„Zamykam oczy, otwieram oczy”
Karol Maliszewski
Głos Karola Maliszewskiego w debacie „Biurowe książki 2020 roku”.
strona debaty
BIUROWE KSIĄŻKI 2020 ROKU: WPROWADZENIECoś tam czytałem, ale przecież nie wszystko. Mówię o produktach Biura Literackiego posiadających na opakowaniu datę 2020. Najbardziej żywo odebrałem Wiersze i opowiadania doraźne 2020 nie tylko ze względu na osobiste występowanie w tej książce. Czytam ten zbiór za każdym razem z innym rodzajem satysfakcji, coś nowego wyławiam w tym wielogłosie. Moim zdaniem, jest to owoc wyjątkowo udanej i zgranej kooperatywy twórczej, pracującej zgodnie (bez przesady z tą zgodnością) nad poetycką obróbką chwili, tej historycznej i tej lirycznej, i jeszcze innej trudnej do nazwania, choć celnie w posłowiu wydedukowanej przez Jakuba Skurtysa. Ci ludzie nigdy się już nie spotkają w takiej komitywie, nie wypowiedzą razem wspólnego lęku i wspólnej nadziei. Niesamowicie to wyszło, niesamowicie zabrzmiało w pomieszaniu języków, stylów, dykcji. To doraźne bogactwo uderza do głowy… Znów zaczyna się tęsknić za jakąś szerszą, ponadpokoleniową antologią poetycką w tym stylu. Niegdyś było ich więcej.
Na podobnej zasadzie polubiłem to, co znalazłem w książce Ludzie ze Stacji. Na co dzień pozamykani w swoich komórkach, plastrach i bańkach, od czasu do czasu łączymy się, jednoczymy. Mam wielki szacunek dla tych, którzy to umożliwiają, podsuwając jakieś „stacje” i inne takie. Mam też szacunek dla tych, którym chce się wyleźć ze swych nor. A już jak przy okazji w nieprzymuszony sposób wyartykułują tę okazjonalną potrzebę spotykania się i wzajemnego czytania-poznawania, to jestem wręcz zachwycony. Proszę się nie dziwić ekstazie, w jakiej czytałem tę książkę. To jest ekstaza dzieciaka z sierocińca, który nagle poczuł, że jakąś rodzinę ma.
I jeszcze podoba mi się zastanawiająca „łączliwość” zachodząca między tą książką a wcześniejszą (Wiersze i opowiadania doraźne 2020) i także tą nieco późniejszą – Połów. Poetyckie debiuty 2019. Jakiś wspólny duch przewiewa te książki (duch żarliwej antologijności?), pewnie głównie za sprawą świeżości i energii młodych. Te same nazwiska przewijają się na kartach każdej z tych pozycji. I wisi w powietrzu stan umysłu (i serca) wyeksplikowany przez Annę Adamowicz w Ludziach ze Stacji, a spotykany coraz częściej w wierszach pisanych przez młode poetki i młodych poetów: „Siedzimy na torach kolejowych za budynkiem CETIK‑u, bo dlaczego mielibyśmy siedzieć gdzieś na jakimś spotkaniu, skoro mamy tory. Tory są zarośnięte i zardzewiałe, prowadzą znikąd donikąd, a my właśnie stamtąd przychodzimy, właśnie tam zmierzamy. Pijemy amarenę albo coś równie wysublimowanego, rozmawiamy o najbardziej pokręconych teleturniejach albo czymś równie wysublimowanym. Ktoś (pamiętam kto, ale nie powiem) puszcza z telefonu wzruszającą piosenkę o tym, że chcę być krabem u twych stóp. Jest nami pies, pilnuje nas, drzemie, również zmierza znikąd donikąd, cóż innego go czeka w naszym towarzystwie. Ktoś robi zdjęcia, ktoś nie robi zdjęć, ktoś zakrywa twarz, żeby płaskie, czujne oko wbudowanego w telefon obiektywu go nie uwieczniło, ktoś leży, zamiast siedzieć, ktoś chciałby pójść na grzyby, ale wrześniowe słońce zbyt rozleniwia i zbyt obezwładnia, ktoś pali, ktoś myśli o tym, że palenie zabija, ale nie mówi tego głośno, bo nie jest to popularny fakt, mimo że fakt, nie opinia. Ktoś zamyka oczy, ktoś otwiera oczy”.
