi para­dok­sal­nie przy­no­szą­cy­mi prócz wspo­mnia­ne­go uko­je­nia tak­że nadzie­ję. Dru­ga oso­ba nawet jeśli jest tera­peu­tycz­nym mitem, złu­dze­niem czy pro­jek­cją, daje nadzie­ję opar­cia i speł­nie­nia się, sko­mu­ni­ko­wa­nia „na zawsze”, radość trwa­nia z kimś i w kimś. Pięk­na książ­ka. Z jej „mrocz­nych mate­rii” bije coś bez złu­dzeń pokrze­pia­ją­ce­go.

A teraz pew­nie zabrak­nie mi słów, by opo­wie­dzieć po swo­je­mu Bosor­kę Kata­rzy­ny Szwe­dy. Kie­dy czy­tam „tam będzie ich lizać zie­mia zli­że im/ rany po ścier­ni­sku” sły­szę dale­ki głos Tade­usza Nowa­ka i znacz­nie bliż­szy Mał­go­rza­ty Leb­dy czy Urszu­li Honek. I sły­szę coś nie­oczy­wi­ste­go i nie­na­zwa­ne­go, nie wiem dla­cze­go dopie­ro teraz przy­po­mi­na­ją­ce­go się po latach – powieść Krzysz­to­fa Śliw­ki doko­nu­ją­ce­go rodzin­ne­go roz­ra­chun­ku, poka­zu­ją­ce­go swo­je łem­kow­skie korze­nie. Nie­ste­ty, wte­dy nie zain­te­re­so­wa­ło się nią żad­ne wydaw­nic­two. Jesz­cze sły­szę w nie­któ­rych „roz­mo­dlo­nych” frag­men­tach Euge­niu­sza Tka­czy­szy­na-Dyc­kie­go. Pew­nie moż­na by usły­szeć inne gło­sy dal­szej i bliż­szej tra­dy­cji, ale są one jak echo, czy­li coś, co tyl­ko odbi­ja się od zasad­ni­cze­go, rdzen­ne­go brzmie­nia. Ono jest tutaj wyjąt­ko­wo sil­ne. I wciąż mnie zdu­mie­wa. Nie spo­dzie­wa­łem się w tym poko­le­niu tak moc­ne­go prze­ży­cia „sta­rych dzie­jów”, zamknię­tych w pod­ręcz­ni­ku histo­rii roz­dzia­łów. Nic nie jest na zawsze zamknię­te – woła tymi wier­sza­mi Kata­rzy­na Szwe­da. Nigdy nie wie­my, w któ­rym poko­le­niu i w jaki spo­sób się otwo­rzy. Więc jest naj­pierw zdu­mie­nie, że taka poezja wła­śnie teraz mogła się uro­dzić i że zosta­ła wpusz­czo­na na salo­ny, a nie wygna­na gdzieś do matecz­ni­ka pro­win­cjo­nal­ne­go ruchu lite­rac­kie­go jako uro­cza, na poły folk­lo­ry­stycz­na, cie­ka­wost­ka. Coś musia­ło chy­ba zajść w mecha­ni­zmach absorp­cji, że main­stre­am to doce­nił i uho­no­ro­wał, że uzna­no tę po-łem­kow­ską opo­wieść za god­ną uwa­gi, może nawet rów­ną tej po-ukra­iń­skiej w wyko­na­niu Dycia.

