Kaznodzieja
Widziałem oburzonego mężczyznę, kaznodzieję, który z uniesionymi rękami kroczył po błotnistym boisku największego stadionu piłkarskiego Polskiej Republiki Ludowej:
– Hańba – krzyczał mężczyzna – co za hańba robić tutaj interesy! Szachrować w miejscu poświęconym pamięci poległych bohaterów! Jezus, Syn Boży, przegnał biczem przekupniów i lichwiarzy ze świątyni w Jerozolimie, i tak, dokładnie tak trzeba przegnać ze stadionu tę hołotę, która kupczy tu tą swoją tandetą, tą całą kontrabandą, a nawet towarem z kradzieży! Precz, precz! Wszyscy precz!
Akurat jakiś lalkarz z Armenii, jeden z niezliczonych handlarzy, którzy tego deszczowego kwietniowego dnia obsługiwali na warszawskim Stadionie Dziesięciolecia klientelę tysięcy straganów i bud, demonstrował mi ruchliwość marionetki przedstawiającej żołnierza w ubraniu ochronnym, kiedy kaznodzieja pojawił się w okolicy bramy zarośniętej suchą trawą i pokrzywami. Wyjął zza pasa kij długości trzonka siekiery lub młotka, do którego przytwierdzone były plecione sznury czy skórzane rzemyki – rzeczywiście bicz, którym zaczął wymachiwać nad głową. Ale pośród wielogłosowego, wielojęzycznego ścisku w plątaninie uliczek tego miasteczka bud, które rozciągało się aż po najwyższe, porośnięte krzakami i zasnute welonami deszczu rzędy stadionu, prawie nikt nie zwrócił uwagi na krzykacza. A ten też tylko wywijał swoim biczem, machał, głosił, przeklinał. Ale nie robił tego, co uczynił Syn Boży, nikogo nie smagał.
Ten stadion, „wy przeklęci domokrążcy”, zbudowany został z gruzów Warszawy, z kamieni, cegieł, na których była jeszcze krew bohaterów powstania przeciwko Niemcom, krew tysięcy niewinnych mieszkańców miasta, dzieci, kobiet, starców, którzy jako żywa tarcza pędzeni byli przed niemieckimi czołgami albo zostali zmasakrowani jako zakładnicy. „Wy rzezimieszki! Wy oszuści!” Ten stadion nie powstał jednak z gruzów tylko na pamiątkę owego wołającego o pomstę do nieba barbarzyństwa, ale także jako budowla przyszłości: naród ofiar i naród morderców, zwycięzcy i pokonani, jeszcze niedawno śmiertelni wrogowie, mieli w tej… tej świątyni grać ze sobą, grać przeciwko sobie, ale pokojowo! Mieli tutaj grać i dowodzić, że ludzie mogą się ze sobą mierzyć, nawet ze sobą walczyć, nie zabijając się nawzajem. Miłujcie nieprzyjacioły wasze, nakazał Syn Boży, a to znaczyło przecież także: pokonaj go, jeśli chcesz go pokonać – ale w grze.
– A co – wołał kaznodzieja – co przyciąga tę zgraję handlarzy z Ukrainy i Kaukazu do tego miejsca? Ci ludzie szachrują, sprzedają towar pochodzący ze szmuglu, a nawet pamiątki z najstraszniejszej wojny ludzkości, ordery i sztylety, na których widnieje swastyka!
Czy naprawdę chcę towarzyszyć temu pomylonemu – zapytał przyjaciel z Wiednia, który od lat mieszkał w Warszawie, a teraz, w czasie długiego spaceru po mieście, zaprowadził mnie przez most Poniatowskiego na wschodni brzeg Wisły i na ten stary stadion, który w tym czasie uchodził za największy bazar nie tylko stolicy Polski, ale całej Europy Wschodniej.
Kaznodzieja nie zwracał na nas uwagi, kiedy szliśmy w niewielkim odstępie jego śladem przez tłum, zatrzymując się tam, gdzie on się zatrzymywał, idąc dalej, kiedy znów ruszał.