Znów otwieram więc oczy na wspomniane „Debiuty 2019”, czytam je ponownie: Mytnik nie taki straszny i obcy jak na początku myślałem, a i Harlender jakoś mi „zmiękł” i zaczyna się układać, trzeba by na nowo napisać recenzję tej książki. Nadal jednak podoba się Kubicius, nic jej nie ubyło po paru miesiącach. Mogę powtórzyć, co pisałem: „Język, co przeżuwa wszystkie śmieci z telewizora i internetu, z tak zwanego społeczno-medialnego dyskursu, by przyrządzić naprawdę dobre i pikantne jedzenie śmieciowe. Podoba mi się jej zaciekłość, która nie jest zaciekła, a raczej rozgrywana, fingowana. Tak, jakby dorosło drugie pokolenie szczególnie zaangażowanych (zainteresowanych?) poetek, prezentując szyderę bardziej strawną, z mniej zaciśniętymi ustami. Te raczej są rozwarte w kpiącym uśmiechu”. Zaangażowanie tak „zrozumiałe”, jak niegdyś „zrozumiałą” miała być w ogóle poezja (w marzeniach twórców starszych generacji), z zasady otwierające się na przeciętnego czytelnika. Nic nie ubyło także (a mam wrażenie, że nawet przybyło) w tej spokojnej „lekturze na torach”, zwolnionej i półsennej, utworom Marleny Niemiec, Klaudii Pieszczoch, Agaty Puwalskiej, Pawła Kusiaka i Jakuba Sęczyka. A Sęczyk jeszcze „dołożył do pieca” nowszym utworem pomieszczonym w Wierszach i opowiadaniach doraźnych 2020, z pozostającymi w pamięci frazami: „po prawej gasną nam neony pożegnalnej biby waszego urlopu/ odpalmy więc świetliste heloł w gasnące ekosystemy (…)/ po prawej gasną nam neony pożegnalnej biby waszego urlopu/ odpalmy więc świetliste heloł w gasnące egzoplanety”.
O tych właśnie „planetarnych” fragmentach myślałem, czytając nowego Jurczaka. Tak, tego samego, który w Ludziach ze Stacjiwypowiedział znamienne słowa: „Stronie Śląskie to miejsce, które w sposób zupełnie zadziwiający znosi, czy też bierze w trzydniowy nawias, różnice wieku, hierarchii i literackiej pozycji, pozostawiając prawie wyłącznie to, co ostatecznie z całej zabawy istotne: wspólnotę ludzi, dla których poezja jest rzeczywiście ważna, być może ważna w sposób zupełnie niedorzeczny, ale za to zupełnie na serio”.
No właśnie. Zakłady holenderskie Radosława Jurczaka. Bardzo ważna dla mnie książka; „być może ważna w sposób zupełnie niedorzeczny, ale za to zupełnie na serio”. Historia jak ze Stanisława Lema opowiedziana po nowemu i wierszem. Pierwszy utwór zadedykowany Annie Adamowicz, od której przejmuje się pałeczkę w tej sztafecie poetyckiego „zdobywania kosmosu” i opiewania Elona Muska. Bo zdaje się, że to właśnie u niej najpierw o tym czytałem, traktując jako jednorazową ciekawostkę, zachłyśnięcie się medialną nowością. Jakże się myliłem… Wyobraźnia jej przyjaciela poszła tą drogą, wskazując na nieograniczony potencjał dalszych możliwości w eksplorowaniu tematu przenosin na inne planety, stopniowego opuszczania zużytego i sprofanowanego ziemskiego gniazda. Towarzyszy temu żartobliwe opłakiwanie „starego” i całkiem poważne deprecjonowanie „nowego”. Zakładam możliwość zupełnie odwrotnego odczuwania – to ze starego się kpi, zaś z perwersyjną radością wita się nowe. W gruncie rzeczy nie ma to większego znaczenia, gdyż autor robi wszystko, by rozbujać te nasze liche wrażenia i rozkręcić szyny, po których snują się niemrawe trakcje naszych interpretacji. Nie są dla niego ważne ostateczne konkluzje, lecz to, co po drodze, ta ostra jazda, performatywny spektakl pobudzonych neuronów.