A kie­dy mija to zdu­mie­nie, pozo­sta­ją już same rze­czy czy­ste, obco­wa­nie z pięk­nem gęstej i boga­tej fra­zy. Ta nad­zwy­czaj­na spraw­ność wer­sy­fi­ka­cyj­na to jed­na rzecz, te wszyst­kie lita­nij­ne powtór­ki, ryt­micz­ne nawią­za­nia, przy­śpiew­ko­we echa i tak dalej. Może waż­niej­sze są pasja, namięt­ność, obse­sja, ten dziw­ny żar pogań­skich reko­lek­cji, podzwon­ne dla umar­łe­go, wypę­dzo­ne­go, wyma­za­ne­go. Im bar­dziej zacie­ra się śla­dy ist­nie­nia pew­ne­go ple­mie­nia, tym moc­niej teraz i dra­pież­niej brzmi głos „póź­ne­go wnu­ka” owe­go naro­du, tym bar­dziej żałob­nie i oskar­ży­ciel­sko. W tego póź­ne­go wnu­ka (a więc męską for­mę) wcie­la się oczy­wi­ście sama poet­ka i ten zabieg też ma swo­je zna­cze­nie. Może pozwa­la na wię­cej. Może to wła­śnie dzię­ki nie­mu mogły zabrzmieć nuty bar­dziej nie­obli­czal­ne i „dzi­kie”, zabrzmieć czy­sto, zupeł­nie bez egzal­ta­cji. Może dla­te­go to tra­fia i ude­rza, nie­kie­dy wstrzą­sa. Sztu­ka się uda­ła, wró­ci­li­śmy do Łem­ków i ich histo­rii. Pyta­my, dla­cze­go wyrzą­dzo­no im taką krzyw­dę. Gdy­by­śmy jed­nak pozo­sta­li na pozio­mie tego prze­sła­nia, mie­li­by­śmy do czy­nie­nia z inter­wen­cyj­ną publi­cy­stycz­no­ścią, a nie poezją. To prze­cież nie jest zwy­kła nar­ra­cja trau­my, to znacz­nie wię­cej. Wię­cej nawet niż hołd zło­żo­ny rodzi­nie. I tu dodat­ko­wych ście­żek docho­dze­nia do praw­dy tej książ­ki może być wie­le. Wspo­mnę tyl­ko o jed­nej, tytu­ło­wej. „Bosor­czyzm” w wyda­niu bar­dziej skom­pli­ko­wa­nym, niż moż­na by sobie wyobra­zić. To już nie tyl­ko mniej czy wię­cej dra­pież­na baśnio­wość, to mrocz­ny pan-ero­tyzm, tajem­ni­ce  uwol­nio­nej kobie­co­ści, docze­snej i boskiej, nie­mal chto­nicz­nej. Owszem, zda­rza­ło mi się ostat­nio czy­tać tomi­ki kobiet piszą­cych o „sza­mań­stwie” swo­ich boha­te­rek. Wyda­je mi się, że Szwe­da poszła znacz­nie dalej w roz­wi­ja­niu tego topo­su. Jej pomysł na wyko­rzy­sta­nie moty­wu wiedź­my jest z jed­nej stro­ny bar­dziej źró­dło­wy, rdzen­ny, uwia­ry­god­nio­ny kul­tu­ro­wo i gene­alo­gicz­nie, a z dru­giej śmiel­szy, bar­dziej bez­wstyd­ny, ryzy­kow­ny w ujaw­nia­niu mean­drów zagad­ko­wej sek­su­al­no­ści jakie­go­kol­wiek „sza­ma­ni­zmu”. W tak gęstej prze­strze­ni instynk­to­we­go nazy­wa­nia arche­ty­pów dziw­nie bled­nie sło­wo „bez­wstyd”, tra­cąc na nie­gdy­siej­szym, pru­de­ryj­nym zna­cze­niu.

I jesz­cze chciał­bym otwo­rzyć oczy (swo­je i Pań­stwa) na Plo­so Joan­ny Roszak, Świat w ogniu Char­le­sa Bern­ste­ina, Zabaw­ne i zba­wien­ne Ada­ma Kacza­now­skie­go, Bestia­rusz nowo­huc­ki Elż­bie­ty Łap­czyń­skiej oraz Ame­ry­kań­ską Szko­łę Pisa­nia Eli­sa­beth Bishop. To są moje wybo­ry, kapry­śne i oka­zjo­nal­ne, ale cóż pora­dzić, innych pod ręką nie mam.

*

I tu miał być koniec. Jed­nak w ostat­niej chwi­li wpa­dła mi w oczy ksią­żecz­ka poetyc­ka Anny Ada­mo­wicz pt. Nebu­la. Po łaci­nie to sło­wo ozna­cza parę, mgłę, chmu­rę. Same żen­skie ener­gie… I mar­sjań­skiej obse­sji ciąg dal­szy; aż chcia­ło­by się zawo­łać: „wróć­cie na Zie­mię poeci, poet­ki, Ona was teraz bar­dzo potrze­bu­je”. Okrzyk ten był­by nie tyl­ko bez­sen­sow­ny, lecz rów­nież kabo­tyń­ski. Prze­cież oni, krztu­sząc się tym Mar­sem (i Muskiem), tak napraw­dę mówią nam coś o Zie­mi. Zaska­ku­ją­ca kwe­stia: i Ada­mo­wicz, i Jur­czak jak­by się zmó­wi­li, że będą pisać wła­śnie o tym, jak­by się razem zapro­gra­mo­wa­li, two­rząc nie­sa­mo­wi­te wido­wi­sko ory­gi­nal­nej koope­ra­cji, nie bojąc się powtó­rek, powie­leń i tych podob­nych. Te spra­wy prze­sta­ły być chy­ba waż­ne dla mło­dych poetek i poetów, liczy się wspól­na pasja, jakaś moc­na mię­dzy nimi współ­pra­ca, współ­prze­ży­wa­nie.

