książki / PROZA

Atlas lękliwego mężczyzny

Christoph Ransmayr

Fragmenty książki Atlas lękliwego mężczyzny Christopha Ransmayra, wydanej w przekładzie Jacka St. Burasa w Biurze Literackim w wersji papierowej 16 maja 2016 roku, a w wersji elektronicznej 13 marca 2017 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Kaznodzieja

Widzia­łem obu­rzo­ne­go męż­czy­znę, kazno­dzie­ję, któ­ry z unie­sio­ny­mi ręka­mi kro­czył po błot­ni­stym boisku naj­więk­sze­go sta­dio­nu pił­kar­skie­go Pol­skiej Repu­bli­ki Ludo­wej:
– Hań­ba – krzy­czał męż­czy­zna – co za hań­ba robić tutaj inte­re­sy! Sza­chro­wać w miej­scu poświę­co­nym pamię­ci pole­głych boha­te­rów! Jezus, Syn Boży, prze­gnał biczem prze­kup­niów i lichwia­rzy ze świą­ty­ni w Jero­zo­li­mie, i tak, dokład­nie tak trze­ba prze­gnać ze sta­dio­nu tę hoło­tę, któ­ra kup­czy tu tą swo­ją tan­de­tą, tą całą kon­tra­ban­dą, a nawet towa­rem z kra­dzie­ży! Precz, precz! Wszy­scy precz!

Aku­rat jakiś lal­karz z Arme­nii, jeden z nie­zli­czo­nych han­dla­rzy, któ­rzy tego desz­czo­we­go kwiet­nio­we­go dnia obsłu­gi­wa­li na war­szaw­skim Sta­dio­nie Dzie­się­cio­le­cia klien­te­lę tysię­cy stra­ga­nów i bud, demon­stro­wał mi ruchli­wość mario­net­ki przed­sta­wia­ją­cej żoł­nie­rza w ubra­niu ochron­nym, kie­dy kazno­dzie­ja poja­wił się w oko­li­cy bra­my zaro­śnię­tej suchą tra­wą i pokrzy­wa­mi. Wyjął zza pasa kij dłu­go­ści trzon­ka sie­kie­ry lub młot­ka, do któ­re­go przy­twier­dzo­ne były ple­cio­ne sznu­ry czy skó­rza­ne rze­my­ki – rze­czy­wi­ście bicz, któ­rym zaczął wyma­chi­wać nad gło­wą. Ale pośród wie­lo­gło­so­we­go, wie­lo­ję­zycz­ne­go ści­sku w plą­ta­ni­nie uli­czek tego mia­stecz­ka bud, któ­re roz­cią­ga­ło się aż po naj­wyż­sze, poro­śnię­te krza­ka­mi i zasnu­te welo­na­mi desz­czu rzę­dy sta­dio­nu, pra­wie nikt nie zwró­cił uwa­gi na krzy­ka­cza. A ten też tyl­ko wywi­jał swo­im biczem, machał, gło­sił, prze­kli­nał. Ale nie robił tego, co uczy­nił Syn Boży, niko­go nie sma­gał.

Ten sta­dion, „wy prze­klę­ci domo­krąż­cy”, zbu­do­wa­ny został z gru­zów War­sza­wy, z kamie­ni, cegieł, na któ­rych była jesz­cze krew boha­te­rów powsta­nia prze­ciw­ko Niem­com, krew tysię­cy nie­win­nych miesz­kań­ców mia­sta, dzie­ci, kobiet, star­ców, któ­rzy jako żywa tar­cza pędze­ni byli przed nie­miec­ki­mi czoł­ga­mi albo zosta­li zma­sa­kro­wa­ni jako zakład­ni­cy. „Wy rze­zi­miesz­ki! Wy oszu­ści!” Ten sta­dion nie powstał jed­nak z gru­zów tyl­ko na pamiąt­kę owe­go woła­ją­ce­go o pomstę do nie­ba bar­ba­rzyń­stwa, ale tak­że jako budow­la przy­szło­ści: naród ofiar i naród mor­der­ców, zwy­cięz­cy i poko­na­ni, jesz­cze nie­daw­no śmier­tel­ni wro­go­wie, mie­li w tej… tej świą­ty­ni grać ze sobą, grać prze­ciw­ko sobie, ale poko­jo­wo! Mie­li tutaj grać i dowo­dzić, że ludzie mogą się ze sobą mie­rzyć, nawet ze sobą wal­czyć, nie zabi­ja­jąc się nawza­jem. Miłuj­cie nie­przy­ja­cio­ły wasze, naka­zał Syn Boży, a to zna­czy­ło prze­cież tak­że: poko­naj go, jeśli chcesz go poko­nać – ale w grze.

