książki / PROZA

Bestiariusz nowohucki

Elżbieta Łapczyńska

Fragment książki Elżbiety Łapczyńskiej Bestiariusz nowohucki, która ukazała się w Biurze Literackim 21 grudnia 2020 roku, a w wersji elektronicznej 7 czerwca 2021 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

(1)

W Noc­ni­cy miesz­ka­ły kobie­ty, któ­re nie musia­ły śnić. Mia­ły moc­ne spoj­rze­nia, usta zaci­śnię­te w sta­now­czo­ści, ale nie w gnie­wie. Soń­ka opie­ra­ła się o poręcz, wypy­cha­ła bio­dra w bok i spo­glą­da­ła spode łba, tak demon­stro­wa­ła swo­ją wer­sję tej samej posta­wy. W Irmie coś trzesz­cza­ło, pod­no­si­ło się do lotu i drże­nia. A ja zupeł­nie nie wie­dzia­łam, jak sta­nąć, czy unieść brwi, czy zwil­żyć war­gi. Zama­rzy­łam, żeby szyb­ko któ­raś z nich się ode­zwa­ła, wte­dy bym znik­nę­ła.

– To będzie pusta noc. Noc przed­śmiert­na. Zaczy­na­my komu­nię – Soń­ka zasko­czy­ła mnie swo­im poważ­nym gło­sem, a jesz­cze bar­dziej bla­sza­ną pusz­ką z prosz­kiem, któ­rą potrzą­snę­ła tuż przy moim uchu.

W Noc­ni­cy miesz­ka­ły kobie­ty, któ­re hoł­do­wa­ły mate­rii. To, co ulot­ne jak sło­wa, for­mo­wa­ły w przed­mio­ty. Roz­pierz­chły się po ciem­nych poko­jach i przy­ta­cha­ły mate­ra­ce, przy­nio­sły chle­ba ile mia­ły, sło­ni­nę, sma­lec, olej, wód­kę i nie byle jakie papie­ro­sy. Zaczę­ły wiro­wać po kory­ta­rzu, dobrze wie­dzia­ły, co robią, co zno­szą. Zaczę­ły opa­dać na mate­ra­ce jak śnieg po zawie­ru­sze. Irma pocią­gnę­ła mnie za sobą, usia­dły­śmy obok Dian­ki, przy­su­nę­ła się do nas dziew­czy­na o sze­ro­kich bar­kach i orlim nosie. Soń­kę dostrze­głam po dru­giej stro­nie. Ocze­ki­wa­ła.

W Noc­ni­cy miesz­ka­ły kobie­ty, któ­re jadły arsze­nik. Jadły go codzien­nie. Szczyp­ta na krom­kę chle­ba z tłusz­czem. Szczyp­ta życia pod posta­cią śmier­ci. Cia­ło żywe zmie­nia­ły w cia­ło sta­łe, cia­ło twar­de, odpor­ne na tru­ci­znę, na zła­ma­nie przez trud pra­cy, na ogień, żar, pożą­da­nie, na prze­kleń­stwa, złe spoj­rze­nia. W cia­ło posłusz­ne. Cia­ło sta­łe, nie­zmien­ne w cza­sie, nie­zmien­nie wła­sne. W cia­ło obce, obce tym, któ­rzy je obser­wo­wa­li. Nóż hara­tał skór­kę chle­ba, okru­chy odpry­ski­wa­ły wraz z zapa­chem. Hote­lo­wa i niska ruchli­wa dziew­czy­na roz­kra­ja­ły chleb, kolej­ne sma­ro­wa­ły. Do Soń­ki tra­fi­ła bla­sza­na pusz­ka. Ona ma oko. Trze­ba było podzie­lić chleb i tą reszt­ką obdzie­lić wszyst­kie. Było nas ze trzy­dzie­ści, a w pusz­cze ‒ nie­wia­do­ma. Soń­ka bada­ła ilość małym pal­cem. Przy­się­głam sobie, że jeśli dosta­nę krom­kę z arsze­ni­kiem, zjem ją, cho­ciaż mi się nie nale­ży. Cho­ciaż nie nale­żę. Ciche gło­sy się spla­ta­ły, znów wypo­wia­da­ły wspól­nie róż­ne sło­wa, a każ­de mówi­ło o cie­le. Mię­śnie nasy­co­ne żela­zem. Cia­ło ma być cia­łem sta­łym, wytra­wio­nym przez tru­ci­znę jak stal przez kwa­sy. Jak mia­łam wytra­wiać moje, sko­ro nie ist­nia­ło? Nie było odpor­ne. Zła­ma­ło się. Było żywe za bar­dzo i za bar­dzo bola­ło. Przy­cią­ga­ło ręce, rodzi­ło, bro­czy­ło. Aż prze­sta­ło.

Pierw­sze krom­ki już zaczę­ły krą­żyć, choć żad­na z nas nie jadła. Gło­sy chó­ru brzę­cza­ły przy uchu jak szer­sze­nie. Dian­ka dyba­ła na mnie, jak­by coś chcia­ła powie­dzieć, dorzu­cić do chó­ru swo­ją opo­wieść i wymie­rzyć ją w moją klat­kę pier­sio­wą. O jej moc­nym cie­le? Ono jest prze­cież nazna­czo­ne klą­twą. Bia­ła czy­sta skó­ra nie może oble­kać sta­lo­wych wnętrz­no­ści, prze­zro­czy­ste oczy nie sta­no­wią obro­ny, moż­na wedrzeć się w jej duszę bez par­do­nu i zde­wa­sto­wać jed­nym kop­nia­kiem. Czer­wo­ne usta wyplu­wa­ją gniew­ne wyra­zy, jak­by chcia­ła moje­mu sądo­wi zaprze­czyć. Że wysy­ła złe spoj­rze­nia, od któ­rych cierp­ną ręce i krew odpły­wa, że jej dło­nie potra­fią się zaci­skać na krta­ni, że bia­ła skó­ra w tym mie­ście jest odsło­nię­tą raną, każ­dy wkła­da palu­chy, ma pra­wo jej dotknąć, obró­cić na lewą stro­nę. Nie tak jak tam, pod Łap­sza­mi, tam się bia­łej skó­ry bali, a tutaj musi swo­je cia­ło dozbra­jać. Musi swo­je bia­łe cia­ło uspo­so­bić do pra­cy w słoń­cu, gdy poda­je cegły, uspo­so­bić do pra­cy wśród twa­rzy ogo­rza­łych.

