książki / POEZJE

Ludzie ze Stacji

Bohdan Zadura

Dawid Mateusz

Grzegorz Chojnowski

Jakub Skurtys

Jerzy Jarniewicz

Joanna Mueller

Karol Maliszewski

Katarzyna Szaulińska

Łukasz Dynowski

Marta Podgórnik

Robert Rybicki

Fragment albumu Ludzie ze Stacji, który ukazał się w Biurze Literackim 16 lipca 2020 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Boh­dan Zadu­ra

Jedzie, jedzie pociąg

Na począt­ku był Bole­sła­wów. Bole­sła­wów był przed Legni­cą i przed Wro­cła­wiem, przed Stro­niem i Czar­ną Górą Resort. (Dia­bli wie­dzą, co to ten resort, ale dyk­tat mody języ­ko­wej jest nie­ubła­ga­ny i w pro­gno­zie pogo­dy też to okre­śle­nie się poja­wia). Do Bole­sła­wo­wa jecha­ło się peka­esem z Kłodz­ka przez Stro­nie. Więc przed Bole­sła­wo­wem było Kłodz­ko. I Stro­nie, choć po Kłodz­ku, też było przed Bole­sła­wo­wem. Przed nimi wszyst­ki­mi – choć i po nich – był Wro­cław, do Wro­cła­wia noc­ny pociąg z Puław jechał ponad osiem godzin.

W tych pre­hi­sto­rycz­nych cza­sach – w latach 60. i na począt­ku 70. – kie­dy byłem mło­dym poetą, jed­nym z naj­waż­niej­szych festi­wa­li poetyc­kich w Pol­sce była Kłodz­ka Wio­sna Poetyc­ka. Chcąc spraw­dzić, czy mi się nie przy­śni­ło, że na jed­nej z ostat­nich byłem, i upew­nić się, że to był rok 1972, zaj­rza­łem do inter­ne­tu i w roz­mo­wie Karo­la Mali­szew­skie­go z Bogu­sła­wem Mich­ni­kiem prze­czy­ta­łem, że ten dru­gi ma do dzi­siaj jakiś mój „ręko­pis napi­sa­ne­go na kola­nie olbrzy­mie­go poema­tu”, któ­rym – tak to wyni­ka­ło z kon­tek­stu – chy­ba star­to­wa­łem w kon­kur­sie jed­ne­go wier­sza. Cze­goż to się czło­wiek o sobie dowie i nie dowie.

Na począt­ku był Bole­sła­wów, ale ponie­waż to nie było stwo­rze­nie świa­ta, on musiał zda­rzyć się kie­dyś, być usy­tu­owa­ny w cza­sie. Mia­łem tam pro­wa­dzić warsz­ta­ty poetyc­kie, wzią­łem ze sobą książ­kę Daj mu tam, gdzie go nie ma. To były lata, kie­dy jeśli chcia­łem coś powie­dzieć, musia­łem sobie to wcze­śniej napi­sać, żeby – zamiast mówić – prze­czy­tać. Para­dok­sy – poczu­cie klę­ski na tych warsz­ta­tach, bo strasz­nie bla­de to czy­ta­nie, a zara­zem poczu­cie, że to jed­ne z naj­przy­jem­niej­szych dni, jakie mi się kie­dy­kol­wiek przy­da­rzy­ły. Po latach zdu­mie­nie, kie­dy Grze­gorz Jan­ko­wicz powie­dział mi, że te warsz­ta­ty były dla nie­go waż­ne. W Stro­niu, ośmie­lo­ny przez Artu­ra Bursz­tę, pierw­szy raz odwa­ży­łem się prze­czy­tać publicz­nie poemat „Cisza”. Spa­cer z Bole­sła­wo­wa do cze­skiej gra­ni­cy w cudow­nie pogod­ny let­ni dzień, bez ner­wów, bo już po warsz­ta­tach. Może dla odku­pie­nia win naj­so­lid­niej, jak umia­łem, prze­czy­ta­łem w Bole­sła­wo­wie pro­zę Karo­la Mali­szew­skie­go; już wcze­śniej się zna­li­śmy, ale to wte­dy zaczę­ło się coś, co nazy­wam sobie po cichu przy­jaź­nią.

Bole­sła­wów był na pew­no w cza­sach, kie­dy nie mia­łem komór­ki; pamię­tam auto­mat tele­fo­nicz­ny na magne­tycz­ne kar­ty impul­so­we pod pen­sjo­na­tem, w któ­rym miesz­ka­li­śmy. Nie ma potrze­by spraw­dzać w wyszu­ki­war­ce, któ­ry to był rok. Moż­na wkle­pać do niej hasło „Dia­na Spen­cer” albo „księż­na Dia­na”; to w Bole­sła­wo­wie dopa­dła mnie wia­do­mość o jej śmier­ci.

Jeśli więc był to rok 1997, ostat­ni dzień sierp­nia – i zapew­ne pierw­szy oraz dru­gi dzień wrze­śnia – to w dro­dze do Bole­sła­wo­wa widzia­łem w Kłodz­ku nie­wia­ry­god­nie wyso­ko na ścia­nach domów linię, do któ­rej się­ga­ła woda. Licen­tia poeti­ca pozwa­la­ła­by może powie­dzieć, że póź­niej­sze For­ty i Por­ty Lite­rac­kie wyło­ni­ły się z odmę­tów powo­dzi tysiąc­le­cia.

Z pro­stej aryt­me­ty­ki wyni­ka, że w 1997 roku mia­łem pięć­dzie­siąt dwa lata, dzi­siaj mi się wyda­je, że co naj­wy­żej trzy­dzie­ści. Świat wyglą­dał na przy­ja­zny, poezja zda­wa­ła się mieć sens, to, co się same­mu robi­ło, też wyda­wa­ło się sen­su nie­po­zba­wio­ne. Nigdy nie bra­łem udzia­łu w żad­nym Wood­stoc­ku czy Jaro­ci­nie, ale festi­wa­le legnic­kie pew­nie dawa­ły takie poczu­cie wspól­no­ty, choć uczest­ni­ków były set­ki, a nie set­ki tysię­cy. No dobrze, poczu­cie wła­snej waż­no­ści dawa­ły tak­że te momen­ty, kie­dy Artur przy­jeż­dżał do War­sza­wy i naj­czę­ściej na Koziej, w redak­cji „Lite­ra­tu­ry na Świe­cie”, w gro­nie paru osób (Piotr Som­mer, Andrzej Sosnow­ski, Mar­cin Sen­dec­ki) zasta­na­wia­li­śmy się, kogo zapro­sić do Odsie­czy, i wybie­ra­li­śmy na przy­kład Mar­tę Pod­gór­nik, Krzysz­to­fa Siw­czy­ka czy Euge­niu­sza Tka­czy­szy­na-Dyc­kie­go, albo kie­dy w Teatrze im. Hele­ny Modrze­jew­skiej, cze­ka­jąc na noc­ny pociąg do War­sza­wy, przy butel­ce konia­ku oma­wia­li­śmy pla­ny na przy­szłość.

W Legni­cy spo­tka­łem Ludwi­ka Gadzic­kie­go, z któ­rym na począt­ku lat sie­dem­dzie­sią­tych, gdy pra­co­wa­łem w muzeum w Kazi­mie­rzu, kore­spon­do­wa­łem, nie zna­jąc go oso­bi­ście, teraz nauczy­cie­la ze szko­ły gór­ni­czej w Lubi­nie, poetę i miło­śni­ka teatru, któ­ry przy­jeż­dżał na festi­wal ze swo­imi ucznia­mi. W Legni­cy któ­re­goś roku któ­re­goś wie­czo­ra pozna­łem przed teatrem Tanię Izo­to­wą, tłu­macz­kę z Moskwy, któ­ra bała się kło­po­tów na gra­ni­cy w związ­ku z prze­kro­cze­niem w Pol­sce cza­su wizy tran­zy­to­wej; potem zna­la­złem jej prze­kła­dy swo­ich wier­szy w cza­so­pi­śmie „Nowa­ja Junost’”, co zwa­żyw­szy na fakt, że jako uczeń szko­ły śred­niej kupo­wa­łem pismo „Junost’”, kaza­ło mi pomy­śleć o koli­sto­ści zda­rzeń.

Legnic­kie festi­wa­le to moja przy­jaźń z cór­ka­mi Artu­ra, Wero­ni­ką i Domi­ni­ką, od koły­ski, dobrze, że nie w dzi­siej­szych cza­sach, bo teraz strach było­by im pozwo­lić na wska­ki­wa­nie mi na ręce. Legnic­kie i wro­cław­skie festi­wa­le to też jakieś skrom­ne doświad­cze­nia z tele­wi­zją publicz­ną, w cza­sach, gdy tyl­ko tre­ma, a nie poczu­cie przy­zwo­ito­ści i wstyd, mogła przed nimi powstrzy­my­wać.

Wra­cać raz jesz­cze do histo­rii z nale­śni­ka­mi? Artur mie­wał pomy­sły zwią­za­ne nie tyl­ko z lite­ra­tu­rą. Kie­dyś zapro­po­no­wał, by w menu kawiar­ni przy teatrze zna­la­zły się potra­wy wedle prze­pi­sów uczest­ni­czą­cych w festi­wa­lu poetów. Wte­dy też pew­nie zro­dził się pomysł, żebym swo­je czy­ta­nie połą­czył z czę­sto­wa­niem publicz­no­ści czymś, co ugo­tu­ję. Pier­wot­nie mia­ły to być pie­ro­gi i domo­we wino. Bran­dy domo­wej robo­ty, któ­rą nazy­wa­łem pery­fra­stycz­nie wytwo­rem pra­cy rąk wła­snych i myśli tech­nicz­nej, będą­cej efek­tem desty­la­cji tegoż wina, wów­czas nie mia­łem. Gdy zbli­żał się ter­min festi­wa­lu, prze­my­śla­łem spra­wę – gdy­by na widow­ni było dwie­ście osób, to wła­ści­wie nawet sześć­set pie­ro­gów nie zała­twi­ło­by spra­wy. Wyco­fa­łem się z pie­ro­gów, prze­rzu­ci­łem się na nale­śni­ki. Usma­ży­łem je w domu, a prze­kła­da­łem żół­tym serem, szyn­ką i papry­ką już na miej­scu. Odsma­ża­ne były na sce­nie na maszyn­ce gazo­wej. Gdy­by nie pomoc Mar­ci­na Ham­ka­ły, pew­nie by mi się nie uda­ło połą­czyć wyda­wa­nia tych nale­śni­ków z czy­ta­niem wier­szy, i na pew­no okrzyk z jakie­goś miej­sca widow­ni: „Tu też by się coś zham­ka­ło” nie zabrzmiał­by tak zabaw­nie.