– A co – wołał kazno­dzie­ja – co przy­cią­ga tę zgra­ję han­dla­rzy z Ukra­iny i Kau­ka­zu do tego miej­sca? Ci ludzie sza­chru­ją, sprze­da­ją towar pocho­dzą­cy ze szmu­glu, a nawet pamiąt­ki z naj­strasz­niej­szej woj­ny ludz­ko­ści, orde­ry i szty­le­ty, na któ­rych wid­nie­je swa­sty­ka!

Czy napraw­dę chcę towa­rzy­szyć temu pomy­lo­ne­mu – zapy­tał przy­ja­ciel z Wied­nia, któ­ry od lat miesz­kał w War­sza­wie, a teraz, w cza­sie dłu­gie­go spa­ce­ru po mie­ście, zapro­wa­dził mnie przez most Ponia­tow­skie­go na wschod­ni brzeg Wisły i na ten sta­ry sta­dion, któ­ry w tym cza­sie ucho­dził za naj­więk­szy bazar nie tyl­ko sto­li­cy Pol­ski, ale całej Euro­py Wschod­niej.

Kazno­dzie­ja nie zwra­cał na nas uwa­gi, kie­dy szli­śmy w nie­wiel­kim odstę­pie jego śla­dem przez tłum, zatrzy­mu­jąc się tam, gdzie on się zatrzy­my­wał, idąc dalej, kie­dy znów ruszał.

Sto tysię­cy ludzi mógł pomie­ścić Sta­dion Dzie­się­cio­le­cia, otwar­ty dzie­sięć lat po zakoń­cze­niu dru­giej woj­ny świa­to­wej na pamiąt­kę Powsta­nia War­szaw­skie­go, wal­ki pol­skich armii pod­ziem­nych z nie­miec­kim oku­pan­tem. Ta nie­sły­cha­na budow­la – wznie­sio­na z gru­zów mia­sta zrów­na­ne­go z zie­mią przez jed­nost­ki Wehr­mach­tu i SS, mia­sta, w któ­rym pod­czas sześć­dzie­się­ciu trzech dni powsta­nia pra­wie dwie­ście tysię­cy Pola­ków, więk­szość z nich cywi­le, zosta­ło jako zakład­ni­cy, w wal­kach ulicz­nych albo w odwe­cie zastrze­lo­nych, spa­lo­nych lub żyw­cem pogrze­ba­nych – przez ponad trzy dzie­się­cio­le­cia słu­ży­ła nie tyl­ko wiel­kim war­szaw­skim dru­ży­nom pił­kar­skim i lek­ko­atle­tom jako are­na zma­gań, ale tak­że jako sce­na, na któ­rej odby­wa­ły się para­dy, ope­ret­ko­we demon­stra­cje wła­dzy par­tii komu­ni­stycz­nej, a nawet jako opra­wa mszy polo­wej pol­skie­go papie­ża Jana Paw­ła II.

Z bra­ku pie­nię­dzy pozo­sta­wio­ny na pastwę losu sta­dion został w koń­cu wydzier­ża­wio­ny pew­nej spół­ce han­dlo­wej, któ­ra ochrzci­ła owal mia­nem „Jar­mar­ku Euro­pa” i za nie­wiel­ką opła­tą odda­ła jako tar­go­wi­sko w użyt­ko­wa­nie drob­nym kra­ma­rzom i sprze­daw­com obno­śnym z nie­mal wszyst­kich kra­jów byłe­go pań­stwa sowiec­kie­go – ale tego desz­czo­we­go kwiet­nio­we­go dnia tar­go­we­go było to już od daw­na histo­rią: han­dla­rze z wszyst­kich regio­nów Pol­ski, z Ukra­iny, Rosji i Bia­ło­ru­si, z Moł­da­wii i Gru­zji, Cze­cze­nii, Arme­nii i Kazach­sta­nu, Azer­bej­dża­nu, a nawet z Kir­gi­zji, do tego uchodź­cy, Chiń­czy­cy, Mon­go­ło­wie i Wiet­nam­czy­cy, sprze­da­wa­li tu wszyst­ko: od kawy, prosz­ków do pra­nia i pod­ró­bek mar­ko­wych pro­duk­tów, pirac­kich kopii nagrań muzycz­nych czy fil­mów, poprzez prze­szmu­glo­wa­ne futra sobo­lo­we i papie­ro­sy, sprzęt gospo­dar­stwa domo­we­go, tanie narzę­dzia i kawior, po broń, amu­ni­cję i nar­ko­ty­ki, wszyst­ko, na co był popyt i cze­go gdzie indziej albo w ogó­le nie było, albo tyl­ko po wie­lo­krot­nie wyż­szej cenie niż wytar­go­wa­na na sta­dio­nie.