Chcia­łam zagad­nąć ją o tę naszą spra­wę: „Dian­ka, czy dalej bolą cię myśli?”, ale już z dru­giej stro­ny dola­ty­wa­ła inna pio­sen­ka. Irmy pio­sen­ka o cie­le moc­no roze­dr­ga­nym. „Pamię­tasz, jak mija­ły­śmy budo­wę kina po dro­dze, przy skar­pie, przy łące? Tam był obóz pra­cy, tam była moja mama. A może ja też? Nie wiem sama, gdzie byłam, wiem tyl­ko, że Huta mnie roze­dr­ga­ła. W cią­głym ruchu dło­nie, nogi, policz­ki, nawet sło­wa mi się trzę­sły. Cia­ło wyła­zi­ło ze mnie samej. A jak się trzę­sie gło­wa, oczy odbi­ja­ją się od czasz­ki jak szkla­ne kul­ki o chod­nik i cały obraz podry­gu­je w ślad za cia­łem. Tyle we mnie było trzę­sie­nia, że nie zasnę­łam przez wie­le mie­się­cy. Był taki jeden, chcia­łam, żeby mnie odłą­czył od tego trzę­sie­nia, ale nie wyczy­tał mojej bole­ści z papier­ków, któ­re mu zosta­wia­łam. Więc trze­ba było to trzę­sie­nie cia­ła powstrzy­mać jed­nym porząd­nym napię­ciem. Wiesz jak? Pew­nie, że nie wiesz. Trze­ba trzę­sie­nie zakuć w gor­set. Musisz mieć gor­set od środ­ka. Budo­wać go sobie z bia­łe­go prosz­ku”.

Usły­sza­łam potem śpiew dobie­ga­ją­cy z innej stro­ny, z inne­go mate­ra­ca. Nachy­li­ła się do mnie dziew­czy­na z krót­ki­mi wło­sa­mi, drob­ne locz­ki odbi­ja­ły się od skó­ry jak­by ucie­ka­ły. Obró­ci­ła się w naszą stro­nę, zawo­dzi­ła: „Doci­skam pra­sę, mię­śnie muszą być z żela­za, a są z waty. W osiem godzin tysiąc trzy­sta ruchów dźwi­gni, na któ­rą napie­ram całym cia­łem, a cia­ło bez­wol­ne i lek­kie. Doda­ję mu cię­ża­ru, gęsto­ści, masy. Rów­nam się z maszy­ną, jestem dla niej prze­ciw­wa­gą. Panu­ję nad nią jak nad wła­snym cia­łem”.

Potem dziew­czy­na tuż przy mnie, ta z orlim nosem, gła­dzi­ła mi uszy niskim tem­brem, ale mówi­ła o spra­wach dość okrop­nych. O tym, że ojciec by ją zatłukł, gdy­by wie­dział, co robi. A co robisz, wyszep­ta­łam. Ona na to, że ojciec kie­dyś kazał jej zjeść popla­mio­ną krwią watę, gdy dowie­dział się, że już krwa­wi. Ale co robisz takie­go, zapy­ta­łam ponow­nie. Powie­dzia­ła, że pró­bu­je cia­ło oswo­ić. Doty­ka, ostu­ku­je miej­sca, gdzie krew pły­nie wart­ko tuż pod skó­rą. Szczy­pie sut­ki. Sunie podusz­ką po majt­kach. Dwo­ma pal­ca­mi masu­je nabrzmia­łe war­gi, jed­nym bada głę­bo­kość, dwo­ma sze­ro­kość otwo­ru. Wyje na cały hotel albo wstrzy­mu­je oddech, aż robi się jej czar­no. Krew z arse­nem jest krwią jesz­cze bar­dziej. Rwie kory­ta­rza­mi, wrze pod per­ga­mi­no­wą war­stwą. Oswa­ja prze­bu­dzo­ne cia­ło.

Prze­rwa­ła, bo dosta­ła swo­ją krom­kę, zbli­ży­ła wydat­ny nos, by wcią­gnąć zapach smal­cu i zapo­mnia­ła o mnie. Ta ruchli­wa, któ­ra roz­da­wa­ła, nie patrzy­ła na twa­rze tyl­ko zrzu­ca­ła ładu­nek na lądo­wi­ska, wycią­gnię­te dło­nie. Dia­na dosta­ła krom­kę, przy­cią­gnę­ła do pier­si. Irma popę­dza­ła, się­ga­ła, szu­ka­ła pal­ca­mi paj­dy chle­ba, a gdy ją zna­la­zła, pod­gry­zła skór­kę tak, by nikt nie widział. Ruchli­wa mia­ła zaraz do mnie podejść. Prze­sko­czy­ła do dziew­czyn na sąsied­nim mate­ra­cu. Odpły­wa­ła ode mnie jak sta­tek od tra­twy.