Na bodaj pierw­szym festi­wa­lu w Legni­cy Artur prze­bra­ny za zwia­dow­cę sta­cji czy dyżur­ne­go ruchu wita uczest­ni­czą­cych w festi­wa­lu poetów, poda­jąc mia­sta, z któ­rych pocho­dzą. Na jed­nym z pierw­szych festi­wa­li we Wro­cła­wiu, już po wszyst­kim, kie­dy sie­dzi­my w jakiejś knaj­pie, zrzu­ciw­szy kurt­ki, płasz­cze i ple­ca­ki na para­pe­ty, mło­da dziew­czy­na pyta mnie, czy wra­cam dzi­siaj do Puław i czy mogła­by ze mną się zabrać. Mówię, że wra­cam noc­nym pocią­giem, po dwu­dzie­stej trze­ciej, a ona, że OK, boi się podró­żo­wać sama. W duchu sobie myślę, że to może prze­sa­da, żebym budził takie zaufa­nie, ale trud­no. Jedzie­my tak­sów­ką na dwo­rzec, jest jesz­cze spo­ro cza­su, zapra­szam ją do kawiar­ni, nie chce nic, zama­wiam sobie kawę. Kie­dy tę kawę już wypi­łem, mówi, że może jed­nak napi­ła­by się her­ba­ty. Zanim się ta her­ba­ta poja­wia, zanim wysty­gnie na tyle, żeby dała się wypić, zapo­wia­da­ją nasz pociąg. Bie­gnie­my na peron, zapo­mi­na­my, że na tej sta­cji z jed­ne­go toru odjeż­dża­ją czę­sto dwa pocią­gi w prze­ciw­nych kie­run­kach. Wsia­da­my nie do tego, co trze­ba. W ostat­niej chwi­li wysia­da­my. Uff. Pociąg jest pusty, sie­dzi­my w prze­dzia­le. Pytam, skąd się wzię­ła na festi­wa­lu, mówi, że przy­je­cha­ła spe­cjal­nie, cho­dzi do tej szko­ły, któ­rą ja koń­czy­łem. Jest w kla­sie matu­ral­nej, jesz­cze się nie zde­cy­do­wa­ła, jakie stu­dia wybrać, mówi o polo­ni­sty­ce albo o filo­zo­fii. Ja, żeby jakoś pod­trzy­mać roz­mo­wę, w czym jestem raczej kiep­ski, mówię, że kie­dyś sta­łem przed takim samym wybo­rem. Myślę, że to tro­chę dziw­ne, że nic o niej nie wiem, żona, któ­ra jest polo­nist­ką w tej szko­le, pod­rzu­ca mi cza­sem wier­sze, któ­re piszą je uczen­ni­ce, a ta Joan­na mi się z niczym nie koja­rzy. W któ­rymś momen­cie dziew­czy­na dzwo­ni do domu, mówi, że pociąg nie jedzie przez Dęblin, w Puła­wach będzie o siód­mej, pro­si, żeby po nią wyje­cha­li. Mię­dzy Rado­miem a Puła­wa­mi kon­duk­tor spraw­dza bile­ty. Kwe­stio­nu­je waż­ność legi­ty­ma­cji mojej współ­to­wa­rzysz­ki podró­ży. Widzę tyl­ko, że legi­ty­ma­cja jest sfa­ty­go­wa­na. Sko­ro panien­ka odda­ła się pod moją opie­kę, to pew­nie powi­nie­nem się wtrą­cić, ująć za nią. Kon­duk­tor nie wyglą­da mi jed­nak na takie­go, któ­re­go moż­na by prze­ko­nać. Praw­dę mówiąc, sam nie jestem prze­ko­na­ny, miesz­ka w Dębli­nie, uczy się w Puła­wach. Wście­kły jestem na swo­ją dupo­wa­tość, wście­kły jestem na dziew­czy­nę, któ­ra mówi: „Jeśli pan mi nie wie­rzy, pro­szę poroz­ma­wiać z moją mamą, już do niej dzwo­nię”, i wycią­ga komór­kę. Kon­duk­tor wypo­wia­da jakąś poucza­ją­cą for­muł­kę, że tym razem, ostat­ni raz, nigdy wię­cej, i odpusz­cza. Czu­ję ulgę, kor­ci mnie, żeby zapy­tać, jak to jest napraw­dę, ale mil­czę.

Po wej­ściu do domu opo­wia­dam tę przy­go­dę żonie, pytam, czy zna taką dziew­czy­nę. Może nie być w mojej kla­sie, powiedz, jak się nazy­wa. Przed­sta­wia­ła się, ale wyle­cia­ło mi z gło­wy. Zapa­mię­ta­łem tyl­ko, że to nazwi­sko było dziw­ne. Po jakimś cza­sie sobie przy­po­mnia­łem – Joan­na Dzi­wak.


Jerzy Jar­nie­wicz

Sześć­dzie­siąt­ka na Sta­cji

When I get to the bot­tom, I go back to the top of the sli­de! – sie­dzi­my z Fili­pem na sce­nie, wśród drew­nia­nych skrzy­nek, z gło­śni­ków leci „Hel­ter Skel­ter”, stu­ka­my obca­sa­mi w par­kiet, dorzu­ca­my nasz łże-wokal, kie­dy sie­dzieć z zamknię­tym dzio­bem sta­je się zada­niem nie­wy­ko­nal­nym. Kawa­łek trwa pra­wie pięć minut, pięć minut łomo­tu, któ­ry nie może się skoń­czyć, zani­ka i powra­ca, póki pał­ker z bólu nie krzyk­nie: „Mam pęche­rze na pal­cach!”. Postron­ne­go obser­wa­to­ra widok ten może zdzi­wić: dwóch gości w wie­ku póź­no śred­nim, pusz­cza­ją­cych muzy­kę i wyraź­nie pobu­dzo­nych paleo-meta­lem sprzed pół wie­ku, a wokół publicz­ność dwa, trzy dzie­się­cio­le­cia od nich młod­sza. Niko­mu by pew­nie nie posta­ło w gło­wie, że dzie­je się to w ramach festi­wa­lu poetyc­kie­go. Że jeden z tych gości pra­cu­je w wyso­kim urzę­dzie pań­stwo­wym, a dru­gi w wyso­kiej, a nawet wyż­szej, szko­le rów­nie pań­stwo­wej. I że obaj piszą, tłu­ma­czą, a swo­ją muzy­kę, rocz­nik ’68, przy­wieź­li, bo na taki pomysł – muzycz­ne­go After Par­ty – wpadł Artur, zapra­sza­jąc ich na Sta­cję do Stro­nia. Nas zapra­sza­jąc.

Ta edy­cja Sta­cji splo­tła mi się z życiem. Z jed­nej stro­ny – wier­sze, prze­kła­dy, warsz­ta­ty, z dru­giej – wciąż świe­że poope­ra­cyj­ne szwy na brzu­chu, pigu­ły, die­ta, abs­ty­nen­cja. Roz­mo­wy o wier­szach wcho­dzą na obszar mojej pry­wat­no­ści, moja pry­wat­ność kła­dzie się cie­niem na roz­mo­wach o wier­szach. I widzę, jak bar­dzo od rze­czy było­by jed­no od dru­gie­go oddzie­lać. Zwłasz­cza że to mój – posłu­żę się fra­zą Dyla­na Tho­ma­sa – sześć­dzie­sią­ty rok do nie­ba. Z tej oka­zji cze­ka mnie tu feta – wie­czór Pustych nocy, Sank­cji i anto­lo­gii prze­kła­dów – bo Biu­ro wyda­ło w tym roku aż trzy moje książ­ki. Roz­mo­wę pro­wa­dzą Dawid, Mar­ta, Paweł. Nie­co­dzien­na moż­li­wość prze­sko­cze­nia tych – ilu? trzy­dzie­stu? – lat, któ­re nas dzie­lą. Spoj­rze­nia na sie­bie ich oczy­ma. Opi­sa­nia tego, co robię, ich języ­kiem. I co cie­kaw­sze: zawie­sze­nia podzia­łu na ich i nasze. Ich? Upior­na nie­sto­sow­ność zaim­ków dzier­żaw­czych. Ta ponad­po­ko­le­nio­wość to jed­na z nie­kwe­stio­no­wa­nych cnót Biu­ro­wych spo­tkań. Nie­oczy­wi­sta, bo prze­cież Biu­ro zaczy­na­ło jako przed­się­wzię­cie gene­ra­cyj­ne. Z cza­sem jed­nak, z napły­wem nowych rocz­ni­ków, z otwie­ra­niem się Biu­ra na inne języ­ki, zamie­ni­ło się w plat­for­mę spo­tkań, zawie­sza­ją­cą – doraź­nie – poko­le­nio­we dys­tynk­cje. Bo nie one tu decy­du­ją, a powi­no­wac­two w sło­wie. Gdy widzia­łem w Stro­niu – albo wcze­śniej w Legni­cy – dziew­czy­ny i chło­pa­ków sie­dzą­cych na kari­ma­tach, pół­le­żą­cych w śpi­wo­rach, z ple­ca­ka­mi pod gło­wą, któ­rzy przy­by­li tu z lewa i z pra­wa, z desz­czu i ze słoń­ca, trud­no mi było nie sko­ja­rzyć tego z legen­dar­nym trzy­dnio­wym festi­wa­lem sprzed pół­wie­ku. I nie zdzi­wił­bym się wca­le, gdy­by za chwi­lę zawył sta­ry fen­der Hen­drik­sa.