Sto tysięcy ludzi mógł pomieścić Stadion Dziesięciolecia, otwarty dziesięć lat po zakończeniu drugiej wojny światowej na pamiątkę Powstania Warszawskiego, walki polskich armii podziemnych z niemieckim okupantem. Ta niesłychana budowla – wzniesiona z gruzów miasta zrównanego z ziemią przez jednostki Wehrmachtu i SS, miasta, w którym podczas sześćdziesięciu trzech dni powstania prawie dwieście tysięcy Polaków, większość z nich cywile, zostało jako zakładnicy, w walkach ulicznych albo w odwecie zastrzelonych, spalonych lub żywcem pogrzebanych – przez ponad trzy dziesięciolecia służyła nie tylko wielkim warszawskim drużynom piłkarskim i lekkoatletom jako arena zmagań, ale także jako scena, na której odbywały się parady, operetkowe demonstracje władzy partii komunistycznej, a nawet jako oprawa mszy polowej polskiego papieża Jana Pawła II.
Z braku pieniędzy pozostawiony na pastwę losu stadion został w końcu wydzierżawiony pewnej spółce handlowej, która ochrzciła owal mianem „Jarmarku Europa” i za niewielką opłatą oddała jako targowisko w użytkowanie drobnym kramarzom i sprzedawcom obnośnym z niemal wszystkich krajów byłego państwa sowieckiego – ale tego deszczowego kwietniowego dnia targowego było to już od dawna historią: handlarze z wszystkich regionów Polski, z Ukrainy, Rosji i Białorusi, z Mołdawii i Gruzji, Czeczenii, Armenii i Kazachstanu, Azerbejdżanu, a nawet z Kirgizji, do tego uchodźcy, Chińczycy, Mongołowie i Wietnamczycy, sprzedawali tu wszystko: od kawy, proszków do prania i podróbek markowych produktów, pirackich kopii nagrań muzycznych czy filmów, poprzez przeszmuglowane futra sobolowe i papierosy, sprzęt gospodarstwa domowego, tanie narzędzia i kawior, po broń, amunicję i narkotyki, wszystko, na co był popyt i czego gdzie indziej albo w ogóle nie było, albo tylko po wielokrotnie wyższej cenie niż wytargowana na stadionie.
Między rzędami bud na trybunach, gdzie niegdyś entuzjastyczne chóry kibiców reprezentacji narodowej czy dużych klubów jak Legia Warszawa i Polonia Warszawa zdzierały gardła aż do ochrypnięcia, rosły teraz tarnina, pokrzywy i koniczyna. Niegdyś białe, teraz poznaczone rdzą bramki jeszcze stały, ale przelatywał przez nie, niepowstrzymywany przez siatkę, tylko czas.
Kiedy po takim dniu targowym nadchodził wieczór i na pustym stadionie zostawały jedynie odpadki i strzępy papieru, które wiatr pędził na przełaj przez wyblakłe linie boczne i bramkowe oraz wszystkie nieistotne już bariery, po żużlowych bieżniach i zdziczałym, będącym teraz już tylko grząską łąką boisku, wówczas – powiedział mój przyjaciel – robiło się tu tak bezludnie, jak musiało być chyba na tamtych pustyniach gruzów po stłumieniu Powstania Warszawskiego. Wówczas ten stadion, któremu groziła rozbiórka przed nadchodzącymi mistrzostwami Europy w piłce nożnej, rzeczywiście stawał się pomnikiem, wtedy rzeczywiście ktoś mógł mieć przed oczami niekończącą się procesję umarłych, z których roztrzaskanych, zbombardowanych i wysadzonych w powietrze domów czy mieszkań zbudowano tę arenę, otoczoną o zmierzchu niepojętą, niewybaczalną nieobecnością ludzi.
Kaznodzieja dotarł teraz do pierwszych rzędów i rozpoczął żmudną wspinaczkę pośród straganów, nakrytych przezroczystymi plastikowymi płachtami, z których kapał deszcz. Być może niektórzy z handlarzy znali plotkę, którą przekazał mi przyjaciel, kiedy wspinaliśmy się w ślad za kaznodzieją: Ten mężczyzna to niegroźny pijak, były gracz trzeciego czy czwartego garnituru mającego długą tradycję klubu Legia Warszawa, skrzydłowy napastnik, który ani razu nie przebił się do pierwszych szeregów, ani razu do pierwszej drużyny Legii, a wskutek wypadku tramwajowego, po którym to daremnie odbył pielgrzymkę do Czarnej Madonny w Częstochowie, na dodatek utykał. Kaznodzieja w każdym razie pojawiał się na stadionie tylko w przededniu ważnych świąt kościelnych – ale czyż także Jezus nie wypędził przekupniów i lichwiarzy ze świątyni przed świętem Paschy, i może dopiero tym wzbudził ową wściekłość, która miała go w końcu zaprowadzić na Golgotę, na krzyż?