(2)

Wszyst­ko się skoń­czy­ło, gdy po raz pierw­szy spu­ści­li surów­kę z Wiel­kie­go Pie­ca. Spły­nę­ła poma­rań­czo­wym zawi­ja­sem do kadzi, z kadzi prze­la­li ją do żeli­wia­ka, doda­li zło­mu i wyszła stal. Stal wrzu­ci­li w wal­car­kę. Tam się skoń­czy­łem i tam zaczą­łem. Ale to póź­niej. A wte­dy był dzień Wiel­kie­go Spu­stu. Zosta­ło mi po nim życie zapi­sa­ne na papier­kach.

Pani I., chy­ba nie sypia pani dobrze.
PANIE E., NIE ZASNĘŁAM, ODKĄD PRZYJECHAŁAM DO HUTY.

Zanim surów­ka wżar­ła się w halę, wszyst­kie oczy, a były ich tysią­ce, śle­dzi­ły ruch elek­tro­świ­dra. Drą­żył dziu­rę w płasz­czu kolo­sa, by upu­ścić roz­ża­rzo­ne do bia­ło­ści soki. Wal­czył już od dwóch godzin. Uro­czy­sta chwi­la tonę­ła w kadzi. Brzu­szy­sko opa­sa­ne ruro­cią­ga­mi góro­wa­ło nad halą. Wszyst­kie twa­rze, a były ich tysią­ce, zwró­ci­ły się tam, skąd miał wybić żywioł. Wypa­try­wa­ły począt­ku. Oczy mia­łem zaję­te, ale ręce wol­ne. Pod nie­obec­ność myśli pra­wa dłoń zło­śli­wie popeł­zła w dół, żeby dotknąć kie­sze­ni spodni. Tej pustej. Głu­pia, głu­pia ręka. Pal­ce sunę­ły po prąż­kach mate­ria­łu jak po tar­ce, bo od wczo­raj przed­mio­ty są mi wro­gie w doty­ku.

Zro­bi­łem piru­et w pamię­ci. Od pustej kie­sze­ni do dni, gdy wypeł­nia­ły ją papier­ki. Od papier­ków po dłoń, któ­ra je zapi­sy­wa­ła. Była to dłoń w wiecz­nym ruchu. Nigdy nie leża­ła w spo­czyn­ku, tar­ga­ły nią spię­cia i podry­gi. Miga­ła przy twa­rzy, momen­tal­nie prze­no­si­ła się na udo i znów zni­ka­ła gdzieś za uchem. Prze­su­wa­ła pal­ca­mi po czo­le w dół i górę, zosta­wia­jąc czer­wo­ny ślad. Narzę­dzia ucie­ka­ły od rąk na pod­ło­gę, byle dalej. Pra­co­wa­ła w sto­lar­ni, tak jak i ja. Gwoź­dzie, piła, młot i sza­lo­ne dło­nie I. Od dzi­siaj jest tyl­ko stal, nie drew­no. Ta stal wła­śnie mia­ła się naro­dzić i może już było bli­sko, aby surów­ka w koń­cu try­snę­ła, ale w jed­nej chwi­li znów odpły­ną­łem w stro­nę I., któ­ra zapi­sy­wa­ła skraw­ki papie­ru. Zamkną­łem oczy i odłą­czy­łem się od wspól­nej spra­wy. Może do spu­stu potrzeb­na była świa­do­mość wszyst­kich zebra­nych i moja uciecz­ka w papier­ki spra­wia­ła, że surów­ka nie chcia­ła spły­nąć. Albo Wiel­ki Piec zni­kał, gdy o niej myśla­łem, i nigdy nie domy­śli­łem koń­ców­ki tego zda­nia, bo dło­nie, bo ręce, jej pismo.

Nie tyl­ko dło­nie I. żyły po swo­je­mu. Cała była jed­nym wiel­kim trzę­sie­niem. Myślę, że ktoś pomie­szał coś w jej zasi­la­niu i jakiś impuls elek­trycz­ny nie­ustan­nie ją pobu­dzał, a ona z ocza­mi roz­war­ty­mi jak u ryby wyrzu­co­nej na piach bez­rad­nie pod­da­wa­ła się temu sta­no­wi rze­czy. Naprę­żo­ne mię­śnie, żyły na szyi, ścię­gna w dło­niach doma­ga­ły się: „Zatrzy­maj­cie ją! Zatrzy­maj­cie tę wariat­kę”. Nawet jej zęby wyda­wa­ły się goto­we do uciecz­ki, każ­dy w inną stro­nę. Na pocią­głej twa­rzy wszyst­ko było w ruchu. Łącz­nie z nie­znacz­nym gar­bem na wąskim nosie. Trzy­ma­ła w kie­sze­niach pięt­ki chle­ba i jadła, gdy tyl­ko mia­ła wol­ne ręce. Gry­zła tak, że bałem się o jej żuchwę. Obser­wo­wa­łem ją nie­raz z dale­ka, by uchwy­cić choć­by jeden spo­koj­ny ruch.

Mia­ła ochry­pły głos, zała­my­wał się na wyż­szych tonach. Nigdy nie domy­ka­ła ust. Myśla­ła galo­pem. Mówi­ła całym chu­dym cia­łem, choć jeśli tak na to spoj­rzeć, nale­ża­ło­by powie­dzieć, że raczej wrzesz­cza­ła. Jak ina­czej mogła więc zapi­sy­wać sło­wa na papie­rze w krat­kę niż tak, jak to robi­ła – wiel­ki­mi, roz­wrzesz­cza­ny­mi lite­ra­mi?