Karol Mali­szew­ski

Garść wspo­mnień

Chy­ba nale­żę do tych „ludzi Sta­cji”, któ­rzy naj­pierw byli ludź­mi For­tu, Por­tu, festi­wa­lu, a jesz­cze daw­niej współ­pra­co­wa­li z pew­nym mło­dym czło­wie­kiem ze Stro­nia Ślą­skie­go orga­ni­zu­ją­cym pol­sko-nie­miec­kie spo­tka­nia lite­rac­kie. Oczy­wi­ście cho­dzi o Artu­ra Bursz­tę, któ­re­go ener­gia nigdy nie pozwo­li­ła na ugrzęź­nię­cie w jed­nej, szyb­ko kost­nie­ją­cej for­mie, a raczej bez prze­rwy szu­ka­ła nowych prze­strze­ni do samo­re­ali­za­cji. Ale to „samo”, reali­zu­jąc jakieś dale­ko­sięż­ne pla­ny, napę­dza­ło przy oka­zji innych.

Nie chcę nad­uży­wać wiel­kich słów, lecz mia­łem to szczę­ście, że czę­sto byłem wśród tych „innych”. Pierw­sze spo­tka­nie w Bole­sła­wo­wie nie­da­le­ko Stro­nia tak moc­no utkwi­ło mi w pamię­ci, ponie­waż pozna­łem Boh­da­na Zadu­rę. Na tej pol­sko-nie­miec­kiej impre­zie pro­wa­dzi­łem warsz­ta­ty poetyc­kie, jed­nak praw­dzi­wy warsz­tat odby­wał się w poko­ju hote­lo­wym, w któ­rym Boh­dan udzie­lił mi kil­ku waż­nych lek­cji, zaglą­da­jąc w moje maszy­no­pi­sy i skre­śla­jąc co dru­gie zda­nie. To był mój przy­spie­szo­ny kurs cre­ati­ve wri­ting. Nato­miast wśród mło­dzie­ży lice­al­nej bio­rą­cej udział w tych warsz­ta­tach, entu­zja­stycz­nie nasta­wio­nej do poezji i poszu­ki­wa­nia przez nią nowych języ­ków, zwra­cał uwa­gę nasto­la­tek z Kra­ko­wa, Grze­gorz Jan­ko­wicz, od któ­re­go otrzy­ma­łem debiu­tanc­ki tomik Echo. Roz­mo­wom z nim pro­wa­dzo­nym pod­czas spa­ce­rów po oko­li­cy też spo­ro zawdzię­czam.

Zawsze było twór­czo i roz­wi­ja­ją­co, kolej­ny krok na samo­kształ­ce­nio­wej dro­dze. Dzię­ki współ­pra­cy z Biu­rem Lite­rac­kim pierw­szy raz w życiu pro­wa­dzi­łem warsz­ta­ty, czy­li zosta­łem posta­wio­ny w sytu­acji, w któ­rej mia­łem podzie­lić się doświad­cze­niem poetyc­kim i kry­tycz­no­li­te­rac­kim. Pierw­szy raz wypo­wia­da­łem się przed kame­rą, ucząc się lako­nicz­nej i cel­nej for­my wypo­wie­dzi, tak róż­nią­cej się od poprze­dza­ją­ce­go ją pisem­ne­go ela­bo­ra­tu. Pierw­szy raz w poważ­ny spo­sób pra­co­wa­łem nad książ­ką z redak­to­rem, wła­ści­wie nad dwie­ma. Jed­na to Po debiu­cie, a dru­ga Saj­gon. Oj, dużo było tych „pierw­szych razów”. I każ­dy sko­ja­rzo­ny z jakimś kolej­nym kro­kiem naprzód. Nie wiem, ku cze­mu, ku jakie­mu osta­tecz­ne­mu celo­wi. Nie­waż­ne. Liczył się i liczy sam ruch. Na począt­ku było poczu­cie wal­ki i oblę­że­nia, koniecz­ność oko­pa­nia się, zamknię­cia w for­cie, ale bar­dzo szyb­ko prze­isto­czy­ło się to w chęć wędrów­ki i podró­ży – z por­tu w każ­dej chwi­li moż­na wypły­nąć, a ze sta­cji wyje­chać. I ten nie­usta­ją­cy ruch, szum i gwizd nie­spo­dzia­nek oraz poszu­ki­wań, twór­czy fer­ment, bar­dzo mi odpo­wia­da­ją.


Łukasz Dynow­ski

Poesia sin fin!

Poezja nie zmie­nia świa­ta, ale mój zmie­ni­ła. To w Stro­niu Ślą­skim, na Sta­cji Lite­ra­tu­ra 23, pozna­łem Kata­rzy­nę Szau­liń­ską, miłość moje­go życia, mój taniec, śpiew i kosmos.

Nie był to mój pierw­szy raz na Sta­cji – byłem rok i dwa lata wcze­śniej jako widz, ale tym razem jecha­łem do Stro­nia pełen uśmie­chu i nadziei. Nie tyl­ko dla­te­go, że oto mnie przy­ję­to do szko­ły poetów, to jest do Pra­cow­ni twór­czej, ale też dla­te­go, że wie­dzia­łem, że poznam Kasię. Skąd mi strze­lił do gło­wy pomysł, że jest to kobie­ta, z któ­rą chcę, nic a nic jesz­cze jej nie zna­jąc, spę­dzić resz­tę życia, niech pozo­sta­nie słod­ką tajem­ni­cą roz­tań­czo­nych, oczy­wi­ście roz­tań­czo­nych nago w słoń­cu pusty­ni, sił lite­ra­tu­ry.

Zbli­ży­ły nas – mię­dzy inny­mi – woda i gro­chów­ka Kon­ra­da Góry. Na domów­ce nasze­go Poło­wu prze­sie­dzie­li­śmy cały wie­czór w kącie poko­ju, wykro­je­ni z tego, co się dzia­ło w innych jego czę­ściach. Potem był Wro­cław, gdzie – wespół z panią Stach­nia­łek – spę­dzi­li­śmy kil­ka godzin na roz­mo­wach, piciu kawy i prze­ko­py­wa­niu Taj­nych Kom­ple­tów. A potem Kasia poje­cha­ła do War­sza­wy.

Żeby było jasne – kie­dy wyjeż­dża­ła, ten pomysł pozo­sta­wał tak samo postrze­lo­ny jak przed Sta­cją. Po festi­wa­lu było to już jed­nak posta­no­wio­ne – mój świat zmie­nił się na zawsze, cze­go nie mogłem nie zauwa­żyć, spa­ce­ru­jąc po wro­cław­skim Sta­rym Mie­ście. Jesz­cze przed Sta­cją Wro­cław wyda­wał mi się mia­stem kolo­ro­wym, żywym i ener­gicz­nym. Po tym, jak Kasia wyje­cha­ła, stał się zupeł­nie bez sen­su. W ułam­ku sekun­dy wszyst­ko się zaglit­cho­wa­ło i zsza­rza­ło. Pamię­tam roz­bi­cie, któ­re mi towa­rzy­szy­ło, kie­dy tego czy następ­ne­go wrze­śnio­we­go wie­czo­ra sze­dłem dobrze mi zna­ną, poko­ny­wa­ną nie­mal codzien­nie Świd­nic­ką, czu­jąc się nagle jak w obcym mie­ście. Ale pamię­tam też, że to wte­dy mnie oświe­ci­ło.

Long sto­ry short – w listo­pa­dzie byłem już miesz­kań­cem War­sza­wy. Czu­łem się, rzecz jasna, w tym praw­dzi­wie obcym mie­ście wyko­rze­nio­ny i roz­bi­ty na jesz­cze mniej­sze kawa­łecz­ki niż we Wro­cła­wiu. Ale kil­ka dni póź­niej jedli­śmy już z Kasią wegań­skie scha­bo­we i spo­ży­wa­li­śmy napo­je we Wrze­niu Świa­ta. Parą zosta­li­śmy w grud­niu.

Pro­ro­cze teraz wyda­ją się sło­wa Artu­ra Bursz­ty, któ­ry na roz­po­czę­ciu Sta­cji mówił pół żar­tem, pół serio, że „ileż to dzie­ci się uro­dzi­ło dzie­więć mie­się­cy po festi­wa­lu”. My z Kasią tro­chę zacze­ka­li­śmy – nasza Zosia uro­dzi­ła się szes­na­ście mie­się­cy po Sta­cji.

Istot­nie, „cza­sy nade­szły nowe”. Za co, tań­cząc nago w słoń­cu tego, co mnie spo­tka­ło na festi­wa­lu oraz po jego zakoń­cze­niu, mądrym i nie­zro­zu­mia­łym siłom lite­ra­tu­ry i życia rado­śnie dzię­ku­ję.

Poesia sin fin!


Kata­rzy­na Szau­liń­ska

Magia poezji

Zmia­nę, jaka zaszła w moim życiu od Sta­cji Lite­ra­tu­ra 23 do Sta­cji Lite­ra­tu­ra 24, mogła­bym porów­nać do sko­ja­rzeń, któ­re budzą dwa tytu­ły: Nic cięż­sze niż coś i Dru­ga oso­ba. Pierw­szy to tytuł moje­go zesta­wu poetyc­kie­go wyło­wio­ne­go w „Poło­wie” 2018, dru­gi – pro­jek­tu dla Pra­cow­ni pierw­szej książ­ki w 2019 roku. Przej­ście od pust­ki do wypeł­nie­nia to może banał, ale jak by nie patrzeć – na Sta­cję 23 przy­je­cha­łam samot­na, na 24 – z narze­czo­nym i w cią­ży.