Mię­dzy rzę­da­mi bud na try­bu­nach, gdzie nie­gdyś entu­zja­stycz­ne chó­ry kibi­ców repre­zen­ta­cji naro­do­wej czy dużych klu­bów jak Legia War­sza­wa i Polo­nia War­sza­wa zdzie­ra­ły gar­dła aż do ochryp­nię­cia, rosły teraz tar­ni­na, pokrzy­wy i koni­czy­na. Nie­gdyś bia­łe, teraz pozna­czo­ne rdzą bram­ki jesz­cze sta­ły, ale prze­la­ty­wał przez nie, nie­po­wstrzy­my­wa­ny przez siat­kę, tyl­ko czas.

Kie­dy po takim dniu tar­go­wym nad­cho­dził wie­czór i na pustym sta­dio­nie zosta­wa­ły jedy­nie odpad­ki i strzę­py papie­ru, któ­re wiatr pędził na prze­łaj przez wybla­kłe linie bocz­ne i bram­ko­we oraz wszyst­kie nie­istot­ne już barie­ry, po żuż­lo­wych bież­niach i zdzi­cza­łym, będą­cym teraz już tyl­ko grzą­ską łąką boisku, wów­czas – powie­dział mój przy­ja­ciel – robi­ło się tu tak bez­lud­nie, jak musia­ło być chy­ba na tam­tych pusty­niach gru­zów po stłu­mie­niu Powsta­nia War­szaw­skie­go. Wów­czas ten sta­dion, któ­re­mu gro­zi­ła roz­biór­ka przed nad­cho­dzą­cy­mi mistrzo­stwa­mi Euro­py w pił­ce noż­nej, rze­czy­wi­ście sta­wał się pomni­kiem, wte­dy rze­czy­wi­ście ktoś mógł mieć przed ocza­mi nie­koń­czą­cą się pro­ce­sję umar­łych, z któ­rych roz­trza­ska­nych, zbom­bar­do­wa­nych i wysa­dzo­nych w powie­trze domów czy miesz­kań zbu­do­wa­no tę are­nę, oto­czo­ną o zmierz­chu nie­po­ję­tą, nie­wy­ba­czal­ną nie­obec­no­ścią ludzi.

Kazno­dzie­ja dotarł teraz do pierw­szych rzę­dów i roz­po­czął żmud­ną wspi­nacz­kę pośród stra­ga­nów, nakry­tych prze­zro­czy­sty­mi pla­sti­ko­wy­mi płach­ta­mi, z któ­rych kapał deszcz. Być może nie­któ­rzy z han­dla­rzy zna­li plot­kę, któ­rą prze­ka­zał mi przy­ja­ciel, kie­dy wspi­na­li­śmy się w ślad za kazno­dzie­ją: Ten męż­czy­zna to nie­groź­ny pijak, były gracz trze­cie­go czy czwar­te­go gar­ni­tu­ru mają­ce­go dłu­gą tra­dy­cję klu­bu Legia War­sza­wa, skrzy­dło­wy napast­nik, któ­ry ani razu nie prze­bił się do pierw­szych sze­re­gów, ani razu do pierw­szej dru­ży­ny Legii, a wsku­tek wypad­ku tram­wa­jo­we­go, po któ­rym to darem­nie odbył piel­grzym­kę do Czar­nej Madon­ny w Czę­sto­cho­wie, na doda­tek uty­kał. Kazno­dzie­ja w każ­dym razie poja­wiał się na sta­dio­nie tyl­ko w przeded­niu waż­nych świąt kościel­nych – ale czyż tak­że Jezus nie wypę­dził prze­kup­niów i lichwia­rzy ze świą­ty­ni przed świę­tem Pas­chy, i może dopie­ro tym wzbu­dził ową wście­kłość, któ­ra mia­ła go w koń­cu zapro­wa­dzić na Gol­go­tę, na krzyż?