Znów dotkną­łem pustej kie­sze­ni, tym razem zupeł­nie przy­tom­nie. Tym razem zupeł­nie nie­po­trzeb­nie, bo wie­dzia­łem, cze­go się w niej nie spo­dzie­wać. Elek­tro­świ­der pra­co­wał, choć kto wie, co się wyda­rzy­ło pod moją nie­obec­ność. Nie mam pew­no­ści, czy cały kom­bi­nat nie znik­nął w tym momen­cie nie­uwa­gi. Mia­łem nadzie­ję, że tak. Wiem, że I. wła­śnie tak by pomy­śla­ła albo to wytań­czy­ła roz­te­le­pa­nym cia­łem, a naj­pew­niej po pro­stu napi­sa­ła. Zanim wydo­by­ła z sie­bie zda­nie, roz­sy­py­wa­ła wokół mnó­stwo nie­po­trzeb­nych sylab i słów. Dla­te­go pisa­ła. Tak jak wte­dy: PANIE E,. ZAMRUGAJMY KAŻDE POTEM. I znów dłoń‒kieszeń‒nic.

Nigdy ze sobą nie roz­ma­wia­li­śmy.

Prze­mo­wy trwa­ły. Świ­der boro­wał. Oczy zebra­nych pra­gnę­ły iskier i bla­sku. Wypa­try­wa­ły wiel­kie­go począt­ku. Niech spły­nie, niech spły­nie, we wszyst­kich gło­wach gra­ły te same myśli. Za mną i przede mną ‒ fala odde­chów. Ryt­micz­ne uuuh, uuuh. Zadmu­chać Wiel­ki Piec pro­sto z płuc. Zadmu­chać piec zna­czy nadać mu ruch. Ryt­micz­ne uuuh, uuuh, niech żyje stal, niech oży­je i oży­wi mia­sto, oży­wi machi­nę góru­ją­cą nad nim. Zadmu­chać piec, wydrą­żyć spust. A ja pró­bo­wa­łem zamru­gać przy­szłość. Zaci­ska­łem powie­ki. Teraz. Teraz. Zni­kasz. Pod powie­ka­mi czar­no, ale wie­dzia­łem, że nie znik­nął, bo uuuh, uuuh, echo odde­chów w hali roz­le­wa­ło się na wszel­kie teraz i wszel­kie potem. Niech znik­nie teraz, niech nigdy nie wyda­rzy się potem, oby żad­na kro­pla surów­ki nie spły­nę­ła kory­tem, oby żaden pora­nek nie nad­szedł. Mógł­bym sta­nąć naprze­ciw otwo­ru, twa­rzą w twarz z żywio­łem, krzyk­nąć: „Nie popły­niesz!”, gdy­by tyl­ko surów­ka mia­ła na wzglę­dzie czło­wie­cze człon­ki i powstrzy­ma­ła swój roz­lew. Niech nie nad­cho­dzi wiel­ki począ­tek, niech żaden wle­wek nie wpad­nie pod wal­ce. Niech nigdy. Nie. Prze­rwa­ło. Trysk. Iskry. Lawa zala­ła halę. Fala odde­chów ulgi spa­dła na posadz­kę. Poma­rań­czo­wy stru­mień prze­ciął świat na pół, na wczo­raj wypeł­nio­ne roz­cheł­sta­nym pismem i na nie­szczę­sne potem.

Po Wiel­kim Spu­ście nastą­pi­ła dłu­ga, dłu­ga prze­rwa. Trwa­ła trzy lata. W tym cza­sie odsu­wa­łem od sie­bie poran­ki. Kom­bi­nat jak nie znik­nął w chwi­li spu­stu, tak nie zni­kał i póź­niej. W dodat­ku wra­stał w zie­mię coraz bar­dziej. Zabie­rał kolej­ne hek­ta­ry. Ta zie­mia się prze­ży­ła. Dawa­ła dużo, ale nie tego, co trze­ba. Czar­na, soczy­sta, wil­got­na. Ta zie­mia odda­ła się pod budo­wę. Wyda­wa­ło mi się nie­raz, kie­dy mło­ty i spa­war­ki cichły w odda­li, że sto­pa­mi wyczu­wa­łem drże­nie.

Nikt nigdy nie widział takiej budo­wy, nikt nigdy nie kopał takich wyko­pów. Się­ga­ły głę­biej niż gro­by, głę­biej niż pra­daw­ne skraw­ki codzien­no­ści. Hale mar­te­nów, hale warsz­ta­tów, hale wal­cow­ni, hale siłow­ni, mnó­stwo innych hal, skła­do­wisk, torów z wago­na­mi, ruro­cią­gów i komi­nów potrze­bo­wa­ły moc­nych nóg. Trze­ba mieć moc­ne nogi, żeby wytwa­rzać. Ja nie mia­łem moc­nych nóg, w ogó­le w niczym nie byłem moc­ny, więc nic nie wytwa­rza­łem. Nikt nigdy nie widział takiej budo­wy, nikt nigdy nie kopał takich wyko­pów. Szpa­dla­mi odwró­ci­li całą zie­mię na lewą stro­nę, a przy oka­zji domy, któ­re tu sta­ły. Fun­da­men­ty sączy­ły soki z gle­by, fil­tro­wał je beton, a sta­lo­we prę­ty wypi­ja­ły je i wtła­cza­ły w ścia­ny. Dźwi­gi jak szkie­le­ty pta­szysk. Kra­jo­braz, gdzie nie spoj­rzeć, był pocię­ty w paski przez rusz­to­wa­nia i kon­struk­cje ze sta­li. Kie­dyś wspią­łem się po deskach roz­sta­wio­nych wokół komi­na w budo­wie. Chcia­łem wyso­ko, ale zatrzy­ma­łem się nisko. Ser­ce biło pod języ­kiem. Gdy doty­ka­łem ścia­ny, pustość komi­na aż dud­ni­ła, doma­ga­jąc się pędu gazów hut­ni­czych. Cały kom­bi­nat żądał pra­cy. Wra­stał w zie­mię, a im bar­dziej wra­stał, tym bar­dziej wytwa­rzał i tym bar­dziej mnie poga­niał, bym wybie­gał w, kro­czył ku. A ja tym bar­dziej odsu­wa­łem od sie­bie poran­ki.