Zaraz, jak to było u Sosnow­skie­go? „Wiersz wycho­dzi z domu i nigdy nie wra­ca”? Książ­ka Ada­mo­wicz zaczy­na się wizją dale­ko bar­dziej pokręt­ną, paro­diu­ją­cą Sosnow­skie­go i wycią­ga­ją­cą więk­sze kon­se­kwen­cje z nie­sub­or­dy­na­cji tek­stu poetyc­kie­go, z jego wymy­ka­nia się twór­cy. Zda­je się, że Sosnow­ski chciał to ująć w mia­rę poważ­nie, nato­miast Ada­mo­wicz robi z tego kam­po­wy kaba­ret. W takim uję­ciu wiersz w swo­jej wol­no­ści jest już wła­ści­wie niczym nie­ogra­ni­czo­ny – nie tyle wycho­dzi z domu, co ucie­ka, wyczy­nia­jąc po dro­dze róż­ne rze­czy strasz­ne, np. „wsia­da do tram­wa­ju bez bile­tu, rzu­ca chujami/ w męż­czyzn, kobie­ty, dzie­ci”. W tym frag­men­cie z Sosnow­skie­go wiersz to wiersz, bez zbęd­nych okre­śleń, rów­na­nie wła­ści­wie tau­to­lo­gicz­ne. Mło­dej poet­ce to za mało, bo ani zabaw­ne, ani też nie dość absur­dal­ne. Czy­ta­my więc, prze­cie­ra­jąc sta­re oczy ze zdu­mie­nia, że „wiersz to potęż­ny hra­bonszcz”. Jeże­li jesz­cze jakie­muś polo­ni­ście nie przy­tra­fi­ła się apo­plek­sja, to za chwi­lę dobi­je się go sło­wa­mi opi­su­ją­cy­mi pro­ce­du­rę zaj­mo­wa­nia się wier­szem, „któ­re­go ubie­rasz w bro­ka­to­wą piżam­kę typu pajacyk/ i przy­kry­wasz kocy­kiem”. Ufff! Jak rozu­miem, uda­ny wiersz jest owo­cem jakichś rewo­lu­cyj­nych dzia­łań i dużych wstrzą­sów. Musi dojść do tego, że coś z wystro­jo­ne­go i wymu­ska­ne­go robi się awan­tur­ni­cze, cham­skie, nie­obli­czal­ne, coś hodo­wa­ne­go sta­je się dzi­kie i swa­wol­ne. Wte­dy jest wyda­rze­nie poetyc­kie, gdy zła­mie­my wstęp­ne zało­że­nia, roze­drze­my piżam­kę, poka­że­my wła­sne „mię­so” i zacznie­my nim rzu­cać. Domy­ślam się, że to wszyst­ko pół żar­tem, pół serio, że na niby, ale też nie tak do koń­ca. „Weź, czy­tel­ni­ku, moją nie­po­wa­gę na poważ­nie” – rze­cze nam autor­ka – „wylu­zuj, po co te napię­te poślad­ki?”.

Zaba­wi­łem się więc na poważ­nie, czy­ta­jąc nowe wier­sze Ada­mo­wicz. I od tego, czy coś zro­zu­mia­łem, czy też nie, czy zaczą­łem kon­te­sto­wać kapi­ta­lizm i antro­po­cen, czy też nie, świat się nie zawa­lił. Pew­nie, że cho­dzi o reflek­sję, i tu Ada­mo­wicz stwa­rza bar­dzo wie­le ory­gi­nal­nych sytu­acji poetyc­kich jej sprzy­ja­ją­cych; lecz inte­lek­tu­alizm tej poezji czy eru­dy­cyj­ność nie wysu­wa­ją się na pierw­szy plan, coś inne­go przy­ku­wa uwa­gę, coś figlar­ne­go, bły­sko­tli­we­go, bystrość nie­sły­cha­nie gięt­kie­go języ­ka, „komik­so­wość” obra­zo­wa­nia. Do tego chce się wra­cać i wra­cać, bo jesz­cze jeden odcień nam pozo­stał, jesz­cze jed­no zna­cze­nie, nie­raz zale­d­wie jego refleks. Jak to było u Lema? „Mgła­wi­ca Magel­la­na”? Wła­śnie to mi się przy­po­mnia­ło przy lek­tu­rze Nebu­li. Punkt i mgła­wi­ca. Obłok i poje­dyn­cza kro­pla spa­da­ją­ca w dokład­nie wymie­rzo­ne miej­sce. Kosmicz­ne roz­ma­zy­wa­nie prze­strze­ni, jakiejś onto­lo­gicz­nej sta­ło­ści, i jed­no­cze­sne tra­fia­nie w punkt z nie­zwy­kłą pre­cy­zją. Taki jest ten tomik. Bóg wie, jak waż­ny dla dal­szych losów poezji naszej. Co może sta­ry poeta? Gdy­by miał czap­kę, to by ją natych­miast zdarł z gło­wy. Ale nie ma.

U Lema to był jed­nak „Obłok”.

O AUTORZE

Karol Maliszewski

Urodzony w 1960 roku w Nowej Rudzie. Poeta, prozaik, krytyk literacki. Absolwent filozofii na Uniwersytecie Wrocławskim. Założyciel Noworudzkiego Klubu Literackiego „Ogma”. Laureat nagrody im. Marka Jodłowskiego (1994), nagrody im. Barbary Sadowskiej (1997), nagrody im. Ryszarda Milczewskiego-Bruno (1999). Nominowany do NIKE za zbiór krytyk literackich Rozproszone głosy. Notatki krytyka (2007). Pracuje w Instytucie Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Wrocławskiego. Mieszka w Nowej Rudzie.