Może historia tego krzyczącego mężczyzny, który niegdyś jako skrzydłowy napastnik drugiego czy trzeciego składu popularnej drużyny robił sobie wielkie i daremne nadzieje, była tylko anegdotą pasującą do tego miejsca. Ale wypadek, który pewnie pozbawił go radości życia, a w każdym razie ograniczył jego ruchy, musiał się rzeczywiście wydarzyć w przeszłości, mężczyzna bowiem wspinał się po popękanych, rozsadzonych przez kępy trawy betonowych stopniach jedynie z trudem, a przy tym, dysząc i kulejąc, bez ustanku wzywał umarłych, bohaterów i ofiary okrucieństwa, głosząc jako jedyną nadzieję jednak nie niebo, tylko grę jako odblask raju.
Wędkarka
Widziałem dziewczynkę z bambusową wędką nad rzeką Bagmati w Pashupatinath, dzielnicy świątynnej Katmandu. Dziewczynka, może dziesięcioletnia, może młodsza, stała po kostki w szlamie i ciągnęła żyłkę przez szarą wodę, na której kołysały się zwęglone kawałki drewna, popiół, jakieś powalane sadzą strzępy i czarne grudy, o których trudno było powiedzieć, do jakich form należały wcześniej.
Raz po raz kłęby dymu zasnuwały wędkarkę, za którą sterczało z wody szereg ghatów, kamiennych platform, na których pod bezchmurnym wiosennym niebem płonęły stosy, płonęły zwłoki. Czasem czyjaś ręka lub noga spadała z któregoś z tych palących się łoży albo pośród płomieni ukazywał się pęknięty od żaru brzuch, z którego wylewał się szary kłąb wnętrzności. Wówczas biało odziani mężczyźni, strażnicy ognia, kładli wiechcie trawy na płonący stos, żeby dym przesłonił grozę rozpadu ciała, i rzucali, cokolwiek spadło z łoża, za pomocą łopat i wideł z powrotem w płomienie.
Jeśli ogień się dopalił, wówczas wodą czerpaną wiadrami z rzeki polewano popiół i ostatnie tlące się resztki żaru i miotłami z chrustu zmiatano do rzeki to, co się zwęgliło, ale nie spaliło. Potem zmywano platformę, aż znów błyszczała, i budowano nowy, kunsztowny stos, na koniec przypominający sarkofag, w którym umieszczano zwłoki i obkładano je polanami i chrustem, żeby leżały nie ot tak, pośród płomieni, ale w samym sercu ognia.
Na brzegu, w otoczeniu swoich lamentujących rodzin, leżeli owinięci w szafranowe płótno zmarli, których po raz ostatni skrapiano świętą wodą rzeki, zanim zakrywano im już na zawsze twarze i niesiono ich na ghaty.
Dziewczynka obrócona była tyłem do zmarłych i żałobników, obrócona tyłem do ognisk i świątyń, które połyskując złotem, wyrastały za ghatami, obrócona tyłem do miasta za świątyniami i białych łańcuchów Himalajów, wznoszących się daleko za miastem w błękitne niebo, i całą uwagę skupiała na przecinającej wodę żyłce swojej wędki. Tylko jeden jedyny raz wędkarka obejrzała się w stronę brzegu, kiedy jakaś kobieta, która zrosiła twarz swojego męża wodą z rzeki i po raz ostatni pogłaskała ją i pocałowała, w rozpaczy zaczęła krzyczeć, a potem wiła się z krzykiem w ramionach jakiejś pocieszycielki.