I to się świetnie czyta, prawie jak w dzieciństwie, przenikając do cudzego świata, pozornie obcego, zimnego, pokoleniowo odmiennego, a jednak głęboko ludzkiego we wszystkich lękach co do przyszłości i nadziejach związanych z przeszłością. Bo to przeszłość daje głos (głównie wydobywając go ze zmurszałej piersi Jana Kochanowskiego), a przyszłość tylko obrazy i określone inklinacje do ich szybkiego, komputerowo-wirtualnego, multiplikowania. Ten Kochanowski, który daje głos, to zrozpaczony ojciec, rozpisujący pracę żałoby na określone gesty i rytuały. Ktoś, kto podsuwa gotowe, dziwnie jeszcze nośne, wzorce retoryczne. W tym sensie nowe wiersze Jurczaka brzmią jak współczesne treny bądź chcą brzmieć w którejś swojej warstwie jak treny. Czyli: czegoś zabrakło, by się coś dokonało albo czegoś zabrakło, by coś przetrwało. Gadająca nicość, nieme opłakiwanie. Tym razem nie chodzi o Orszulkę, chodzi o Ziemię, to jej niegdysiejszą wspaniałość opłakuje się, konkret rozpływającego się na naszych oczach trwałego istnienia.
Opłakuje się i nie – ważne jest rozdwojenie intencji. Bo słyszy się śmiech przez łzy, powietrze wibruje od „dobrej zabawy”. Prorockie tony popadają w celowo celebrowany fałsz, ale to wszystko gra, wciąga, zachodzi za skórę, tak jest przejrzyste i jednocześnie zaburzone, tak elegijne i satyryczne, tak perfekcyjne i rzekomo „puszczone”. Trans! To słowo przychodzi na myśl. Jurczak stworzył tomik „transowy” i dla wszystkich, bo chyba mu na tym zależało, skoro w dedykacji czytam: „z nadzieją, że – wbrew pozorom – znajdzie się w tej książce miejsce na wzruszenie tzw. zwykłego czytelnika”. O „zwykłym czytelniku” mowa. O jego wzruszeniu! O chęci skomunikowania się, porozumienia, odnalezienia się we wspólnocie emocji, we wspólnocie lęku przed śmiercią i chęci jego zneutralizowania. A tylko język to potrafi, jego jawne i ukryte melodie. Jurczak o tym wie i w swojej opowieści o przenikaniu się światów, rzeczywistego i wirtualnego, wykorzystuje je z wyczuciem, z wprawą jazzmana improwizującego na motywach i aluzjach, krążącego wokół znanych rytmów. Niezwykła „muzyczność” tych wierszy wygrywa z „technicznością”, „liryczność” z informatycznym slangiem. Te wiersze najpierw się „śpiewa”, a potem dzieli na szczegóły techniczne, analizuje ich werbalną pomysłowość. Brzmi to dziwnie, przyznaję, ale wyraża się w tym moje uznanie pod adresem osiągniętej doskonałości. I dotyczy to także pointy zmierzającej do finalnego zresetowania czy zniesienia ważności śmierci. W obrazach wirtualnie rozmigotanego świata rzeczywiście jakby jej mniej. Człowiek znalazł na nią sposób. Upiorny i przekorny, ale jednak: „martwi i nadzy” będą „jako żywi”. Wprawdzie wszystkie serwery świata potwornie się przy tym napracują, ale dokonają tego.