Po Wiel­kim Spu­ście nastą­pi­ła dłu­ga, dłu­ga prze­rwa. Prze­no­si­li mnie z warsz­ta­tu do warsz­ta­tu, w żad­nym się nie spraw­dza­łem, bo moje nogi nie były moc­ne, cia­ło mia­łem małe i drob­ne, gło­wę kru­chą, a ręce przy­wy­kłe do drew­na. Moje ręce były inne niż jej. Nie dygo­ta­ły, ale czę­sto zwi­sa­ły bez żad­nej chę­ci do pra­cy. Lubi­łem doty­kać ima­dła, ale nie lubi­łem obra­cać jego ramie­niem. Deli­kat­nie gła­dzi­łem meta­lo­we tło­ki. Ście­ra­łem smar z obra­biar­ki, a potem roz­cie­ra­łem go dło­nią o dłoń i wącha­łem. Wodzi­łem pal­ca­mi po odpry­skach w cegłach. Opie­ra­łem się o słu­py, żeby krę­ga­mi wyczuć krzy­wi­znę. Po dra­bi­nie wcho­dzi­łem na bosa­ka, przez skó­rę umia­łem wyczuć spróch­nia­łe stop­nie. Ostroż­nie doty­ka­łem świa­ta, bo w ogó­le byłem ostroż­ny. Na imię mi Emil, a imię to nadał mi ojciec. Sam też był ostroż­nym czło­wie­kiem, a mimo to zmarł.

Przez te trzy lata od Wiel­kie­go Spu­stu zdo­ła­łem nie umrzeć, mimo że nie zdo­ła­łem na dobre odsu­nąć od sie­bie poran­ków. Nie­ste­ty zawsze nad­cho­dzi­ły, nio­sąc ze sobą godzi­ny i minu­ty, a każ­da z nich mogła ozna­czać dla mnie zgu­bę. Bo mój ojciec, mimo że był czło­wie­kiem ostroż­nym, prze­ga­pił nadej­ście fatal­ne­go poran­ka. Kie­dy wyszedł nakar­mić kury, duchy zerwa­ły się z gałę­zi, porwa­ły jego duszę i krew zala­ła mu mózg. Tak samo jego ojcu, szy­ku­ją­ce­mu się do bro­no­wa­nia, i jego mat­ce, ukła­da­ją­cej len do susze­nia. I ojcu jego ojca, napeł­nia­ją­ce­mu świń­skie jeli­ta, i mat­ce jego mat­ki, młó­cą­cej zbo­że. I wie­lu, wie­lu wujom, kuzy­nom i kuzyn­kom, w koń­cu mojej star­szej sio­strze i młod­sze­mu bra­tu. Ich wszyst­kich zabrał wylew o poran­ku, przy pra­cy, tyl­ko każ­de­go kie­dy indziej. Dla­te­go nie kro­czę ku, nie wybie­gam w. Zamru­gu­ję potem. Odsu­wam poran­ki. Moja kru­cha gło­wa wyma­ga ostroż­no­ści. Pro­stej dro­gi i łagod­no­ści świa­ta. Nie mogę się poty­kać. Nie mogę się prze­wra­cać. Nie mogę doświad­czać wstrzą­sów. Nie mogę się dać zbić. Ale i to mi nie pomo­że. Mogę być bar­dzo ostroż­nym czło­wie­kiem, a mimo to duchy przy­fru­ną o poran­ku nie­za­po­wie­dzia­ne. Wycią­gną dłu­gie pta­sie nogi, a krew popły­nie, zale­je mi oczy i czasz­kę. Upad­nę twa­rzą w zie­mię.

Tym­cza­sem ukry­łem się przed nimi w Nowej Hucie. Nad Nową Hutą pta­ki nie lata­ją. W Nowej Hucie moż­na odsu­wać poran­ki. W Nowej Hucie mia­łem spodnie z kie­sze­nią, do któ­rej co rusz wędro­wa­ła mi ręka, i czer­wo­ną skrzyn­kę zapeł­nio­ną papier­ka­mi. Zro­bi­łem ją sobie w sto­lar­ni. Cho­wa­łem w niej zapi­sa­ne wrzesz­czą­cym pismem kar­tecz­ki.

Pani I., dzi­siaj jest pani inna.
PANIE E., MUSZĘ SIĘ ZATRZYMAĆ, BO DŁUŻEJ TAK NIE DAM RADY.

W nocy przed Wiel­kim Spu­stem wło­ży­łem do skrzyn­ki ostat­ni papie­rek. Bo kil­ka dni wcze­śniej, gdy przy­sze­dłem do sto­lar­ni, warsz­tat nie drżał, nie podry­gi­wał, nie pul­so­wał od napięć. Żaden przed­miot nie upadł, nie roz­sy­pa­ły się syla­by. Jej roz­stro­jo­ne cia­ło było bar­dzo nie w sto­lar­ni.