Także czarno-biały pies, który spał między zwłokami czekającymi na spalenie, zbudził się, zapewne słysząc skargę kobiety, podniósł się, ziewnął, przeciągnął, poczłapał do rzeki i zaczął obwąchiwać to, co nadpływało z jej nurtem, wziął coś na chwilę do pyska, po czym wypuścił z powrotem do wody. Zbliżył się jednak przy tym zanadto do wędkarki, która rzuciła w jego stronę jakiś rozkaz albo przekleństwo i schyliła się, jakby miała zamiar podnieść kamyk i rzucić nim w psa.
Pies zrozumiał, wykonał kilka podskoków w dół rzeki i rozrzucił przy tym wokół siebie czarny szlam. Potem potruchtał dalej, tu i tam węsząc i mlaszcząc, i był już oddalony o rzut kamieniem, kiedy natknął się na konkurenta, który zaatakował go bez ostrzeżenia.
Obserwowałem walczących w wodzie i dlatego nie widziałem, jak dziewczynka złapała coś. Dopiero jej triumfalny okrzyk sprawił, że powróciłem do niej. Wyciągnęła już z wody żyłkę, na końcu której zamiast haczyka umocowany był magnes z przywartą do niego zdobyczą, jakimś kawałkiem metalu, może jakąś klamrą, zapinką, czymś, co zdobiło kiedyś kogoś ze spalonych albo mu służyło i zostało razem z jego popiołami zmiecione do rzeki.
Dziewczynka oderwała zdobycz od magnesu, obejrzała ją sobie, pokazała ze śmiechem przykucniętej na brzegu kobiecie, jeszcze raz przyjrzała się przedmiotowi i włożyła go do woreczka z tkaniny, który miała przewieszony na pasku przez ramię.
Osłoniłem oczy dłonią, żeby powrócić do walczących w dole rzeki psów. Ale tam, gdzie zwarły się one ze sobą w szalony kłąb pośród fontann wody, lśniło w popołudniowym świetle tylko puste miejsce, a rzeka, która z bliska przypominała kloakę, płynęła srebrzysta w dal.
Pies pasterski
Widziałem psa pasterskiego, który zostawił swoje stado, około trzydziestu kóz, w zarośniętych ruinach górskiego miasta Pinary i pognał, skowycząc, w stronę olbrzymiej ściany skalnej, która na zachodzie miasta wznosiła się w wieczorne niebo. Jego szczekanie powróciło echem z ciszy, która od przeszło tysiąca lat zalegała na tych rumowiskach. Po wielu wiekach świetnej egzystencji Pinara została zniszczona przez trzęsienie ziemi i opuszczona przez mieszkańców, stała się miastem ruin, chronionym jedynie przez swoje odosobnienie w poprzerzynanej wąwozami dziczy Taurusu Zachodniego. Tylko wąska kamienista droga prowadziła z urodzajnych dolin Ksantosu w tureckiej prowincji Antalya na te wyżyny.
Przewieszona ściana, ku której popędził owczarek, stała niczym popękana, kilkaset metrów wysokości mierząca tama przeciwko nadciągającemu właśnie frontowi burzowemu i na całej powierzchni była podziurawiona czarnymi otworami niezliczonych grobów skalnych. W tych wykutych w litej skale mieszkaniach zmarłych, które wznosiły się piętrowo w nierównych rzędach, wieczny spokój trwał jednak tylko dopóty, dopóki żywi mogli bronić swoich zmarłych bliskich. Po upływie tej wieczności komory grobowe były plądrowane i stawały się miejscem gniazdowania pustułek. Tam, gdzie niegdyś kunsztownie ciosane, ozdobione płaskorzeźbami i opatrzone inskrypcjami kamienne drzwi oddzielały świat żywych od świata umarłych, ziały teraz aż po zawrotne wysokości wybite przez chciwość otwory, czarne jaskiniowe portale.
Dwa i pół tysiąca lat temu Pinara była jednym z sześciu najpotężniejszych miast Licji, tajemniczego państwa leżącego w cieniu gór Taurus. Według pieśni Homera bohaterowie z Pinary daremnie walczyli z Odyseuszem i Achillesem.