Niby poezja, a same fak­ty.

– Mamy takie same wło­sy – zacze­pił mnie On we wrze­śniu 2018 roku, a potem zapro­sił na kawę ze słyn­ne­go auto­ma­tu przy drzwiach CETiK‑u. Byli­śmy w jed­nej Pra­cow­ni twór­czej Dawi­da Mate­usza, zna­li­śmy i lubi­li­śmy swo­je wier­sze, ale ja nie zna­łam jesz­cze Jego pla­nów wobec mnie. Nicze­go i niko­go wte­dy swo­ją dro­gą nie zna­łam, oprócz Mar­ty Stach­nia­łek, z któ­rą dzie­li­łam pokój i wie­le wspo­mnień. To była moja pierw­sza Sta­cja Lite­ra­tu­ra i wstyd się przy­znać, ale tak­że pierw­sze w życiu spo­tka­nia poetyc­kie. Byłam onie­śmie­lo­na przez zna­jo­me wier­sze, nagle uoso­bio­ne: tu legen­dar­na Joan­na Muel­ler, tu boso­no­ga Aga­ta Jabłoń­ska, tu Nina Manel jak Cza­ro­dziej­ka z Księ­ży­ca, tu wyśli­zgu­ją­cy się defi­ni­cjom Ryba. I tak dalej. Na to zawsty­dze­nie nie poma­ga­ło nic, byłam gdzieś obok, nie­zdol­na do przej­ścia przez gra­ni­cę uczest­ni­cze­nia.

Wra­ca­jąc do wło­sów, kawy i pla­nów, Łukasz Dynow­ski, bo o nie­go cho­dzi, co rano przy­rzą­dzał sobie wegań­skie jedze­nie i zabie­rał je ze sobą na zaję­cia w gigan­tycz­nym pojem­ni­ku. W ten­że pojem­nik w przed­ostat­ni dzień festi­wa­lu nabrał gro­chów­ki goto­wa­nej przez Kon­ra­da Górę (a gdzież ja bym wte­dy ośmie­li­ła się podejść do Kon­ra­da i popro­sić o miskę tego epic­kie­go – a może lirycz­ne­go – dania?) i zapy­tał, czy mam ocho­tę. Na gro­chów­kę i whi­sky. Kto by nie miał. Potem oka­za­ło się, że mam też ocho­tę zostać jego narze­czo­ną i mieć z nim dziec­ko.

Nie byłam w sta­nie oprzeć się Jego odwa­dze, nie tyl­ko w zdo­by­wa­niu gro­chów­ki, ale też w prze­pro­wa­dze­niu się z Wro­cła­wia do War­sza­wy, żeby być bli­sko mnie. A że nie chciał mnie spło­szyć, to nic mi na temat swo­ich uczuć nie powie­dział. Dopraw­dy, trze­ba mnie dobrze znać.

Roz­wi­ja­jąc się w tem­pie pocią­gu Pen­do­li­no, ta rela­cja przy­wio­zła nas rok póź­niej na Sta­cję Lite­ra­tu­ra 24, na tory pod CETiK-iem, gdzie wygrze­wa­li się we wrze­śnio­wym słoń­cu ci sami poeci – w mię­dzy­cza­sie oswo­je­ni i zaprzy­jaź­nie­ni. Maleń­ka Zo świe­ci­ła mi przez skó­rę, szy­ku­jąc się do dołą­cze­nia po dru­giej stro­nie brzu­cha, a ja czu­łam, że jestem obec­na i że przy­na­le­żę: do Łuka­sza, do Zo, do tego miej­sca, do lite­ra­tu­ry.

Magia poezji? Nie śmiem wąt­pić.


Robert Rybic­ki

Oto­cze­nie gór zmie­nia opty­kę samo­po­czu­cia

Nie wiem, po co mam pamięć; nawet na niej nie zara­biam.

W Legni­cy na For­cie nie byłem ni razu, prze­mkną­łem przez kra­jo­braz sza­rych, sypią­cych się kamie­nic tyl­ko w 2005 roku, gdy wyjeż­dża­łem z kra­ju, by sobie polep­szyć los na Wyspach Bry­tyj­skich jako robot­nik nie­wy­kwa­li­fi­ko­wa­ny, oraz w 2008 roku, gdy stam­tąd wra­ca­łem, by sobie znów pogor­szyć los w Pol­sce jako czło­wiek lite­ra­tu­ry.

We Wro­cła­wiu na Por­cie byłem parę razy, może pięć, nie pamię­tam. Snu­łem się z poeta­mi ślą­ski­mi albo Kon­ra­dem Górą, sypia­łem naj­czę­ściej na CRK lub Wagen­bur­gu. Z regu­ły byłem nie­trzeź­wy, więc nie będę tu uwia­ry­god­niał swo­ich wspo­mnień, na przy­kład tego, że przy­tar­ga­łem Toma­sza Puł­kę na Wagen, weszli­śmy na teren, a tam nas oto­czy­ło dzie­sięć psów i, szcze­ka­jąc, zasza­cho­wa­ło jaką­kol­wiek moż­li­wość ruchu. Musie­li­śmy się wyco­fać, powo­li, z roz­wa­gą, na jaką stać pija­nych ludzi; ze skło­to­wy­mi psa­mi nie ma żar­tów.

W Stro­niu jakoś pamięt­niej, to w koń­cu nie­daw­no.

Jeśli we Wro­cła­wiu towa­rzy­stwo się roz­pierz­cha­ło po wszel­kich knaj­pach i restau­ra­cjach, to w Stro­niu nie ma takiej moż­li­wo­ści; zni­ka balast „wiel­ko­miej­skie­go” zgieł­ku, szpa­no­wa­nia, jest jakaś auto­no­mia, nie ma też tego roz­bie­ga­nia śro­do­wi­sko­we­go po knaj­pach „wiel­ko­miej­skich”, moż­na się sku­pić bar­dziej, sku­pić na spo­tka­niu z dru­gim czło­wie­kiem.

Dla mnie już samo oto­cze­nie gór zmie­nia opty­kę samo­po­czu­cia. Inne powie­trze. Inna zaba­wa. Lubię sobie iść tą krę­tą dro­gą pro­wa­dzą­cą z Czar­nej Góry do Stro­nia, wzdłuż cie­cze sobie stru­mień, sły­szę jego szum, dooko­ła wzgó­rza, lasy, jeśli to począ­tek wrze­śnia, jesz­cze zie­lo­ne.

Gdy już sze­dłem parę kilo­me­trów, zawsze zatrzy­mał się ktoś, żeby mnie zabrać. Ludzie nie rozu­mie­ją, że gdy idę, idę swo­im ryt­mem, rzecz­ka szu­mi, a jak już mi poma­ga­ją, wcią­ga­ją do tych dup­nych bla­sza­nych pudeł, typu auto­bus albo jakiś samo­chód oso­bo­wy, to potem jestem w ryt­mie sil­ni­ka, to nie jest już mój rytm, rytm cho­du. Z całym sza­cun­kiem dla dobrych, miłych gestów, mię­dzy inny­mi Mar­ty Pod­gór­nik, któ­ra zatrzy­ma­ła auto­bus, żeby pan kie­row­ca mnie pod­wiózł.

Dla­te­go pro­szę, aby nikt mnie nie pod­wo­ził z Czar­nej Góry do Stro­nia Ślą­skie­go w roku 2020, bo chcę iść swo­im ryt­mem i słu­chać ptasz­ków. I nie wiem, czy to „dla­te­go” jest na wła­ści­wym miej­scu.


Joan­na Muel­ler

Sta­cja stra­chu war­ta

Strach bie­rze, gdy pomy­ślę, że na festi­wa­le Biu­ra Lite­rac­kie­go jeż­dżę od dwu­dzie­stu lat, co daje poło­wę moje­go życia! Bywa­ły oczy­wi­ście prze­rwy – edy­cje, na któ­re nie wybra­łam się z powo­du pra­cy albo obo­wiąz­ków macie­rzyń­skich, albo po pro­stu dla­te­go, że już wyro­słam z jeż­dże­nia na Por­ty w roli bez­in­te­re­sow­nej fan­ki, a jesz­cze nie sta­łam się autor­ką ani współ­pra­cow­nicz­ką Biu­ra, któ­ra jeź­dzi­ła­by na festi­wa­le nie tyl­ko dla ucie­chy, ale też „z obo­wiąz­ku”. Kil­ka nostal­gicz­nych legnic­kich kwiat­ków dołą­czy­łam do bukie­tu, jakim był jubi­le­uszo­wy „kata­log wspo­mnień” sprzed pię­ciu lat, o cza­sach wro­cław­skich nie mam zbyt wie­le do napi­sa­nia (tam­tej­sze edy­cje pamię­tam jak przez mlecz­ną mgłę, bo zwy­kle bywa­łam we Wro­cła­wiu na chwi­lę i z dosko­ku, jako wiecz­na mat­ka kar­mi­ciel­ka gna­ją­ca szyb­ko z powro­tem do domu), sku­pię się więc w tym tek­ście na festi­wa­lo­wych spo­tka­niach w Sien­nej i Stro­niu Ślą­skim.

Strach bie­rze, gdy pomy­ślę, jaki kom­bi­nat usług opie­kuń­czych muszę uru­cho­mić, żeby w dru­gim tygo­dniu wrze­śnia – czy­li w naj­bar­dziej napię­tym okre­sie roku szkol­ne­go – znik­nąć na czte­ry dni z rodzin­ne­go domu. Festi­wa­lo­we „zni­ka­nie” zaczy­na się zresz­tą dużo wcze­śniej – eki­pa Biu­ra Lite­rac­kie­go, do któ­rej nale­żę, pla­nu­je każ­dy naj­drob­niej­szy szcze­gół impre­zy już od wio­sny (by nie powie­dzieć: od zakoń­cze­nia poprzed­niej edy­cji!), pod­czas waka­cji przy­go­to­wu­je­my ostat­nie pla­no­wa­ne na festi­wal książ­ki (żeby cie­plut­kie zdą­ży­ły przy­je­chać do Stro­nia na czas), trwa też obmy­śla­nie prze­bie­gu warsz­ta­tów i spo­tkań autor­skich, któ­re mamy na miej­scu popro­wa­dzić. Szcze­rze mówiąc, myślę, że kie­dy w czwart­ko­wy ranek wresz­cie wycho­dzę z miesz­ka­nia z waliz­ką, moja rodzi­na oddy­cha z ulgą: wpraw­dzie będzie cięż­ko spiąć logi­stycz­nie następ­ne dni, ale przy­naj­mniej mat­ka (żona, cór­ka) prze­sta­nie wresz­cie gadać o tym całym Stro­niu.