Może histo­ria tego krzy­czą­ce­go męż­czy­zny, któ­ry nie­gdyś jako skrzy­dło­wy napast­nik dru­gie­go czy trze­cie­go skła­du popu­lar­nej dru­ży­ny robił sobie wiel­kie i darem­ne nadzie­je, była tyl­ko aneg­do­tą pasu­ją­cą do tego miej­sca. Ale wypa­dek, któ­ry pew­nie pozba­wił go rado­ści życia, a w każ­dym razie ogra­ni­czył jego ruchy, musiał się rze­czy­wi­ście wyda­rzyć w prze­szło­ści, męż­czy­zna bowiem wspi­nał się po popę­ka­nych, roz­sa­dzo­nych przez kępy tra­wy beto­no­wych stop­niach jedy­nie z tru­dem, a przy tym, dysząc i kule­jąc, bez ustan­ku wzy­wał umar­łych, boha­te­rów i ofia­ry okru­cień­stwa, gło­sząc jako jedy­ną nadzie­ję jed­nak nie nie­bo, tyl­ko grę jako odblask raju.


Wędkarka

Widzia­łem dziew­czyn­kę z bam­bu­so­wą węd­ką nad rze­ką Bag­ma­ti w Pashu­pa­ti­nath, dziel­ni­cy świą­tyn­nej Kat­man­du. Dziew­czyn­ka, może dzie­się­cio­let­nia, może młod­sza, sta­ła po kost­ki w szla­mie i cią­gnę­ła żył­kę przez sza­rą wodę, na któ­rej koły­sa­ły się zwę­glo­ne kawał­ki drew­na, popiół, jakieś powa­la­ne sadzą strzę­py i czar­ne gru­dy, o któ­rych trud­no było powie­dzieć, do jakich form nale­ża­ły wcze­śniej.

Raz po raz kłę­by dymu zasnu­wa­ły węd­kar­kę, za któ­rą ster­cza­ło z wody sze­reg gha­tów, kamien­nych plat­form, na któ­rych pod bez­chmur­nym wio­sen­nym nie­bem pło­nę­ły sto­sy, pło­nę­ły zwło­ki. Cza­sem czy­jaś ręka lub noga spa­da­ła z któ­re­goś z tych palą­cych się łoży albo pośród pło­mie­ni uka­zy­wał się pęk­nię­ty od żaru brzuch, z któ­re­go wyle­wał się sza­ry kłąb wnętrz­no­ści. Wów­czas bia­ło odzia­ni męż­czyź­ni, straż­ni­cy ognia, kła­dli wiech­cie tra­wy na pło­ną­cy stos, żeby dym prze­sło­nił gro­zę roz­pa­du cia­ła, i rzu­ca­li, cokol­wiek spa­dło z łoża, za pomo­cą łopat i wideł z powro­tem w pło­mie­nie.

Jeśli ogień się dopa­lił, wów­czas wodą czer­pa­ną wia­dra­mi z rze­ki pole­wa­no popiół i ostat­nie tlą­ce się reszt­ki żaru i mio­tła­mi z chru­stu zmia­ta­no do rze­ki to, co się zwę­gli­ło, ale nie spa­li­ło. Potem zmy­wa­no plat­for­mę, aż znów błysz­cza­ła, i budo­wa­no nowy, kunsz­tow­ny stos, na koniec przy­po­mi­na­ją­cy sar­ko­fag, w któ­rym umiesz­cza­no zwło­ki i obkła­da­no je pola­na­mi i chru­stem, żeby leża­ły nie ot tak, pośród pło­mie­ni, ale w samym ser­cu ognia.

Na brze­gu, w oto­cze­niu swo­ich lamen­tu­ją­cych rodzin, leże­li owi­nię­ci w sza­fra­no­we płót­no zmar­li, któ­rych po raz ostat­ni skra­pia­no świę­tą wodą rze­ki, zanim zakry­wa­no im już na zawsze twa­rze i nie­sio­no ich na gha­ty.