Słyszałem łopotanie na wietrze płacht namiotowych w obozie wojska pod Troją, furkot chorągwi, kiedy pierwsze podmuchy burzy wplątały się w korony sosen wyrastających pomiędzy przewróconymi potężnymi kolumnami. Słyszałem wiatr w rusztowaniu katafalku, na którym spoczywały mary zabitego przez Odyseusza licyjskiego wojownika.
Potem pies pasterski przywołał mnie do rzeczywistości. Jego szczekanie było głośniejsze niż wrzawa mojej armii duchów. Nie odezwał się żaden gwizd, żadne wołanie pasterza, toteż pies gnał przez gąszcz, porastający zburzoną świątynię, zapadły plac targowy i labirynt fundamentów, w stronę skalnej ściany umarłych, jakby odkrył tam w górze jakieś zagrożenie dla swojego stada – i w ten sposób wskazał mi najprostszą drogę z rumowiska do komór grobowych.
Odkąd wszedłem do miasta, szukałem takiej drogi, ale teraz podążyłem za psem na przekór chęci ucieczki. Czy tam w górze czaiło się rzeczywiście jakieś niebezpieczeństwo? Z wahaniem porzuciłem osłonę gąszczu i wyszedłem na wolną przestrzeń piargu spływającego z komór grobowych u podnóża ściany. Ze strumienia kamieni sterczał niczym tonący kamienny statek sarkofag. Na końcu strumienia zobaczyłem psa przed otwartą komorą, ziejącą czarną paszczą. Wparłszy przednie łapy w rzeźbiony próg, szczekał, wręcz ujadał w ciemność przed sobą, jakby odkrył wroga, którego nie miał odwagi zaatakować.
Licyjczycy zawsze chowali swoich zmarłych wysoko nad żywymi, w miejscach wystawionych na światło tak słońca, jak i księżyca, z rozległym widokiem na miasto, na całą krainę, na morze – albo w potężnych sarkofagach spoczywających na monolitycznych blokach i filarach, albo w kunsztownych grobach skalnych, przed którymi świat żywych miał się raz jeszcze zaprezentować w całej okazałości jako zapowiedź, że także dla zmarłych istnieje przyszłość podobna do tej panoramy – w komorach takich jak ta, przed której wejściem owczarek wpadł w rodzaj wściekłego odrętwienia: szczekał i wył, nie ruszając się z miejsca. Jego stado pasło się spokojnie w dolinie, rwąc kępki cienkiej jak włosy trawy rosnącej między pozostałościami kamiennych umocnień, które oparły się całym pokoleniom wrogów, ale nie biegowi czasu. Niektóre kozy wspinały się przed tymi resztkami na tylne nogi i stały tak, przeżuwając w pozycji pionowej, oparte o popękane mury jak oblegający miasto najeźdźcy, zamienieni przez rozgniewanych bogów w zwierzęta, a potem podążały za oddalającym się stadem, stopniowo przenoszącym się z wyżyn akropolu do miasta u jego podnóża i dalej, w okolice wielkiego teatru, w którego długich rzędach sterczały już tylko kolczaste zarośla i na którego scenie jedynym głosem, jaki dał się słyszeć, był jazgot szalejącego psa pasterskiego.
Pierwsze ciężkie krople deszczu towarzyszącego burzy zaczęły zraszać najeżone ostrymi kantami rumowisko, którym wspinałem się śladem psa. Dopiero ten wodny deseń uzmysłowił mi, że pada deszcz. Chociaż burza, której głuche grzmoty słychać było jeszcze daleko, sprowadzała po ścianie w dół powietrze, lodowate jak na ten wczesnoletni wieczór, to pot spływał mi z czoła i policzków. Chciałem zawrócić, pragnąłem zawrócić – a jednak wspinałem się, potykając, coraz wyżej i wyżej.
Ściana umarłych wznosiła się teraz ponuro przede mną, najwyżej położone rzędy komór grobowych ginęły już w smugach mgły i deszczu, ale kiedy zatrzymałem się, żeby zaczerpnąć tchu, i obejrzałem za siebie, widziałem wciąż jeszcze ów jasny, dodający otuchy świat przeznaczony dla oczu umarłych: miasto, piękne miasto, które śmiałymi tarasami opadało ku dolinom Ksantosu, za nimi ciemnozielone, zalesione wzgórza, na wschodzie ponownie wypiętrzające się w dalekie łańcuchy górskie, których połyskujące, nietknięte jeszcze przez front burzowy pola śniegowe odbijały światło wieczornego słońca ku krainie cieni Pinary.