Słyszy się też Kochanowskiego od „Czego chcesz od nas, Panie”, ustalającego warunki komunikowania się z transcendencją i zakres jej władzy. U Jurczaka transcendencja jest podobnie rozwodniona czy upłynniona jak śmierć. Może trafniej byłoby powiedzieć: uwewnętrzniona. Bo mowa tu, jak sądzę, o czymś, co odgrywa jej dawniejszą rolę w rodzajach rozmaitych relacji, w międzyludzkiej wirtualności, w chęci dalszego kolonizowania (poznawania, odczuwania) innego, obcego. I to właśnie „unieważnia” śmierć i jednocześnie ją „uwiecznia”. Orszulka umiera w nieskończoność, a łzy ojca wciąż rozchlapują się po całym kosmosie. Widzimy je na milionach pulsujących monitorów. I słyszymy jak echo w powtarzających się niemal liturgicznie frazach „kosmosie/ kosmosie silniejszego, kosmosie niewidzialnej ręki, kosmosie widzialnej ręki, puste miejsce kosmosie”. Pusty jest kosmos (w teologicznym sensie) i jednocześnie pełen ludzkiego bólu, lecz także idei, marzeń, planów, pełen projektowanego, transcendującego, człowieczeństwa.
Zastanawiam się, co z miłością i jej fizycznymi przejawami, co z seksualnością i somatycznością w kontekście rozmazywania się bytowej wyrazistości? Czy pozostają tylko „młode Japonki na Tumblrze”, tylko pornhub? Tylko taki jej wyraz? Mgła z pikseli? Niezobowiązujący wirtualny kontakt? Ustawowa samotność widmowych kochanków? Choć, trzeba przyznać, dużo w tym czułości. Bo to tomik nie tylko „transowy”, lecz również – jak się rzekło – bardzo „uczuciowy”, wręcz tkliwy. Może więc na tym polegałoby zwycięstwo utajonej „liryczności”? Nie ma prostej i jednoznacznej odpowiedzi. Jak przy każdej wybitnej książce poetyckiej.
Zawsze też czytam debiuty. W tym roku pojawiły się trzy nazwiska: Aleksander Trojanowski, Katarzyna Szaulińska i Katarzyna Szweda. Wszystkie trzy książki ciekawe, ale traf chciał, że na dłużej zatrzymałem się przy dwóch. Według kolejności pierwszą była Druga osoba Katarzyny Szaulińskiej, której pojedyncze utwory tu i ówdzie czytałem, lecz nie wiedziałem, że jest już gotowa do tak dojrzałej „całości’, czyli sklejenia opowieści z tego, co rozproszone. Co my tu mamy? Najpierw jest ułuda dedykacyjna. Wydaje się, że będzie w miarę czysto i sielankowo, że będzie słodko-rodzinnie, skoro dedykuje się to, co nastąpi, mężowi i córce. I natychmiast kontra w wykonaniu Mike’a Tysona, więc oczekiwania jakoś się wyrównują, gdy słyszymy, że nawet ta bestia ringu boi się śmierci. Tak przygotowany (ostrzeżony?) zanurzyłem się w lekturze jednego z mroczniejszych tomików ostatnich lat. Nie chcę powiedzieć, że odpychającego, bo skłamałbym, jednak mnie przyciągnął. Odpychające nieraz przyciąga. Taka dialektyka w stylu Georges’a Bataille’a, którego nazwisko pojawia się tu nie całkiem od rzeczy. A co właściwie odpycha? Młodość i jej grypsera zmuszająca do sięgania bez przerwy po różnego rodzaju translatory? Ależ to byłoby głupie wytłumaczenie. Chyba raczej chodzi o obrazowanie, o jego „ciężki fizjologizm”, o jakąś kostno-mięsną, chrzęszczącą somatyczność, o taki „mrok”. Na co nakłada się eliptyczność, skrótowość, przeskoki ćwierć- i półobrazów, które trzeba chwytać w lot i w pośpiechu jednoczyć, lecz nieraz nie wiadomo na jakiej zasadzie. A to zaledwie początek „słodkiego (a jednak!) borykania się” czytelnika, to tylko powierzchnia, naskórek, przedsionek – przesadziłbym z „piekłem” – więc może przedsionek nieoczywistego, psychicznie pogmatwanego. Nawet ta „druga osoba” jakoś olbrzymieje w tym niejasnym świetle. Nie chodzi o partnera, o ukochanego (choć wiersz pod tym tytułem jest mu dedykowany), lecz potencjalność osobowej alternatywności, o drugą (i dalszą) osobę w sobie samej, o czającą się tam zaskakującą odmienność, obcość, którą trzeba wydobyć. Albo nie wydobyć. Tu raczej się wydobywa (według tej filozofii tworzenia po to są wiersze), nawet gdy niezrozumiałe albo boli. Dużo tutaj tego bólu, czyli takich fragmentów, które czytelnik współodczuwa empatycznym dreszczem, dużo fizjologii wydobywania, odsłaniania, wyrywania z wnętrza i przyglądania się słowom, które usiłowały towarzyszyć. Przyglądania się, czy sprostały.