Dziew­czyn­ka obró­co­na była tyłem do zmar­łych i żałob­ni­ków, obró­co­na tyłem do ognisk i świą­tyń, któ­re poły­sku­jąc zło­tem, wyra­sta­ły za gha­ta­mi, obró­co­na tyłem do mia­sta za świą­ty­nia­mi i bia­łych łań­cu­chów Hima­la­jów, wzno­szą­cych się dale­ko za mia­stem w błę­kit­ne nie­bo, i całą uwa­gę sku­pia­ła na prze­ci­na­ją­cej wodę żył­ce swo­jej węd­ki. Tyl­ko jeden jedy­ny raz węd­kar­ka obej­rza­ła się w stro­nę brze­gu, kie­dy jakaś kobie­ta, któ­ra zro­si­ła twarz swo­je­go męża wodą z rze­ki i po raz ostat­ni pogła­ska­ła ją i poca­ło­wa­ła, w roz­pa­czy zaczę­ła krzy­czeć, a potem wiła się z krzy­kiem w ramio­nach jakiejś pocie­szy­ciel­ki.

Tak­że czar­no-bia­ły pies, któ­ry spał mię­dzy zwło­ka­mi cze­ka­ją­cy­mi na spa­le­nie, zbu­dził się, zapew­ne sły­sząc skar­gę kobie­ty, pod­niósł się, ziew­nął, prze­cią­gnął, poczła­pał do rze­ki i zaczął obwą­chi­wać to, co nad­pły­wa­ło z jej nur­tem, wziął coś na chwi­lę do pyska, po czym wypu­ścił z powro­tem do wody. Zbli­żył się jed­nak przy tym zanad­to do węd­kar­ki, któ­ra rzu­ci­ła w jego stro­nę jakiś roz­kaz albo prze­kleń­stwo i schy­li­ła się, jak­by mia­ła zamiar pod­nieść kamyk i rzu­cić nim w psa.

Pies zro­zu­miał, wyko­nał kil­ka pod­sko­ków w dół rze­ki i roz­rzu­cił przy tym wokół sie­bie czar­ny szlam. Potem potruch­tał dalej, tu i tam węsząc i mlasz­cząc, i był już odda­lo­ny o rzut kamie­niem, kie­dy natknął się na kon­ku­ren­ta, któ­ry zaata­ko­wał go bez ostrze­że­nia.

Obser­wo­wa­łem wal­czą­cych w wodzie i dla­te­go nie widzia­łem, jak dziew­czyn­ka zła­pa­ła coś. Dopie­ro jej trium­fal­ny okrzyk spra­wił, że powró­ci­łem do niej. Wycią­gnę­ła już z wody żył­kę, na koń­cu któ­rej zamiast haczy­ka umo­co­wa­ny był magnes z przy­war­tą do nie­go zdo­by­czą, jakimś kawał­kiem meta­lu, może jakąś klam­rą, zapin­ką, czymś, co zdo­bi­ło kie­dyś kogoś ze spa­lo­nych albo mu słu­ży­ło i zosta­ło razem z jego popio­ła­mi zmie­cio­ne do rze­ki.

Dziew­czyn­ka ode­rwa­ła zdo­bycz od magne­su, obej­rza­ła ją sobie, poka­za­ła ze śmie­chem przy­kuc­nię­tej na brze­gu kobie­cie, jesz­cze raz przyj­rza­ła się przed­mio­to­wi i wło­ży­ła go do worecz­ka z tka­ni­ny, któ­ry mia­ła prze­wie­szo­ny na pasku przez ramię.

Osło­ni­łem oczy dło­nią, żeby powró­cić do wal­czą­cych w dole rze­ki psów. Ale tam, gdzie zwar­ły się one ze sobą w sza­lo­ny kłąb pośród fon­tann wody, lśni­ło w popo­łu­dnio­wym świe­tle tyl­ko puste miej­sce, a rze­ka, któ­ra z bli­ska przy­po­mi­na­ła klo­akę, pły­nę­ła sre­brzy­sta w dal.