Strach bie­rze mnie za fra­ki (lub fla­ki) jesz­cze przed wyru­sze­niem. Czy zdą­żę (na auto­bus spod Pała­cu Kul­tu­ry, pod blok Beaty Sta­siń­skiej, z któ­rą jecha­łam na festi­wal w 2018 roku, na Moko­tów, skąd wyru­sza­li­śmy do Stro­nia wraz z Asią Łań­cuc­ką i Kazi­kiem Bie­gań­skim rok póź­niej), czy doje­dzie­my odpo­wied­nio wcze­śnie, czy nie wpad­nie­my w prze­paść na dość ryzy­kow­nych gór­skich zakrę­tach w oko­li­cach Sien­nej?

A póź­niej, gdy uda się prze­żyć i doje­chać w porę (czy­li aku­rat na tyle wcze­śnie, by zamel­do­wać się w hote­lu i prze­brać na chyb­ci­ka, zanim zacznie się napię­ty czwart­ko­wy pro­gram), bio­rą mnie – za gar­dło, za ato­picz­ne, swę­dzą­ce ze stre­su dło­nie, za rumie­nią­ce się policz­ki – kolej­ne lęki. Bo trze­ba wyjść z hote­lo­we­go poko­ju z wido­kiem na głu­pi serial i gór­skie zbo­cze, bo trze­ba zmie­rzyć się z set­ka­mi mniej lub bar­dziej zna­nych ludzi, bo trze­ba pod­jąć się licz­nych zadań, za któ­re wzię­ło się odpo­wie­dzial­ność. To nie są łatwe wyj­ścia – i wie­dzą o tym wszyst­kie przy­jeż­dża­ją­ce tu intro­wer­tycz­ne oso­by, któ­re podob­nie jak ja mają pro­blem z wyj­ściem ze swej lęko­wej sko­rup­ki.

Dla­cze­go w kon­tek­ście festi­wa­lu – czy­li cza­su szczę­ścia i rado­ści, jak chcia­ła­by ety­mo­lo­gia – piszę o lęku? Dla­te­go że nie­za­leż­nie od tego, jak bar­dzo cie­szę się z bycia czę­ścią biu­ro­wej eki­py, z roz­mów z fan­ta­stycz­ny­mi ludź­mi (na przy­kład nale­żą­cy­mi do „mojej” Pra­cow­ni pierw­szej książ­ki), z uczest­nic­twa w wiel­kim świę­cie, jakim są spo­tka­nia autor­skie, to lęk – wła­śnie lęk – jest moim naj­wier­niej­szym towa­rzy­szem. Cze­go tak bar­dzo się boję? Zaczy­na się od dro­bia­zgów – boję się, że zatrza­sną się zablo­ko­wa­ne dre­wien­kiem drzwi poko­ju, w któ­rym mam popro­wa­dzić warsz­ta­ty dla poetów i poetek przed debiu­tem; a jeśli się nie zatrza­sną, to może gru­pa oka­że się zamknię­ta w sobie, nie otwo­rzy się na roz­mo­wę – i nie uda się nam ze sobą napraw­dę spo­tkać. Boję się, że nie skoń­czę warsz­ta­tów na czas i spóź­ni­my się na auto­bus, któ­ry ma prze­trans­por­to­wać festi­wa­lo­wą publicz­ność z kom­plek­su hote­lo­we­go w Sien­nej na wyda­rze­nia w Stro­niu Ślą­skim. A kie­dy już szczę­śli­wie (a jak­że, tym razem zno­wu nie spa­dli­śmy w prze­paść!) znaj­dzie­my się w CETiK‑u, oba­wiam się zarów­no tego, co zda­rzy się w kulu­arach, jak i na samej sce­nie. W kulu­arach lękam się szep­tów, bo nie wiem, czy któ­reś z nich nie są ostrza­mi wymie­rzo­ny­mi w moim kie­run­ku. Jest mi nie­swo­jo, gdy prze­my­kam z kawą albo piwem przed budyn­kiem byłej sta­cji kole­jo­wej i docho­dzą do mnie gło­śne dys­pu­ty kry­ty­czek oraz kry­ty­ków. Przy­po­mi­nam sobie wte­dy rok 2017, kie­dy pro­mi­nent­ny mło­dy kry­tyk zro­bił mi publicz­ną awan­tu­rę w imię rów­no­ści płci, kie­dy to trzę­słam się w pani­ce pod rzę­si­stym ata­kiem jego obja­śnie­pa­ni­czo­wych inwek­tyw, a potem dogo­ry­wa­łam w pufach na zaple­czu, gdzie ukry­wa­łam się przed ludź­mi z wiel­kim cią­żo­wym brzu­chem i jesz­cze więk­szym poczu­ciem upo­ko­rze­nia.

Jed­nak kulu­aro­wy mrok, nawet jeśli zło­wro­go roz­szep­ta­ny, nie prze­ra­ża mnie tak bar­dzo jak sce­na. Nie, wca­le nie muszę na niej stać (o tym za chwi­lę). Wystar­czy, że w świe­tle reflek­to­rów sta­je bli­ska mi oso­ba, z któ­rą jestem (albo kie­dyś byłam) zaprzy­jaź­nio­na. Jej lub jego tre­ma sta­je się moją pani­ką. Kie­dy pierw­sze sło­wa czy­ta­ne­go do mikro­fo­nu wier­sza wbi­ja­ją się w moje uszy, ja ze stre­su wbi­jam paznok­cie w skó­rę dło­ni, i tak już sro­dze podra­pa­ną. Cza­sem lęk doty­czy pada­ją­cych w mrok słów (jak bar­dzo czy­ta­ją­cy się odsło­nią i czy ten mrok ich nie pożre?), a kie­dy indziej oba­wiam się tego, czy ze sce­ny nie spad­nie sam poeta, któ­ry od kil­ku godzin zagłu­szał wła­sny lęk alko­ho­lem.

Tak, o tym stra­chu tak­że chcia­łam napi­sać. Poet­ki i poeci przy­jeż­dża­ją na festi­wal, żeby publicz­nie prze­czy­tać to, co naj­in­tym­niej­sze. Książ­ka jest bez­piecz­ni­kiem, pozwa­la na dystans, chro­ni. Czy­ta­nie na sce­nie to sytu­acja odbez­pie­cze­nia. Sto­isz w ośle­pia­ją­cym świe­tle, przed set­ka­mi oczu i uszu, a w dło­niach trzy­masz chu­dy tomik z wycią­gnię­tą zawlecz­ką. I robisz to – na przy­kład jeśli jesteś autor­ką Biu­ra, któ­ra w ostat­niej deka­dzie opu­bli­ko­wa­ła w wydaw­nic­twie sześć swo­ich ksią­żek – z kon­se­kwen­cją god­ną recy­dy­wist­ki. Robisz to, ponie­waż strach, pomi­mo któ­re­go sta­nę­łaś na sce­nie – znie­czu­liw­szy się alko­ho­lem czy pro­chem albo po pro­stu „wziąw­szy się do kupy” – jest pod­szy­ty nie­sa­mo­wi­tą rado­ścią, że możesz wła­śnie tutaj, na deskach byłej sta­cji kole­jo­wej, cza­sem sama, cza­sem – jak to było w 2019 roku pod­czas czy­ta­nia z Waruj – z przy­ja­ciół­ką, robiąc rebe­lię w różo­wych kró­li­czych uszach, dzie­lić się z ludź­mi, przy­chyl­ny­mi albo i nie, tym, co dla cie­bie naj­waż­niej­sze.

Strach bie­rze, gdy pomy­ślę, że może zda­rzyć się taki dru­gi tydzień wrze­śnia, kie­dy nie będę stre­so­wać się Sta­cją. Lękam się, że mogło­by jej nie być. I zakli­nam: niech będzie, niech będzie.


Jakub Skur­tys

Było, nie mija

Po pierw­sze: to nie może się udać, to się koń­czy źle. Te prze­no­si­ny były ska­za­ne na poraż­kę, no bo jak moż­na zabrać z duże­go mia­sta naj­więk­szy festi­wal poetyc­ki (wyłącz­nie poetyc­ki!) i liczyć, że podą­żą za nim ludzie, gdzieś w góry, na sam kraj kra­ju, gdzie nawet auto­bus nie raczy doje­chać? No cóż, uda­ło się.

Po dru­gie: gdzie ci męż­czyź­ni, praw­dzi­wi tacy? Legnic­kie For­ty i wro­cław­skie Por­ty sta­ły męską zało­gą, chło­pa­ka­mi z „bru­lio­nu”, ich chło­pac­ki­mi żar­ta­mi i taki­miż zwy­cza­ja­mi. O For­tach słu­cha­łem miej­skich legend, por­to­we pamię­tam dosko­na­le, te ze Sta­cji zaczy­na­ją dopie­ro powsta­wać, ale mają już inny cha­rak­ter i zda­ją się suge­ro­wać ogól­niej­szy kie­ru­nek zmian w życiu lite­rac­kim: mniej­sze ego, wię­cej współ­pra­cy, inne wspól­no­ty.