Te operacje na żywym organizmie (w pierwszej chwili chciałem napisać „mięsie”, tak wszystko tu jest rozedrgane, napięte, każdy wiersz tak jak ból przynosi jednocześnie ulgę), te operacje dziwnie bliskie są pieszczocie, czynnościom mającym w sobie jakiś pierwiastek erotyczny. Proszę tylko nie traktować tego dosłownie, nie mieszać do tego perwersyjnej pornografii. To wszystko rozgrywa się w aluzyjnej i subtelnej przestrzeni pełnej słów i śliny, poruszających się, przełykających ust, oralności poetyckiej i jednocześnie seksualnej. Kompulsywne konsumowanie „świata” trochę w stylu performatywności, wspominanej w jednym wierszu, charakterystycznej dla estetycznych aktów i gestów Natalii Lach-Lachowicz. Anima i animus wymieniają się energią i płynami, ciemnymi obrazami paradoksalnie przynoszącymi prócz wspomnianego ukojenia także nadzieję. Druga osoba nawet jeśli jest terapeutycznym mitem, złudzeniem czy projekcją, daje nadzieję oparcia i spełnienia się, skomunikowania „na zawsze”, radość trwania z kimś i w kimś. Piękna książka. Z jej „mrocznych materii” bije coś bez złudzeń pokrzepiającego.
A teraz pewnie zabraknie mi słów, by opowiedzieć po swojemu Bosorkę Katarzyny Szwedy. Kiedy czytam „tam będzie ich lizać ziemia zliże im/ rany po ściernisku” słyszę daleki głos Tadeusza Nowaka i znacznie bliższy Małgorzaty Lebdy czy Urszuli Honek. I słyszę coś nieoczywistego i nienazwanego, nie wiem dlaczego dopiero teraz przypominającego się po latach – powieść Krzysztofa Śliwki dokonującego rodzinnego rozrachunku, pokazującego swoje łemkowskie korzenie. Niestety, wtedy nie zainteresowało się nią żadne wydawnictwo. Jeszcze słyszę w niektórych „rozmodlonych” fragmentach Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego. Pewnie można by usłyszeć inne głosy dalszej i bliższej tradycji, ale są one jak echo, czyli coś, co tylko odbija się od zasadniczego, rdzennego brzmienia. Ono jest tutaj wyjątkowo silne. I wciąż mnie zdumiewa. Nie spodziewałem się w tym pokoleniu tak mocnego przeżycia „starych dziejów”, zamkniętych w podręczniku historii rozdziałów. Nic nie jest na zawsze zamknięte – woła tymi wierszami Katarzyna Szweda. Nigdy nie wiemy, w którym pokoleniu i w jaki sposób się otworzy. Więc jest najpierw zdumienie, że taka poezja właśnie teraz mogła się urodzić i że została wpuszczona na salony, a nie wygnana gdzieś do matecznika prowincjonalnego ruchu literackiego jako urocza, na poły folklorystyczna, ciekawostka. Coś musiało chyba zajść w mechanizmach absorpcji, że mainstream to docenił i uhonorował, że uznano tę po-łemkowską opowieść za godną uwagi, może nawet równą tej po-ukraińskiej w wykonaniu Dycia.