Pies pasterski

Widzia­łem psa paster­skie­go, któ­ry zosta­wił swo­je sta­do, oko­ło trzy­dzie­stu kóz, w zaro­śnię­tych ruinach gór­skie­go mia­sta Pina­ry i pognał, sko­wy­cząc, w stro­nę olbrzy­miej ścia­ny skal­nej, któ­ra na zacho­dzie mia­sta wzno­si­ła się w wie­czor­ne nie­bo. Jego szcze­ka­nie powró­ci­ło echem z ciszy, któ­ra od prze­szło tysią­ca lat zale­ga­ła na tych rumo­wi­skach. Po wie­lu wie­kach świet­nej egzy­sten­cji Pina­ra zosta­ła znisz­czo­na przez trzę­sie­nie zie­mi i opusz­czo­na przez miesz­kań­ców, sta­ła się mia­stem ruin, chro­nio­nym jedy­nie przez swo­je odosob­nie­nie w poprze­rzy­na­nej wąwo­za­mi dzi­czy Tau­ru­su Zachod­nie­go. Tyl­ko wąska kamie­ni­sta dro­ga pro­wa­dzi­ła z uro­dzaj­nych dolin Ksan­to­su w turec­kiej pro­win­cji Anta­lya na te wyży­ny.

Prze­wie­szo­na ścia­na, ku któ­rej popę­dził owcza­rek, sta­ła niczym popę­ka­na, kil­ka­set metrów wyso­ko­ści mie­rzą­ca tama prze­ciw­ko nad­cią­ga­ją­ce­mu wła­śnie fron­to­wi burzo­we­mu i na całej powierzch­ni była podziu­ra­wio­na czar­ny­mi otwo­ra­mi nie­zli­czo­nych gro­bów skal­nych. W tych wyku­tych w litej ska­le miesz­ka­niach zmar­łych, któ­re wzno­si­ły się pię­tro­wo w nie­rów­nych rzę­dach, wiecz­ny spo­kój trwał jed­nak tyl­ko dopó­ty, dopó­ki żywi mogli bro­nić swo­ich zmar­łych bli­skich. Po upły­wie tej wiecz­no­ści komo­ry gro­bo­we były plą­dro­wa­ne i sta­wa­ły się miej­scem gniaz­do­wa­nia pustu­łek. Tam, gdzie nie­gdyś kunsz­tow­nie cio­sa­ne, ozdo­bio­ne pła­sko­rzeź­ba­mi i opa­trzo­ne inskryp­cja­mi kamien­ne drzwi oddzie­la­ły świat żywych od świa­ta umar­łych, zia­ły teraz aż po zawrot­ne wyso­ko­ści wybi­te przez chci­wość otwo­ry, czar­ne jaski­nio­we por­ta­le.

Dwa i pół tysią­ca lat temu Pina­ra była jed­nym z sze­ściu naj­po­tęż­niej­szych miast Licji, tajem­ni­cze­go pań­stwa leżą­ce­go w cie­niu gór Tau­rus. Według pie­śni Home­ra boha­te­ro­wie z Pina­ry darem­nie wal­czy­li z Ody­se­uszem i Achil­le­sem.

Sły­sza­łem łopo­ta­nie na wie­trze płacht namio­to­wych w obo­zie woj­ska pod Tro­ją, fur­kot cho­rą­gwi, kie­dy pierw­sze podmu­chy burzy wplą­ta­ły się w koro­ny sosen wyra­sta­ją­cych pomię­dzy prze­wró­co­ny­mi potęż­ny­mi kolum­na­mi. Sły­sza­łem wiatr w rusz­to­wa­niu kata­fal­ku, na któ­rym spo­czy­wa­ły mary zabi­te­go przez Ody­se­usza licyj­skie­go wojow­ni­ka.

Potem pies paster­ski przy­wo­łał mnie do rze­czy­wi­sto­ści. Jego szcze­ka­nie było gło­śniej­sze niż wrza­wa mojej armii duchów. Nie ode­zwał się żaden gwizd, żad­ne woła­nie paste­rza, toteż pies gnał przez gąszcz, pora­sta­ją­cy zbu­rzo­ną świą­ty­nię, zapa­dły plac tar­go­wy i labi­rynt fun­da­men­tów, w stro­nę skal­nej ścia­ny umar­łych, jak­by odkrył tam w górze jakieś zagro­że­nie dla swo­je­go sta­da – i w ten spo­sób wska­zał mi naj­prost­szą dro­gę z rumo­wi­ska do komór gro­bo­wych.