Po trze­cie: już nigdy nie będzie takie­go lata, bo każ­da z tych imprez odda­wa­ła ducha kon­kret­nej for­ma­cji. Ta pierw­sza naj­bliż­sza była rocz­ni­kom sześć­dzie­sią­tym, „bru­lio­no­wi” i eki­pie „Lite­ra­tu­ry na Świe­cie” – od nich czer­pa­ła splen­dor i na ich bar­kach sta­bi­li­zo­wa­ła swo­ją pozy­cję na kra­jo­wej mapie. Ta dru­ga zwią­za­ła się raczej z „gene­ra­cją X” i wier­na była zwłasz­cza odkryw­com ośmie­lo­nej wyobraź­ni, a przy tym hono­ro­wa­ła w ryt­mie kolej­nych roz­dań Wro­cław­skiej Nagro­dy Poetyc­kiej Sile­sius. Ta trze­cia to już duch rocz­ni­ków osiem­dzie­sią­tych i dzie­więć­dzie­sią­tych, duch nowych debiu­tan­tów i ich stu­denc­ko-lice­al­nych przy­ja­ciół, czę­sto młod­szych nie tyl­ko od For­tu, ale też same­go Biu­ra Lite­rac­kie­go, wycho­wa­nych ze świa­do­mo­ścią, że ist­nie­je (i musi ist­nieć) komer­cyj­ne wydaw­nic­two, w któ­rym war­to poszu­kać szan­sy.

Na moim pierw­szym Por­cie (2007?) bałem się jesz­cze podejść do Dar­ka Fok­sa, jako kry­tycz­ki wystę­po­wa­ły Joan­na Orska i Anna Kału­ża, a wier­sze czy­ta­li zapew­ne Sosnow­ski, Zadu­ra i Pod­gór­nik. Rok póź­niej cele­bro­wa­no chy­ba Tade­usza Róże­wi­cza za cało­kształt twór­czo­ści i Andrze­ja Sosnow­skie­go za poems, o któ­rych pisa­łem jeden z pierw­szych tek­stów kry­tycz­nych. Na mojej ostat­niej Sta­cji też wystę­po­wa­ła Kału­ża, współ­pro­wa­dzi­li­śmy warsz­ta­ty dla mło­dych kry­ty­ków, wraz z Orską, pod któ­rej opie­ką koń­czy­łem przy oka­zji dok­to­rat. Pod­gór­nik świę­to­wa­ła dwu­dzie­sto­le­cie z Biu­rem Lite­rac­kim, ale nie było Fok­sa, Zadu­ry i Sosnow­skie­go (choć na tego ostat­nie­go bar­dzo liczo­no). Niby nic się nie zmie­ni­ło, a jed­nak.

Się­gam po poprzed­ni Kata­log wspo­mnień (1996–2015), któ­ry przy­pad­kiem mam jesz­cze na pół­ce. Zaczy­na się od takiej zajaw­ki: „Od rewo­lu­cjo­ni­stów zmie­nia­ją­cych pol­ską lite­ra­tu­rę po tych, któ­rzy repre­zen­tu­ją ją na naj­waż­niej­szych poetyc­kich festi­wa­lach na świe­cie. Oto dro­ga, jaką przez ostat­nie dwie deka­dy prze­szli auto­rzy For­tu i Por­tu Lite­rac­kie­go”. W środ­ku, wśród zdjęć bar­dziej i mniej archi­wal­nych, jed­no szcze­gól­nie zwró­ci­ło moją uwa­gę: „Port Wro­cław 2014. Wol­ny rynek poetów”. Na pierw­szym pla­nie Dawid Mate­usz, dwa lata przed debiu­tem, czy­ta swo­je wier­sze na wro­cław­skim ryn­ku w asy­ście Kon­ra­da Góry i Mar­ty Pod­gór­nik. Tak wła­śnie wyglą­da­ła przy­pad­ko­wa zapo­wiedź przy­szłych Sta­cji, tych, z któ­ry­mi naj­bar­dziej mi po dro­dze.

A do Fok­sa pod­sze­dłem gdzieś indziej, w zupeł­nie innym miej­scu.


Mar­ta Pod­gór­nik

(Nie)znajomi z pocią­gu

Trud­no mi pisać o Biu­rze Lite­rac­kim ina­czej niż emo­cjo­nal­nie. Ja aku­rat nie mogła­bym zacząć tek­stu od for­muł­ki „moja przy­go­da z Biu­rem zaczę­ła się…”, bo to nie przy­go­da, nie prze­lot­ny romans, nie mniej lub bar­dziej uda­ny biz­nes; to zwią­zek, ponad dwu­dzie­sto­let­ni, i cho­ciaż burz­li­wy (jak na sil­ny zwią­zek przy­sta­ło), to sta­ły, zawar­ty i reali­zo­wa­ny na dobre i na złe. Pew­nie jeden z naj­bar­dziej sta­łych związ­ków w moim życiu.

Dla mnie Biu­ro Lite­rac­kie to nie tyl­ko festi­wa­le i nie tyl­ko wydaw­nic­two. To tak­że moje miej­sce pra­cy, prze­strzeń, w któ­rej zdo­by­wa­łam, nie­raz, przy­znaj­my, we łzach, pierw­sze szli­fy. Nie tyl­ko zawo­do­we: lite­rac­kie i redak­tor­skie, ale tak­że życio­we: towa­rzy­skie i emo­cjo­nal­ne. To nie­zli­czo­ne pro­jek­ty, z któ­rych naj­bar­dziej uda­ne (jak cho­ciaż­by Połów) reali­zu­je­my, ulep­sza­jąc, od lat; te mniej uda­ne wspo­mi­na­my bez żalu jako kolej­ne eta­py podró­ży. Moż­na powie­dzieć, że dora­sta­łam, a póź­niej doro­śla­łam z Biu­rem, i cał­kiem praw­do­po­dob­ne, że się razem zesta­rze­je­my (mam nadzie­ję, że pięk­nie).

Towa­rzy­szy­łam kolej­nym prze­pro­wadz­kom. Ina­czej było w Legni­cy. Ina­czej we Wro­cła­wiu. Ina­czej jest, i oby nadal było, w Stro­niu. Festi­wal, choć nie­zmien­ny w swych zało­że­niach, ewo­lu­uje. Wyczer­pa­ne for­mu­ły zastę­pu­je nowy­mi, spraw­dzo­ne roz­sze­rza, wciąż poszu­ku­jąc nowych. Dla­te­go nigdy się nie znu­dzi, przy­naj­mniej mnie.

A ludzie ze sta­cji? Są w isto­cie nie­zna­jo­my­mi z pocią­gu, któ­ry bywa i pod­miej­ski, i mię­dzy­na­ro­do­wy, cza­sem sunie sen­nie przez siel­skie rów­ni­ny, a cza­sem zapier­da­la jak star­li­ght express. Ma wago­ny sypial­ne, baro­we, prze­dzia­ły dla palą­cych i stre­fy cichej pra­cy. Ktoś się dosia­da, ktoś wysia­da, nie­któ­rzy zosta­ją na dłu­żej. I sta­ją się już zna­jo­my­mi, z bez­ter­mi­no­wym vouche­rem na kolej­ne przy­go­dy. Cze­go sobie i nie­stru­dzo­nej zało­dze (zwłasz­cza motor­ni­cze­mu i zara­zem zawia­dow­cy sta­cji) życzę z nie­mal pew­no­ścią, że gdzie­kol­wiek doje­dzie­my, naza­jutrz wyru­szy­my dalej.


Dawid Mate­usz

Ludzie bez spa­cji

Pierw­sze są prze­bły­ski z 2006 i 2007 roku: czy­ta­nie Dycia zakoń­czo­ne ścią­ga­niem go siłą ze sce­ny; czy­ta­nie Mar­ty Pod­gór­nik z akom­pa­nia­men­tem Kar­bi­do („Kim pod­miot jest?/ co pod­miot ma?/ czy tłu­cze się o kan­wę szkła?”); noco­wa­nie na Trzeb­nic­kiej u Pęche­rza; noco­wa­nie na nie­ist­nie­ją­cym CRK; Artur Bursz­ta odma­wia­ją­cy mi krót­kie­go wywia­du, ponie­waż „nie mam dyk­ta­fo­nu i nie zapa­mię­tam” (prze­ko­na­łem, zapa­mię­ta­łem); Impart, weso­łe mia­stecz­ko obok; Wal­dek Jocher, przed któ­rym ucie­ka­łem, gdy pod­szedł, przed­sta­wił się i powie­dział: „przy­po­mi­nasz mi Rafa­ła Wojacz­ka”. Dziw­ny typ wyko­nu­ją­cy dziw­ne czyn­no­ści – sześć lat póź­niej pozna­łem go jako Kon­ra­da Górę. Powrót w 2007 roku PKP z koszy­ka­rza­mi Sta­li Rze­szów, któ­rzy poko­na­li na wyjeź­dzie Śląsk Wro­cław, weso­ło, weso­ło; na koniec piwo w deCa­fen­cji o czwar­tej rano po powro­cie z zapo­zna­ną w pocią­gu dziew­czy­ną wra­ca­ją­cą z pla­nu tele­dy­sku Behe­mo­tha. Wia­do­mość o śmier­ci ojca.

Dru­gie to prze­bły­ski z roku 2011: Kalam­bur, dwóch prze­dziw­nych typów, z któ­ry­mi wylą­do­wa­li­śmy na piwach. Zapro­po­no­wa­li „grę w kalam­bu­ry w Kalam­bu­rze na książ­ki Biu­ra Lite­rac­kie­go”. Jeden z nich efek­tow­nie gesty­ku­lo­wał, potem twier­dził, że poka­zy­wał Hiper­re­alizm świę­to­krzy­ski. Uzna­łem ich za kom­plet­nych świ­rów i posta­no­wi­łem trzy­mać się od nich z dale­ka. Po ośmiu latach uświa­do­mio­no mi, że ci dwaj nazy­wa­li się Jakub Skur­tys i Paweł Kacz­mar­ski.