Pod nie­obec­ność współ­lo­ka­to­rów, któ­rzy przy­go­to­wy­wa­li się do tego świę­ta sta­li, roz­ło­ży­łem na kocu wszyst­kie pomię­te świst­ki. Pod świa­tłem gołej żarów­ki oglą­da­łem sło­wa z pra­wej i lewej stro­ny. Pra­so­wa­łem je w dło­niach, jak­by przez skó­rę lite­ry mia­ły wejść mi w krwio­bieg. Czy­ta­łem nie­po­rząd­ne zda­nia. Kata­lo­go­wa­łem chwi­le, kon­kret­ne prze­rwy w pra­cy, kie­dy znaj­do­wa­łem w spodniach wiszą­cych w szat­ni odpo­wiedź. Albo pyta­nie. To nasze poszar­pa­ne roz­mo­wy. Ale były w nich sens i porzą­dek, nad któ­ry­mi pano­wa­ły moje pal­ce. Prze­kła­da­łem, odkła­da­łem na miej­sce w cza­sie. Mię­dzy jed­ną a dru­gą kar­tecz­ką pouty­ka­ne były też wszyst­kie zer­k­nię­cia na zegar zakła­do­wy oraz wyobra­że­nia, że znaj­dę i roz­ło­żę nowy papie­rek. Prze­cho­dzi­ła przez warsz­tat, potrzą­sa­jąc całym świa­tem, ale nie patrzy­ła na mnie. Potem roz­glą­da­łem się na wszyst­kie stro­ny, skry­wa­łem się w kącie. Gdy byłem pewien, że inni są zaję­ci roz­mo­wa­mi, wyj­mo­wa­łem zwi­nię­te w kul­kę zda­nia. Cho­wa­łem kart­kę w dło­ni i trzy­ma­łem na wyso­ko­ści pęp­ka. Wzro­kiem nur­ko­wa­łem w zna­cze­niach. Były ostre jak gór­ska grań. Wyobra­ża­łem sobie, że wybie­ga­ły z gło­wy I. Zapi­sy­wa­ła je z ulgą, że zdo­ła­ła pochwy­cić sło­wa. Nosi­łem je w sobie przez resz­tę dnia, hołu­bi­łem z prze­ko­na­niem, że łączy nas cien­ka, ale szla­chet­na nić.

Pani I., to pta­ki z ludz­ki­mi gło­wa­mi.
PANIE E., PROSZĘ STAĆ SIĘ RZECZĄ, TO NIE PORWĄ PANU DUSZY.

Innym razem szar­pa­ły mną myśli, że być może to jej wewnętrz­ne spię­cia i wzdry­gnię­cia dyk­tu­ją dło­ni sło­wa, pomi­ja­jąc udział gło­wy. To, co pisze, i fakt, że pisze, nie mają dla niej zna­cze­nia. Jesz­cze mniej waż­ne jest to, czy noszę jej sło­wa w sobie, czy nie. Zaszy­wa­łem się wte­dy w zaka­mar­kach budo­wy, żeby dła­wić żal. Ale kie­dyś napi­sa­ła coś, co na zawsze wytrze­bi­ło mnie z tych wąt­pli­wo­ści. Zapa­mię­ta­łem te sło­wa, powtó­rzy­łem je bez­gło­śnie, a one pocią­gnę­ły za sobą myślo-obra­zy: tam­ten faj­rant i tam­to speł­za­nie ręki do kie­sze­ni, tam­to roz­czy­ty­wa­nie zdań poszar­pa­nych jak nogaw­ki spodni. Zdzi­wie­nie, że ona jak i ja. Bie­głem do hote­lu, żeby zamknąć kart­kę w skrzyn­ce. Zamknąć ją w gło­wie. Odbi­łem się od myśli, by sko­czyć z powro­tem w papier­ki, by odna­leźć dowód, że te sło­wa rze­czy­wi­ście napi­sa­ła. Pod świa­tłem gołej żarów­ki prze­bie­ra­łem kart­ki uło­żo­ne w kolej­no­ści od naj­star­szych. Ta i ta, i ta – to już inny wątek, kolej­ne roz­da­nie. Prze­bie­ra­łem je ponow­nie. Roz­grze­by­wa­łem. Ale cią­gle zosta­wa­łem z tym samym wnio­skiem: wśród roz­pra­so­wa­nych zwit­ków nie było tego jed­ne­go. A więc to jasne. Duchy już mnie zna­la­zły. […]

(3)

Odtąd ja jestem świa­tem, a on utknął w sobie.

Opo­wia­dam jego histo­rię jesz­cze raz. Wyda­je mi się koniecz­na, tak jak jemu się wyda­wa­ła. Bez­względ­na jak roz­ża­rzo­na surów­ka, któ­ra topi cia­ło. Doda­ję zakoń­cze­nie, jakie on by dodał. Opo­wia­dam tę histo­rię za nie­go, bo ja mam usta, a on nie.

A teraz sie­dzę w szpi­tal­nej pocze­kal­ni. Prze­sta­ję się trząść.

(…)

Gdy mnie wpu­ści­li, nie mogłam go zna­leźć. Mała lamp­ka led­wo roz­świe­tla­ła ciem­ną salę, ale nawet w peł­nym słoń­cu bym go nie pozna­ła. Wska­za­li: „Tam­ten, trze­ci od okna”. Pode­szłam powo­li. Mię­so błysz­cza­ło powle­czo­ne mazią. Powie­ki spły­nę­ły żyla­stą tkan­ką. Nos prze­to­pił się w policz­ki. Tam, gdzie były usta, teraz zasty­ga­ła krwi­sta mag­ma. Gustaw nie miał już twa­rzy.