Z obrazem Licji jako krainy rajskiego spokoju za plecami dotarłem wreszcie do psa, do splądrowanej komory grobowej. Pies odnotował moją obecność szybkim spojrzeniem w bok i nagle przestał szczekać, jakby spełnił swój obowiązek i wskazał jakiejś istocie, jakieś lękającej się śmierci i dlatego kompetentnej istocie ze świata ludzi, czające się niebezpieczeństwo, więc teraz wolno mu było powrócić do swojego stada.
Wracaj – krzyknąłem w ślad za nim – zostań, do nogi – kiedy pognał strumieniem gruzu w dół, w stronę owej pięknej krainy, w stronę świata żywych. Nie chciałem zostać tu na górze sam, stanąłem jednak przed wejściem do komory grobowej. Szare od deszczu światło padało na trzy kamienne mary, na których powinni spoczywać zmarli, aż jakiś bezimienny bóg każe im wstać i, obdarowanym złożonymi u ich stóp kosztownymi dowodami miłości, pozwoli powrócić do świata żywych.
Widziałem na wyciosanych ze skały marach, na ścianach wyrąbanych w niej nisz i na ich dnie, na którym zmarli mieli postawić swoje pierwsze kroki w drodze powrotnej z krainy cieni, ślady dłuta kamieniarzy, którzy sami pewnie od tysiącleci spali w oczekiwaniu na powrót do życia. Ale cokolwiek doprowadziło owczarka do szału i dało mu powód do lęku o jego stado, nie było przeznaczone dla oczu i uszu ludzi.
Mokry od deszczu i potu stałem przed wysokim, wykutym w skale progiem i wpatrywałem się jak zaczarowany, bez ruchu, jak wcześniej pies pasterski, we wnętrze mrocznego mieszkania zmarłych. Dno niszy, jej ściany, kamienne mary były suche i puste.
W głębinie
Widziałem samicę wieloryba, która na głębokości około trzydziestu metrów leżała pogrążona we śnie na tle błękitu dna morskiego. Jedną ze swoich płetw piersiowych, które odcinały się od czerni jej korpusu niczym kilkumetrowej długości białe skrzydła, obejmowała ochronnym gestem swoje cielę.
Dryfowałem na powierzchni morza pobrużdżonej przez pasaty, obserwowałem olbrzymkę i jej dziecko przez okulary do nurkowania i powolnymi, ostrożnymi ruchami płetw próbowałem utrzymać swoją pozycję pośród fal przetaczających się to w tę, to we w tę; poruszałem się ostrożnie, bo mierzące czternaście, może piętnaście metrów długości i zapewne ważące dwadzieścia do trzydziestu ton zwierzę w głębinie było p ł o c h l i w e i nawet ruchy wysoko nad nim wiosłującego pływaka, uzbrojonego jedynie w fajkę i okulary do nurkowania, mogły je zaniepokoić. Tak w każdym razie pouczył mnie pewien biolog morski z Tucson w Arizonie na pokładzie statku, który opuściłem w godzinach rannych na pontonie wraz z pięcioma innymi whale watchers, żeby przez całe przedpołudnie rozglądać się za fontannami wyrzucanymi przez walenie. Już stojąc przy relingu naszego macierzystego statku, widzieliśmy rozpraszane przez wiatr welony kilkunastu takich fontann – a potem także garb, z którym wieloryb pod pióropuszem skondensowanej wody swojego oddechu na powrót się zanurzał i unosił przy tym nad falami fuks, jakby chcąc pomachać nim jeszcze na koniec przed zniknięciem.