Trze­cie: Połów 2014, czy­ta­nie pod prę­gie­rzem na ryn­ku. Bre­wiń­ski opa­la się we wro­cław­skim słoń­cu, Rut­kow­ski strasz­nie dużo gada; Pfe­ifer w impre­zo­wym pri­me time; gdzieś krą­ży Radek Jur­czak, któ­re­go koja­rzę z mani­chej­czy­ków i fire­wal­li. Ryba budzi mnie na wybu­rza­nym CRK (Cen­trum Reani­ma­cji Kul­tu­ry – przy­pis dla młod­szych) sło­wa­mi: „W 1986 Andrzej Sosnow­ski powie­dział Boh­da­no­wi Zadu­rze…”, dalej nie pamię­tam. Nie­dzie­la: kro­imy warzy­wa, gotu­je­my zupę w ramach Food Not Bombs. Dwie minu­ty dro­gi od CRK jest sklep z cze­ski­mi piwa­mi. Kon­rad wrę­cza mi dwa kar­to­ny zupek Vifon jako sta­tu­et­kę lau­re­ata Poło­wu. Oka­zu­je się, że jeże­li zje się tego za dużo, zaczy­na boleć ser­ce.

I czwar­te: Stro­nie, Sien­na, Sta­cja. Naj­pierw chy­ba 2015? Pamię­tam kitra­nie śnia­da­nia wynie­sio­ne­go ze sto­łów­ki Czar­nej Góry dla Niny i Ani, któ­re noco­wa­ły w Stro­niu. Pamię­tam, że były to jaj­ka, chy­ba fasze­ro­wa­ne. Pamię­tam fascy­na­cję umie­jęt­no­ścia­mi orga­ni­za­cyj­ny­mi Oli Olszew­skiej i prze­ko­na­nie, że gdy­bym miał powie­rzyć komuś zapla­no­wa­nie siat­ki lotów nad całą Euro­pą, była­by to wła­śnie Ola. Dalej to już sam byłem w robo­cie i te wspo­mnie­nia inten­syw­nych week­en­dów zla­ły mi się w obraz żłob­ka dla doro­słych, uru­cha­mia­ne­go co wrze­sień w Stro­niu Ślą­skim. Punk­to­wo przy­cho­dzą naj­waż­niej­sze, w kolej­no­ści loso­wej: czy­ta­nie Nich Kon­ra­da, Rybie czy­ta­nie Daru Mene­li, Ani­ma­lia Ada­mo­wicz, Trans­par­ty Niny Manel. Potem pro­wa­dze­nie z Karo­lem Mali­szew­skim ultra­szyb­kie­go spo­tka­nia z Jerzym Jar­nie­wi­czem, dru­gie­go z Boh­da­nem Zadu­rą. Dalej eki­pa pierw­sze­go „moje­go” Poło­wu: Paweł, Mar­cin, Tosia, Mar­cin, Olek, Gosia, Klau­dia, Ania, Paweł, Agniesz­ka, Mary­sia, Kasia, Patry­cja, Nata­lia, Moni­ka, Łukasz, Mari­ka, Agniesz­ka, Jakub, Urszu­la. Bana­nów­ka Kon­ra­da, nie­do­pom­po­wa­na pił­ka do nogi, Mar­cin Urban sta­wia­ją­cy taro­ta wszyst­kim wokół. Poja­wie­nie się Zuzan­ny Strehl i doko­ny­wa­nie obli­czeń, ile lat mia­ła, kie­dy byłem na pierw­szym Por­cie. Jestem bar­dzo sta­ry, zosta­ły mi tyl­ko fla­sh­bac­ki, zosta­ły tyl­ko spa­cje.


Grze­gorz Choj­now­ski

Koniec nowym począt­kiem

Szcze­rze przy­znam, że do dziś nie rozu­miem, dla­cze­go Port Lite­rac­ki i Biu­ro wynio­sły się z Wro­cła­wia. Zamiast chu­chać na taką impre­zę, mia­sto bez mru­gnię­cia neo­nem się z festi­wa­lem poże­gna­ło. Nie poj­mę tego nigdy, jestem pewien, że wszyst­kie nie­po­ro­zu­mie­nia moż­na było wyja­śnić i się po pro­stu doga­dać. Swe­go cza­su pisa­łem: „War­to zadać pyta­nie, co Wro­cław zyskał i cią­gle zysku­je dzię­ki obec­no­ści Biu­ra, z kolei Biu­ro powin­no pamię­tać, jak się roz­wi­nę­ło, dzia­ła­jąc wła­śnie w tym mie­ście. Odpo­wie­dzi wyda­ją się oczy­wi­ste, wspól­ne korzy­ści nie­oce­nio­ne, liczo­ne i w walu­cie wize­run­ko­wej, i wymier­nej, czy­li w lite­rac­kich nagro­dach dla ksią­żek wyda­nych przez Biu­ro Lite­rac­kie. Oraz karie­rach por­to­wych auto­rek i auto­rów”. Sta­ło się, jak się sta­ło, w oko­li­cach Euro­pej­skiej Sto­li­cy Kul­tu­ry 2016… I oka­za­ło się, że… dobrze się sta­ło. Artur Bursz­ta ma w sobie wizjo­ner­ską deter­mi­na­cję i nie­zwy­kły dar – pro­szę mi pozwo­lić użyć tego sło­wa w dobrym kon­tek­ście – mene­dżer­ski, bo – jak każ­dy wybit­ny mene­dżer – potra­fi pro­blem prze­mie­nić w suk­ces, koniec w nowy począ­tek. Sta­cja Lite­ra­tu­ra, któ­ra kon­ty­nu­uje tra­dy­cję Por­tu, zamie­ni­ła nie­go­ścin­ny Wro­cław na malow­ni­cze czar­no­gór­skie Stro­nie, nie bez trud­no­ści prze­cież, dowo­dząc praw­dzi­wo­ści sta­re­go powie­dze­nia: jakość się obro­ni. Za tą jako­ścią sto­ją oni-ty-my, z Olą i Artu­rem na cze­le, arty­ści sztuk róż­nych, uczest­ni­cy festi­wa­lu będą­ce­go dziś spo­tka­niem może nawet bar­dziej wycze­ki­wa­nym niż choć­by deka­dę temu. Mimo więk­szych niż kie­dyś kło­po­tów samej poezji i tak zwa­nej wyso­kiej lite­ra­tu­ry z dotar­ciem do ludzi, jest w Stro­niu, na Czar­nej Górze, w Sien­nej, a chy­ba raczej w samej Sta­cji coś, co (nad)zwyczajnie dzia­ła, co oczy­wi­ście da się ująć w prze­pis na świet­ną lite­rac­ką impre­zę, ale nie da się – oczy­wi­ście – ot tak, po pro­stu wdro­żyć. Pamię­tam każ­dy swój Port Lite­rac­ki, towa­rzy­szę festi­wa­lo­wi od lat kil­ku­na­stu, mam wspo­mnie­nia zabaw­ne i poważ­ne, spo­tka­nia nie­za­po­mnia­ne. W sali Wro­cław­skie­go Teatru Współ­cze­sne­go, Impar­tu czy Stu­dia Na Gro­bli. Nie chcę żad­ne­go szcze­gól­nie wyróż­niać, nie było­by to w porząd­ku wobec innych. Ale te, któ­re zda­rzy­ły się i dzie­ją w Por­cie jako Sta­cji, mają wymiar spe­cjal­ny, bo stoi za nimi ener­gia doj­rza­ło­ści po przej­ściach, dba­ją­ca o potrze­by mery­to­rycz­ne i roman­tycz­ne, war­to­ści mistrzow­skie i debiu­tanc­kie. A przy tym nie­si­lą­ca się już na pokaz, świa­do­ma tego, że siłą jest kon­takt. Więc tak: 25 lat minę­ło, lecz jesz­cze cie­kaw­sze wyda­ją się te następ­ne.


Grze­gorz Nurek

Lep­sza, twór­cza stro­na świa­ta

Mia­łem przy­jem­ność uczest­ni­czyć we wszyst­kich dotych­cza­so­wych edy­cjach Sta­cji Lite­ra­tu­ra w Stro­niu Ślą­skim i Sien­nej. Mogę z prze­ko­na­niem powie­dzieć, że to jeden z moich ulu­bio­nych festi­wa­li lite­rac­kich. Nie abym był mania­kiem, znaw­cą i wete­ra­nem festi­wa­li, pozna­łem led­wie kil­ka, sta­le uczest­ni­czę w Festi­wa­lu Con­ra­da i Festi­wa­lu Miło­sza w Kra­ko­wie, sta­ram się śle­dzić, co odby­wa się pod­czas Zako­piań­skie­go Festi­wa­lu Lite­rac­kie­go. Co roku obie­cu­ję sobie, że odwie­dzę w koń­cu Festi­wal Haup­ta, Mie­dzian­kę oraz Góry Lite­ra­tu­ry, ale jak dotąd na nie nie dotar­łem.

W życiu lite­rac­kim uczest­ni­czę od dwu­dzie­stu pię­ciu lat. Zaczę­ło się od reda­go­wa­nia (m.in. z Roma­nem Hone­tem i Ada­mem Wie­de­man­nem) cza­so­pi­sma lite­rac­ko-arty­stycz­ne­go „Stu­dium” w Kra­ko­wie i biblio­tecz­ki tegoż perio­dy­ku (w któ­rej uka­za­ło się ponad sto tomów poezji, zbio­rów opo­wia­dań i powie­ści). Po trzy­na­stu latach fascy­nu­ją­cej przy­go­dy z lite­ra­tu­rą naj­now­szą tra­fi­łem do dzia­łu kul­tu­ry „Tygo­dni­ka Powszech­ne­go”, potem jesz­cze reda­go­wa­łem „Nową Euro­pę Wschod­nią”, skąd osta­tecz­nie prze­sze­dłem do kra­kow­skiej „Gaze­ty Wybor­czej”.