Hut­ni­cy z bry­ga­dy cze­ka­li pod szpi­ta­lem. Jak to się sta­ło, pyta­łam, a oni trzy­ma­li mnie za łok­cie, żebym nie upa­dła. Powie­dzie­li jak było, odkle­ja­li od nie­go sto­pio­ne azbe­sto­we ubra­nie, bia­ły kape­lusz zry­wa­li z rudym skal­pem. Ale jak to się sta­ło, pyta­łam. Powtó­rzy­li raz jesz­cze, wstrząs na wycią­gu, chlust, ale jak to się sta­ło, jak prze­żył, tego się nie da prze­żyć. Ura­to­wa­ło go Brac­two. Stal słu­cha się Bra­ci. Sygnet chro­ni.

Cze­kam na leka­rza i dopo­wia­dam tę histo­rię. Wszyst­ko jest dla mnie jasne. Bo dla Gusta­wa na pew­no jest jasne. Gdy­by miał usta, powie­dział­by to, co ja teraz mia­łam zamiar. Ale nie mogę wyrzu­cić z myśli takie­go obra­zu: zamiast nie­go leży ni czło­wiek, ni pla­zma. Gło­wa pozba­wio­na twa­rzy. Obco­wa­łam tyl­ko z jakąś czę­ścią cia­ła, nawet nie wiem, czy nale­żą­cą do Gusta­wa. Nic nie dało się z niej wyczy­tać. Był przy­tom­ny, zda­niem pie­lę­gniar­ki, ale skąd mógł wie­dzieć, że przy nim sie­dzia­łam. Gdy mówi­łam „to ja, Marian­na”, mój głos nawet nie dotarł do popa­rzo­nych bęben­ków, odbił się pew­nie od war­stwy ośli­zgłej, roz­ognio­nej tkan­ki, w któ­rą prze­to­pi­ły się uszy, skro­nie i szy­ja. Nie mogłam go dotknąć, dotyk jest jak milion igieł wbi­tych na raz. Był więc obok, pół sie­dział, pół leżał, ale nic do nie­go nie docie­ra­ło. Mogła­by sta­nąć przed nim cała armia, a on nie wie­dział­by o tym. Jest tyl­ko w sobie i w sobie pozo­sta­nie. Być może myśli to, co myślę, ale nie wie, w co się zmie­nił. Nie widać, czy cier­pi, prze­kli­na, czy może sto­ic­ko zno­si ból, nie poznam tego po owal­nej czę­ści cia­ła obcią­gnię­tej kawał­kiem tkan­ki.

Przy­wo­łu­ję się jed­nak do porząd­ku. Muszę dokoń­czyć roz­po­czę­te przez nie­go zda­nie. Histo­rię o winie uzu­peł­nić o karę. Jest w niej też krót­ki frag­ment o sile czy­jejś woli.

(…)

Nadal sie­dzę przed salą, czas tu nie pły­nie w ogó­le albo pły­nie tak, że chwi­le się powta­rza­ją, fer­men­tu­ją w zamknię­tym obie­gu tych samych myśli i zda­rzeń. Zupeł­nie odle­gły i nie­moż­li­wy wyda­je mi się moment, w któ­rym mag­ma zasty­gnie, cien­ką różo­wą tkan­kę pokry­ją stru­py i zro­sty. Oczy, nos, usta, uszy zle­ją się w jed­ną całość, wypu­kło­ści poja­wią się nie tam, gdzie pier­wot­nie bywa­ły, nie będą odpo­wia­dać żad­nym ludz­kim kształ­tom. Gustaw prze­mie­ni się w nie­prze­nik­nio­ną fasa­dę. Zro­zu­mia­łam, że wyobra­żam sobie coś, co już daw­no się sta­ło.

Wra­cam w kół­ko do tej histo­rii, sta­ram się ją domknąć jego języ­kiem, powie­dzieć coś o spra­wie­dli­wo­ści losu, ale wyry­wa­ją mi się obce sło­wa albo zna­ne mi, choć daw­no zagrze­ba­ne. Mówię upar­tym gło­sem opo­ru. Wra­cam do „ja”, „moje”, „chcę”, bo zde­rza­ją się z żyla­stą fasa­dą i nie pozo­sta­wia­ją w niej śla­du.

O autorze

Elżbieta Łapczyńska

ur. w 1987 r. Z wykształcenia filozofka, z zawodu copywriterka. Bestiariusz nowohucki, czyli surrealistyczna powieść o Nowej Hucie lat 50., jest jej debiutem książkowym. Autorka miała przygodę z dramatem, reżyserią, literaturą dziecięcą i komiksem. Jest laureatką Nagrody Krakowa Miasta Literatury UNESCO oraz dwóch programów wspierania debiutantów i debiutantek („Debiuty prozą” w ramach Stacji Literatura, Kurs kreatywnego pisania KLMU), półfinalistką Gdyńskiej Nagrody Dramaturgicznej oraz finalistką konkursu dla młodych reżyserów i reżyserek Papaya Young Directors. Urodziła się i mieszka w Krakowie.

Powiązania

Mnóstwo dobra krąży wśród piszących kobiet

debaty / ankiety i podsumowania Elżbieta Łapczyńska

Odpo­wie­dzi Elż­bie­ty Łap­czyń­skiej na pyta­nia Tade­usza Sław­ka w „Kwe­stio­na­riu­szu 2022”.

Więcej

Bestiariusz nowohucki

nagrania / stacja Literatura Elżbieta Łapczyńska

Czy­ta­nie z książ­ki „Bestia­riusz nowo­huc­ki” z udzia­łem Elż­bie­ty Łap­czyń­skiej w ramach festi­wa­lu Sta­cja Lite­ra­tu­ra 26.

Więcej

Rozmowy na torach: odcinek 14 Elżbieta Łapczyńska

nagrania / stacja Literatura Antonina Tosiek Elżbieta Łapczyńska Jakub Skurtys

Czter­na­sty odci­nek z cyklu „Roz­mo­wy na torach” w ramach festi­wa­lu Sta­cja Lite­ra­tu­ra 26.