A kiedy mija to zdumienie, pozostają już same rzeczy czyste, obcowanie z pięknem gęstej i bogatej frazy. Ta nadzwyczajna sprawność wersyfikacyjna to jedna rzecz, te wszystkie litanijne powtórki, rytmiczne nawiązania, przyśpiewkowe echa i tak dalej. Może ważniejsze są pasja, namiętność, obsesja, ten dziwny żar pogańskich rekolekcji, podzwonne dla umarłego, wypędzonego, wymazanego. Im bardziej zaciera się ślady istnienia pewnego plemienia, tym mocniej teraz i drapieżniej brzmi głos „późnego wnuka” owego narodu, tym bardziej żałobnie i oskarżycielsko. W tego późnego wnuka (a więc męską formę) wciela się oczywiście sama poetka i ten zabieg też ma swoje znaczenie. Może pozwala na więcej. Może to właśnie dzięki niemu mogły zabrzmieć nuty bardziej nieobliczalne i „dzikie”, zabrzmieć czysto, zupełnie bez egzaltacji. Może dlatego to trafia i uderza, niekiedy wstrząsa. Sztuka się udała, wróciliśmy do Łemków i ich historii. Pytamy, dlaczego wyrządzono im taką krzywdę. Gdybyśmy jednak pozostali na poziomie tego przesłania, mielibyśmy do czynienia z interwencyjną publicystycznością, a nie poezją. To przecież nie jest zwykła narracja traumy, to znacznie więcej. Więcej nawet niż hołd złożony rodzinie. I tu dodatkowych ścieżek dochodzenia do prawdy tej książki może być wiele. Wspomnę tylko o jednej, tytułowej. „Bosorczyzm” w wydaniu bardziej skomplikowanym, niż można by sobie wyobrazić. To już nie tylko mniej czy więcej drapieżna baśniowość, to mroczny pan-erotyzm, tajemnice uwolnionej kobiecości, doczesnej i boskiej, niemal chtonicznej. Owszem, zdarzało mi się ostatnio czytać tomiki kobiet piszących o „szamaństwie” swoich bohaterek. Wydaje mi się, że Szweda poszła znacznie dalej w rozwijaniu tego toposu. Jej pomysł na wykorzystanie motywu wiedźmy jest z jednej strony bardziej źródłowy, rdzenny, uwiarygodniony kulturowo i genealogicznie, a z drugiej śmielszy, bardziej bezwstydny, ryzykowny w ujawnianiu meandrów zagadkowej seksualności jakiegokolwiek „szamanizmu”. W tak gęstej przestrzeni instynktowego nazywania archetypów dziwnie blednie słowo „bezwstyd”, tracąc na niegdysiejszym, pruderyjnym znaczeniu.
I jeszcze chciałbym otworzyć oczy (swoje i Państwa) na Ploso Joanny Roszak, Świat w ogniu Charlesa Bernsteina, Zabawne i zbawienne Adama Kaczanowskiego, Bestiarusz nowohucki Elżbiety Łapczyńskiej oraz Amerykańską Szkołę Pisania Elisabeth Bishop. To są moje wybory, kapryśne i okazjonalne, ale cóż poradzić, innych pod ręką nie mam.
*
I tu miał być koniec. Jednak w ostatniej chwili wpadła mi w oczy książeczka poetycka Anny Adamowicz pt. Nebula. Po łacinie to słowo oznacza parę, mgłę, chmurę. Same żenskie energie… I marsjańskiej obsesji ciąg dalszy; aż chciałoby się zawołać: „wróćcie na Ziemię poeci, poetki, Ona was teraz bardzo potrzebuje”. Okrzyk ten byłby nie tylko bezsensowny, lecz również kabotyński. Przecież oni, krztusząc się tym Marsem (i Muskiem), tak naprawdę mówią nam coś o Ziemi. Zaskakująca kwestia: i Adamowicz, i Jurczak jakby się zmówili, że będą pisać właśnie o tym, jakby się razem zaprogramowali, tworząc niesamowite widowisko oryginalnej kooperacji, nie bojąc się powtórek, powieleń i tych podobnych. Te sprawy przestały być chyba ważne dla młodych poetek i poetów, liczy się wspólna pasja, jakaś mocna między nimi współpraca, współprzeżywanie.