Jedna z tych tryskających, w słońcu niekiedy wszystkimi kolorami tęczy rozświetlonych fontann – a potem długi trop utworzony przez uszeregowane jedno za drugim miejsca gładkiej wody, które na podobieństwo gigantycznych śladów stóp powstawały w wyniku ruchu płetw wieloryba płynącego tuż pod powierzchnią – doprowadziły nas w końcu tam, gdzie w głębinie spała, być może śniąc, samica. I zsunęliśmy się bezgłośnie z pontonu w wodę, żeby obserwować z najbliższej odległości jednego z największych ssaków w historii ewolucji. Miałem uszy pełne wody. Wpatrywałem się w głębinę, nie słyszałem niczego prócz własnego oddechu sapiącego przez fajkę i przy każdym najmniejszym rzeczywistym lub tylko domniemanym ruchu czarnego zwierzęcia tam w dole mimowolnie wstrzymywałem ten oddech jak ktoś, kto musi się obawiać, że jego obecność zostanie odkryta.
Był promienny, wietrzny lutowy dzień na Silver Banks. Ta obejmująca kilkaset kilometrów kwadratowych, ząbkowana rafami koralowymi płycizna sześćdziesiąt mil morskich na północ od wybrzeży Haiti i Republiki Dominikany stała się w zimowych miesiącach północnej hemisfery po raz kolejny sceną życia humbaków. Cztery do pięciu tysięcy tych zwierząt przepłynęło w tych miesiącach z północnoatlantyckich regionów na drugą połowę kuli ziemskiej, żeby na spokojnych płyciznach karaibskich i sąsiednich wód tropikalnych odbyć gody, walczyć z rywalami, przekazać swojemu potomstwu sposoby umożliwiające przetrwanie na oceanie albo strofa po strofie wyśpiewać swoje zagadkowe pieśni – słyszalne dla tych, którzy mieli odpowiedni organ, żeby je usłyszeć, z odległości setek kilometrów.
Krążący pod amerykańską flagą jacht, który z sześcioma członkami załogi i piętnastoma przybyłymi zza Atlantyku przyjaciółmi wielorybów na pokładzie miał przez tydzień stać na kotwicy przy Silver Banks, był jednym z trzech w ciągu roku, którym na podstawie licencji Republiki Dominikany wolno było zapuścić się w świat humbaków. Dotarliśmy do tego świata dwanaście godzin po wyjściu z dominikańskiego Puerto Plata i po długiej sztormowej nocy. Nawet pierwszy oficer i pani kapitan z angielskiego Lake District, która opłynęła cały świat, mieli rankiem, kiedy wpłynęliśmy na spokojniejsze wody Silver Banks, lśniące niczym wielkie jezioro pośród wzburzonego oceanu, wciąż jeszcze na skórze białe plastry przeciw chorobie morskiej. Jacht stał teraz na łańcuchach cumowniczych między dwiema rafami koralowymi i w zasięgu wzroku roztrzaskanego frachtowca, który lata temu nadział się na te rafy i odtąd wystawał z płytkiej wody wokół nich jako znak nawigacyjny. Krążyły nad nim chmary mew i jęczał niekiedy metalicznie pod ciosami fal: przypomnienie także tego, że płycizny te zawdzięczały swoje nazwy hiszpańskim galeonom, które, ciężko obładowane srebrem i innym dobrem zrabowanym z Nowego Świata, poniosły tu klęskę.
Przez całe przedpołudnie kierowaliśmy się fontannami i tropami wielorybów i podążaliśmy w pontonie ich śladem to tu, to tam, a w końcu tak daleko, że przeżarte rdzą nadbudówki i połamane żurawie ładunkowe tego wraka, a potem także maszty radiowe naszego statku macierzystego zapadły za pusty teraz horyzont dookoła.
W trakcie tych podchodów widzieliśmy samce humbaka, które kilkoma uderzeniami fuksów katapultowały z wody całość swojej niesłychanej masy, potem unosiły się przez chwilę w pełnej okazałości ponad falami i na tle białych kłębów chmur tropikalnego nieba, zanim pośród eksplozji śnieżnej piany i rozrywających się kurtyn wody spadały na powrót w morze. Biolog morski, który sterował naszym pontonem, pośród wielu interpretacji tych skoków jako demonstracji mocy czy rytuałów walki pierwszeństwo dawał wykładni najprostszej: one się b a w i ą. Ale biada pływakowi, który widział pod sobą takiego sunącego z głębiny w górę amatora zabaw.