Więcej

Człowiek bez twarzy

recenzje / KOMENTARZE Elżbieta Łapczyńska

Autor­ski komen­tarz Elż­bie­ty Łap­czyń­skiej, towa­rzy­szą­cy wyda­niu książ­ki Elż­bie­ty Łap­czyń­skiej Bestia­riusz nowo­huc­ki, któ­ra uka­za­ła się w Biu­rze Lite­rac­kim 21 grud­nia 2020 roku.

Więcej

Czytanie z symptomów

wywiady / o książce Aleksandra Grzemska Elżbieta Łapczyńska

Roz­mo­wa Alek­san­dry Grzem­skiej z Elż­bie­tą Łap­czyń­ską, towa­rzy­szą­ca wyda­niu książ­ki Elż­bie­ty Łap­czyń­skiej Bestia­riusz nowo­huc­ki, któ­ra uka­za­ła się w Biu­rze Lite­rac­kim 21 grud­nia 2020 roku.

Więcej

Książki z Biura: Odcinek 4 Bestiariusz nowohucki

nagrania / między wierszami Elżbieta Łapczyńska

Czwar­ty odci­nek cyklu Książ­ki z Biu­ra. Nagra­nie zre­ali­zo­wa­no w ramach pro­jek­tu Kar­to­te­ka 25.

Więcej

Bestiariusz nowohucki (2)

utwory / zapowiedzi książek Elżbieta Łapczyńska

Frag­ment zapo­wia­da­ją­cy książ­kę Elż­bie­ty Łap­czyń­skiej Bestia­riusz nowo­huc­ki, któ­ra uka­że się w Biu­rze Lite­rac­kim 21 grud­nia 2020 roku.

Więcej

Bestiariusz nowohucki (1)

utwory / zapowiedzi książek Elżbieta Łapczyńska

Frag­ment zapo­wia­da­ją­cy książ­kę Elż­bie­ty Łap­czyń­skiej Bestia­riusz nowo­huc­ki, któ­ra uka­że się w Biu­rze Lite­rac­kim 31 grud­nia 2020 roku.

Więcej

Bestiariusz nowohucki

nagrania / stacja Literatura Elżbieta Łapczyńska

Czy­ta­nie z książ­ki „Bestia­riusz nowo­huc­ki” z udzia­łem Elż­bie­ty Łap­czyń­skiej w ramach festi­wa­lu Sta­cja Lite­ra­tu­ra 26.

Więcej

Rozmowy na torach: odcinek 14 Elżbieta Łapczyńska

nagrania / stacja Literatura Antonina Tosiek Elżbieta Łapczyńska Jakub Skurtys

Czter­na­sty odci­nek z cyklu „Roz­mo­wy na torach” w ramach festi­wa­lu Sta­cja Lite­ra­tu­ra 26.

Więcej

Człowiek bez twarzy

recenzje / KOMENTARZE Elżbieta Łapczyńska

Autor­ski komen­tarz Elż­bie­ty Łap­czyń­skiej, towa­rzy­szą­cy wyda­niu książ­ki Elż­bie­ty Łap­czyń­skiej Bestia­riusz nowo­huc­ki, któ­ra uka­za­ła się w Biu­rze Lite­rac­kim 21 grud­nia 2020 roku.

Więcej

Moloch z fałdami

recenzje / ESEJE Inga Iwasiów

Recen­zja Ingi Iwa­siów, towa­rzy­szą­ca wyda­niu książ­ki Elż­bie­ty Łap­czyń­skiej Bestia­riusz nowo­huc­ki, któ­ra uka­za­ła się w Biu­rze Lite­rac­kim 21 grud­nia 2020 roku.

Więcej

Czytanie z symptomów

wywiady / o książce Aleksandra Grzemska Elżbieta Łapczyńska

Roz­mo­wa Alek­san­dry Grzem­skiej z Elż­bie­tą Łap­czyń­ską, towa­rzy­szą­ca wyda­niu książ­ki Elż­bie­ty Łap­czyń­skiej Bestia­riusz nowo­huc­ki, któ­ra uka­za­ła się w Biu­rze Lite­rac­kim 21 grud­nia 2020 roku.

Więcej

Książki z Biura: Odcinek 4 Bestiariusz nowohucki

nagrania / między wierszami Elżbieta Łapczyńska

Czwar­ty odci­nek cyklu Książ­ki z Biu­ra. Nagra­nie zre­ali­zo­wa­no w ramach pro­jek­tu Kar­to­te­ka 25.

Więcej

Bestiariusz nowohucki (2)

utwory / zapowiedzi książek Elżbieta Łapczyńska

Frag­ment zapo­wia­da­ją­cy książ­kę Elż­bie­ty Łap­czyń­skiej Bestia­riusz nowo­huc­ki, któ­ra uka­że się w Biu­rze Lite­rac­kim 21 grud­nia 2020 roku.

Więcej

Bestiariusz nowohucki (1)

utwory / zapowiedzi książek Elżbieta Łapczyńska

Frag­ment zapo­wia­da­ją­cy książ­kę Elż­bie­ty Łap­czyń­skiej Bestia­riusz nowo­huc­ki, któ­ra uka­że się w Biu­rze Lite­rac­kim 31 grud­nia 2020 roku.

Więcej

Moloch z fałdami

recenzje / ESEJE Inga Iwasiów

Recen­zja Ingi Iwa­siów, towa­rzy­szą­ca wyda­niu książ­ki Elż­bie­ty Łap­czyń­skiej Bestia­riusz nowo­huc­ki, któ­ra uka­za­ła się w Biu­rze Lite­rac­kim 21 grud­nia 2020 roku.

Więcej