Zaraz, jak to było u Sosnowskiego? „Wiersz wychodzi z domu i nigdy nie wraca”? Książka Adamowicz zaczyna się wizją daleko bardziej pokrętną, parodiującą Sosnowskiego i wyciągającą większe konsekwencje z niesubordynacji tekstu poetyckiego, z jego wymykania się twórcy. Zdaje się, że Sosnowski chciał to ująć w miarę poważnie, natomiast Adamowicz robi z tego kampowy kabaret. W takim ujęciu wiersz w swojej wolności jest już właściwie niczym nieograniczony – nie tyle wychodzi z domu, co ucieka, wyczyniając po drodze różne rzeczy straszne, np. „wsiada do tramwaju bez biletu, rzuca chujami/ w mężczyzn, kobiety, dzieci”. W tym fragmencie z Sosnowskiego wiersz to wiersz, bez zbędnych określeń, równanie właściwie tautologiczne. Młodej poetce to za mało, bo ani zabawne, ani też nie dość absurdalne. Czytamy więc, przecierając stare oczy ze zdumienia, że „wiersz to potężny hrabonszcz”. Jeżeli jeszcze jakiemuś poloniście nie przytrafiła się apopleksja, to za chwilę dobije się go słowami opisującymi procedurę zajmowania się wierszem, „którego ubierasz w brokatową piżamkę typu pajacyk/ i przykrywasz kocykiem”. Ufff! Jak rozumiem, udany wiersz jest owocem jakichś rewolucyjnych działań i dużych wstrząsów. Musi dojść do tego, że coś z wystrojonego i wymuskanego robi się awanturnicze, chamskie, nieobliczalne, coś hodowanego staje się dzikie i swawolne. Wtedy jest wydarzenie poetyckie, gdy złamiemy wstępne założenia, rozedrzemy piżamkę, pokażemy własne „mięso” i zaczniemy nim rzucać. Domyślam się, że to wszystko pół żartem, pół serio, że na niby, ale też nie tak do końca. „Weź, czytelniku, moją niepowagę na poważnie” – rzecze nam autorka – „wyluzuj, po co te napięte pośladki?”.
Zabawiłem się więc na poważnie, czytając nowe wiersze Adamowicz. I od tego, czy coś zrozumiałem, czy też nie, czy zacząłem kontestować kapitalizm i antropocen, czy też nie, świat się nie zawalił. Pewnie, że chodzi o refleksję, i tu Adamowicz stwarza bardzo wiele oryginalnych sytuacji poetyckich jej sprzyjających; lecz intelektualizm tej poezji czy erudycyjność nie wysuwają się na pierwszy plan, coś innego przykuwa uwagę, coś figlarnego, błyskotliwego, bystrość niesłychanie giętkiego języka, „komiksowość” obrazowania. Do tego chce się wracać i wracać, bo jeszcze jeden odcień nam pozostał, jeszcze jedno znaczenie, nieraz zaledwie jego refleks. Jak to było u Lema? „Mgławica Magellana”? Właśnie to mi się przypomniało przy lekturze Nebuli. Punkt i mgławica. Obłok i pojedyncza kropla spadająca w dokładnie wymierzone miejsce. Kosmiczne rozmazywanie przestrzeni, jakiejś ontologicznej stałości, i jednoczesne trafianie w punkt z niezwykłą precyzją. Taki jest ten tomik. Bóg wie, jak ważny dla dalszych losów poezji naszej. Co może stary poeta? Gdyby miał czapkę, to by ją natychmiast zdarł z głowy. Ale nie ma.
U Lema to był jednak „Obłok”.
O AUTORZE
Karol Maliszewski
Urodzony w 1960 roku w Nowej Rudzie. Poeta, prozaik, krytyk literacki. Absolwent filozofii na Uniwersytecie Wrocławskim. Założyciel Noworudzkiego Klubu Literackiego „Ogma”. Laureat nagrody im. Marka Jodłowskiego (1994), nagrody im. Barbary Sadowskiej (1997), nagrody im. Ryszarda Milczewskiego-Bruno (1999). Nominowany do NIKE za zbiór krytyk literackich Rozproszone głosy. Notatki krytyka (2007). Pracuje w Instytucie Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Wrocławskiego. Mieszka w Nowej Rudzie.