Humbaki – powiedział biolog, zanim wyłączył silnik i polecił nam, żebyśmy zsunęli się bezgłośnie w wodę i ostatnie sto metrów do domniemanego miejsca, gdzie drzemała samica i jej cielę, przebyli wpław – humbaki są pokojowego usposobienia, ba, najwyraźniej przebaczyły nawet naszym harpunującym pobratymcom próbę wytępienia ich w ciągu wieków za pomocą armady statków rybackich.
Mierzącego pięć czy może sześć metrów długości oseska, który wyswobodził się teraz z objęć mamy i trzepocząc płetwami piersiowymi, sunął ku powierzchni morza, widziałem już dwukrotnie, jak wynurzał się, prychał i znów się pogrążał, kiedy jego matka, która mogła nawet przez pół godziny spoczywać w głębinie, nie wykonując żadnego oddechu, ocknęła się z drzemki albo ze swoich snów na jawie i podążyła stromym torem za swoim cielęciem.
Chociaż nie wątpiłem w łagodność i pokojowe usposobienie humbaków, ogarnęła mnie naraz drętwota ofiary, kiedy ten usiany pąklami i brodawkami przypominającymi stalowe nity czarny kolos z paszczą tak wielką, że pomieściłbym się w nim jak w koszu plażowym, zbliżał się do mnie. Do mnie? Samica płynęła w stronę zniekształconych przez soczewkę oceanu wież cumulusów, w stronę tropikalnego nieba, ale nagle nie płynęła już w stronę swojego cielęcia, wydmuchującego powietrze z płuc w bezpiecznej odległości ode mnie, tylko tam, gdzie byłem ja. Na przeciąg kilku uderzeń serca zapomniałem o oddychaniu przez fajkę. Potem, prychając, wynurzyłem głowę z wody i zobaczyłem ponton w odległości stu, a może więcej metrów, dostrzegłem też fajki pięciu pływaków, moich towarzyszy, nie zobaczyłem ich jednak, jak powinienem, blisko siebie, tylko rozproszonych przez fale i znikających raz po raz za ich grzebieniami – daleko ode mnie. Dziwne, jak kojące, jak spokojne wobec tej wielkiej ciemności, tego wielkiego ruchu pode mną mogło być to wysokie niebo, te wieże chmur, ten niedosięgły błękit. Dryfowałem na falach.
Olbrzymka zbliżała się powoli – czy może ostrożnie? – aż w końcu znalazła się tak blisko mnie, że widziałem tęczówki jej opancerzonych ciemnymi fałdami skóry oczu, w jej potężnej czaszce sprawiających wrażenie maleńkich. Tymi oczami – mówiło się na pokładzie – wieloryb może ogarnąć jednocześnie dwa różne obrazy, dwa różne światy.
Olbrzymka spojrzała na mnie, nie: musnęła mnie spojrzeniem, po czym zmieniła odrobinę kurs, zaledwie na tyle, że się nie dotknęliśmy. Ale chociaż wyminęła mnie tym ledwo widocznym ruchem i w ten sposób bądź co bądź dostrzegła i uznała moje istnienie, wydawało mi się, że w jej spojrzeniu widzę tak bezgraniczną obojętność – porównywalną z obojętnością góry wobec tego, kto się na nią wspina, z obojętnością nieba wobec tego, kto po nim leci – że ogarnęło mnie uczucie, jakbym w spojrzeniu tych oczu musiał się rozpłynąć, zniknąć, nie pozostawiając po sobie najmniejszej resztki, jakbym nigdy nie istniał. Może ta olbrzymka w czerni rzeczywiście wzniosła się ze swoich głębokości ku pływakowi zza Atlantyku po to, żeby dać mu odczuć, jak bogaty, jak różnorodny, niezmieniony i oczywisty jest świat bez niego.
A potem przebiła lustro morza, wyrzuciła powietrze z siebie w stronę chmur, w mój świat, błyszczącą fontannę, i zanim jeszcze skondensowany oddech jej ważących cetnary płuc rozwiał się jako wodny welon, zwróciła się znów ku głębinie, podążyła za oseskiem, który zmierzał już w stronę dna.
I zobaczyłem, jak ogromne, pełne blizn ciało, noszące ślady walk obronnych, raf koralowych, gier miłosnych czy łopatek śrub napędowych statków, metr po metrze, metr po metrze przesuwa się obok mnie – i zapada w głąb.