Nie­zmier­nie cenię sobie wszyst­kie przy­jaź­nie, któ­re przez te lata zawar­łem z pisa­rza­mi. Uwiel­biam towa­rzy­stwo ludzi dow­cip­nych, mądrych i twór­czych. Gdzie ich szu­kać, jeśli niew gro­nie piszą­cych? Zda­ję sobie oczy­wi­ście spra­wę, że nie ma sen­su ide­ali­zo­wać; tak­że w śro­do­wi­sku lite­ra­tów nie­ma­ło zawi­ści, wza­jem­nych żali i pre­ten­sji, nie­smacz­nych ata­ków.

To, co podo­ba mi się pod­czas Sta­cji Lite­ra­tu­ra, to nie­zwy­kły, nie­po­wta­rzal­ny nigdzie indziej fer­ment twór­czy. Fabry­ka marzeń. Lep­sza, twór­cza stro­na świa­ta.

Co roku chciał­bym, aby ten festi­wal trwał dłu­żej. Nie dwa i nie trzy dni. Znacz­nie, znacz­nie dłu­żej. To dla mnie praw­dzi­we świę­to. Kie­dy obser­wu­ję ludzi sie­dzą­cych na torach nie­czyn­nej już sta­cji kole­jo­wej, wysta­wia­ją­cych twa­rze do słoń­ca, widzę też hamak, do któ­re­go zbli­ża się boso poet­ka, a poeci „hara­ta­ją w gałę”, czas na chwi­lę zamie­ra, wiel­kie spra­wy poli­tycz­ne kar­ło­wa­cie­ją i scho­dzą na dal­szy plan.

Mógł­bym w nie­skoń­czo­ność opo­wia­dać o zachwy­tach; pod­słu­cha­nej w auto­ka­rze roz­mo­wie o twór­czo­ści Agne­ty Ple­ijel i Ele­ny Fer­ran­te, spa­ce­rach po lesie w Sien­nej w poszu­ki­wa­niu grzy­bów, zja­wi­sko­wych kon­cer­tach pio­se­nek Boba Dyla­na i wier­szy Zuzan­ny Gin­czan­ki. Podzi­wiam prze­ni­kli­wość Kory, któ­ra chy­ba jako pierw­sza publicz­nie wła­śnie w Stro­niu prze­wi­dzia­ła Nobla dla Olgi Tokar­czuk. Raz jesz­cze chęt­nie obej­rzał­bym czy­ta­nia Ryszar­da Kry­nic­kie­go, Rae Arman­tro­ut, Aga­ty Jabłoń­skiej, Kon­ra­da Góry.

Pisa­nie to sport eks­tre­mal­ny, dys­cy­pli­na dla dłu­go­dy­stan­sow­ców. Tym, któ­rzy mają pre­ten­sję do Artu­ra Bursz­ty, że wciąż nie wyda­je ich ksią­żek albo że robi to spo­ra­dycz­nie, war­to przy­to­czyć aneg­do­tę z kore­spon­den­cji Tade­usza Róże­wi­cza i Ryszar­da Przy­byl­skie­go. Mło­dzi poeci przy­cho­dzi­li do Man­delsz­ta­ma jak do mistrza, skar­żyć się, że ich nie dru­ku­ją. A on ich wyrzu­cał za drzwi i krzy­czał: „A Chry­stu­sa dru­ko­wa­li? A Safo­nę dru­ko­wa­li?”.

O autorach i autorkach

Bohdan Zadura

Ur. w 1945 r. Poeta, prozaik, tłumacz i krytyk literacki. W latach 2004-2020 redaktor naczelny „Twórczości”, od lat pozostaje związany z „Akcentem” i „Literaturą na Świecie”. Laureat licznych polskich i zagranicznych nagród, w tym: Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej Silesius (2011), Międzynarodowej Nagrody Literackiej im. H. Skoworody (2014) oraz Nagrody im. C.K. Norwida (2015). W Biurze Literackim w latach 2005–2007 ukazały się jego dzieła zebrane, a w kolejnych latach publikował w oficynie następne premierowe książki, w tym w 2020 roku wybór wierszy Sekcja zabójstw. W 2018 r. został uhonorowany Silesiusem za całokształt twórczości.

Dawid Mateusz

Urodzony w 1986 roku. Publikował w licznych pismach zwartych i ulotnych. Podejmował wiele, mniej lub bardziej udanych inicjatyw kulturalnych. Jest autorem debiutanckiej Stacji wieży ciśnień (2016), która ukazała się nakładem Biura Literackiego. Mieszka w Krakowie.

Grzegorz Chojnowski

Dziennikarz Polskiego Radia Wrocław. Mieszka we Wrocławiu.

Jakub Skurtys

Ur. 1989, krytyk i historyk literatury; doktor literaturoznawstwa; pracuje na Wydziale Filologicznym UWr; autor książek o poezji najnowszej Wspólny mianownik (2020) oraz Wiersz… i cała reszta (2021).

Jerzy Jarniewicz

Urodzony 4 maja 1958 roku w Łowiczu. Poeta, tłumacz, krytyk. W 1982 r. ukończył anglistykę na Uniwersytecie Łódzkim, w 1984 r. filozofię. Autor między innymi tomów poetyckich Dowód z tożsamości (2003), Oranżada (2005), Na dzień dzisiejszy i chwilę obecną (2012) czy Woda na Marsie (2015), licznych przekładów literatury zagranicznej oraz książek krytycznoliterackich. Od 1994 r. redaktor "Literatury na Świecie". Współpracuje z "Gazetą Wyborczą", "Tygodnikiem Powszechnym" i "Tyglem Kultury". Mieszka w Łodzi.

Joanna Mueller

Urodzona w 1979 roku. Poetka, eseistka, redaktorka. Wydała tomy poetyckie: Somnambóle fantomowe (2003), Zagniazdowniki/Gniazdowniki (2007, nominacja do Nagrody Literackiej Gdynia), Wylinki (2010), intima thule (2015, nominacje do Nagrody Literackiej m.st. Warszawy i do Silesiusa), wspólnie z Joanną Łańcucką Waruj (2019, nominacje do Silesiusa i Nagrody im. W. Szymborskiej) oraz Hista & her sista (2021, nominacja do Silesiusa), dwie książki eseistyczne: Stratygrafie (2010, nagroda Warszawska Premiera Literacka) i Powlekać rosnące(2013) oraz zbiór wierszy dla dzieci Piraci dobrej roboty (2017). Redaktorka książek: Solistki. Antologia poezji kobiet (1989–2009) (2009, razem z Marią Cyranowicz i Justyną Radczyńską) oraz Warkoczami. Antologia nowej poezji (2016, wraz z Beatą Gulą i Sylwią Głuszak). Członkini grupy feministyczno-artystycznej Wspólny Pokój. Mieszka w Warszawie.

Karol Maliszewski

Urodzony w 1960 roku w Nowej Rudzie. Poeta, prozaik, krytyk literacki. Absolwent filozofii na Uniwersytecie Wrocławskim. Założyciel Noworudzkiego Klubu Literackiego „Ogma”. Laureat nagrody im. Marka Jodłowskiego (1994), nagrody im. Barbary Sadowskiej (1997), nagrody im. Ryszarda Milczewskiego-Bruno (1999). Nominowany do NIKE za zbiór krytyk literackich Rozproszone głosy. Notatki krytyka (2007). Pracuje w Instytucie Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Wrocławskiego. Mieszka w Nowej Rudzie.

Katarzyna Szaulińska

Urodziła się w 1987 roku w Kołobrzegu. Poetka. Laureatka Połowu, konkursu na wiersze i opowiadania doraźne oraz projektu "Pierwsza książka" Biura Literackiego w 2019 roku. Nominowana do nagrody głównej w XXV OKP im. Jacka Bierezina. Publikowała wiersze, opowiadania oraz komiksy, m.in. w „Małym Formacie”, „Kontencie”, „Fabulariach”, „Wakacie”, „Kulturze Liberalnej” i 8. Arkuszu „Odry”. Autorka scenariusza komiksu o depresji Czarne fale oraz monodramu Córcia wystawianego w Teatrze WARSawy. Mieszka w Warszawie, gdzie pracuje jako psychiatra i psychoterapeutka.

Łukasz Dynowski

Urodzony w 1989 roku. Wiersze i opowiadania publikował m.in. w „Stonerze Polskim”, „Wizjach” i „Magazynie Literackim biBLioteka”. Mieszka w Warszawie. Pracuje w Wirtualnej Polsce jako szef redakcji o2.pl.

Marta Podgórnik

Ur. w 1979 r., poetka, krytyczka literacka, redaktorka. Laureatka Nagrody im. Jacka Bierezina (1996), stypendystka Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego, nominowana do Paszportu „Polityki” (2001), laureatka Nagrody Literackiej Gdynia (2012) za zbiór Rezydencja surykatek. Za tomik Zawsze nominowana do Nagrody Poetyckiej im. Wisławy Szymborskiej (2016) oraz do Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej Silesius (2016). W 2017 r. wydała nakładem Biura Literackiego tom Zimna książka, który również nominowany był do tych samych nagród. Książka Mordercze ballady przyniosła autorce Nagrodę Poetycką im. Wisławy Szymborskiej oraz nominację do Nagrody Literackiej Nike. Mieszka w Gliwicach.

Robert Rybicki

Urodzony w 1976 roku. Poeta, tłumacz, happener, były redaktor pisma artystycznego „Plama” w Rybniku oraz polskiego tygodnika „Nowy Czas” w Londynie. Autor siedmiu tomów poetyckich: Epifanie i katatonie (2003), Motta robali (2005), Stos gitar (2009), Gram, mózgu (2010), masakra kalaczakra (2011), Dar Meneli(2017) wyróżniony Górnośląską Nagrodą Literacką „Juliusz” oraz POGO GŁOSEK (2019). W 2018 roku w Biurze Literackim ukazał się zbiór jego wierszy Podręcznik naukowy dla onironautów (1998–2018). Mieszka w Krakowie..

Powiązania