Odkąd wsze­dłem do mia­sta, szu­ka­łem takiej dro­gi, ale teraz podą­ży­łem za psem na prze­kór chę­ci uciecz­ki. Czy tam w górze cza­iło się rze­czy­wi­ście jakieś nie­bez­pie­czeń­stwo? Z waha­niem porzu­ci­łem osło­nę gąsz­czu i wysze­dłem na wol­ną prze­strzeń piar­gu spły­wa­ją­ce­go z komór gro­bo­wych u pod­nó­ża ścia­ny. Ze stru­mie­nia kamie­ni ster­czał niczym toną­cy kamien­ny sta­tek sar­ko­fag. Na koń­cu stru­mie­nia zoba­czy­łem psa przed otwar­tą komo­rą, zie­ją­cą czar­ną pasz­czą. Wparł­szy przed­nie łapy w rzeź­bio­ny próg, szcze­kał, wręcz uja­dał w ciem­ność przed sobą, jak­by odkrył wro­ga, któ­re­go nie miał odwa­gi zaata­ko­wać.

Licyj­czy­cy zawsze cho­wa­li swo­ich zmar­łych wyso­ko nad żywy­mi, w miej­scach wysta­wio­nych na świa­tło tak słoń­ca, jak i księ­ży­ca, z roz­le­głym wido­kiem na mia­sto, na całą kra­inę, na morze – albo w potęż­nych sar­ko­fa­gach spo­czy­wa­ją­cych na mono­li­tycz­nych blo­kach i fila­rach, albo w kunsz­tow­nych gro­bach skal­nych, przed któ­ry­mi świat żywych miał się raz jesz­cze zapre­zen­to­wać w całej oka­za­ło­ści jako zapo­wiedź, że tak­że dla zmar­łych ist­nie­je przy­szłość podob­na do tej pano­ra­my – w komo­rach takich jak ta, przed któ­rej wej­ściem owcza­rek wpadł w rodzaj wście­kłe­go odrę­twie­nia: szcze­kał i wył, nie rusza­jąc się z miej­sca. Jego sta­do pasło się spo­koj­nie w doli­nie, rwąc kęp­ki cien­kiej jak wło­sy tra­wy rosną­cej mię­dzy pozo­sta­ło­ścia­mi kamien­nych umoc­nień, któ­re opar­ły się całym poko­le­niom wro­gów, ale nie bie­go­wi cza­su. Nie­któ­re kozy wspi­na­ły się przed tymi reszt­ka­mi na tyl­ne nogi i sta­ły tak, prze­żu­wa­jąc w pozy­cji pio­no­wej, opar­te o popę­ka­ne mury jak oble­ga­ją­cy mia­sto najeźdź­cy, zamie­nie­ni przez roz­gnie­wa­nych bogów w zwie­rzę­ta, a potem podą­ża­ły za odda­la­ją­cym się sta­dem, stop­nio­wo prze­no­szą­cym się z wyżyn akro­po­lu do mia­sta u jego pod­nó­ża i dalej, w oko­li­ce wiel­kie­go teatru, w któ­re­go dłu­gich rzę­dach ster­cza­ły już tyl­ko kol­cza­ste zaro­śla i na któ­re­go sce­nie jedy­nym gło­sem, jaki dał się sły­szeć, był jazgot sza­le­ją­ce­go psa paster­skie­go.

Pierw­sze cięż­kie kro­ple desz­czu towa­rzy­szą­ce­go burzy zaczę­ły zra­szać naje­żo­ne ostry­mi kan­ta­mi rumo­wi­sko, któ­rym wspi­na­łem się śla­dem psa. Dopie­ro ten wod­ny deseń uzmy­sło­wił mi, że pada deszcz. Cho­ciaż burza, któ­rej głu­che grzmo­ty sły­chać było jesz­cze dale­ko, spro­wa­dza­ła po ścia­nie w dół powie­trze, lodo­wa­te jak na ten wcze­sno­let­ni wie­czór, to pot spły­wał mi z czo­ła i policz­ków. Chcia­łem zawró­cić, pra­gną­łem zawró­cić – a jed­nak wspi­na­łem się, poty­ka­jąc, coraz wyżej i wyżej.

Ścia­na umar­łych wzno­si­ła się teraz ponu­ro przede mną, naj­wy­żej poło­żo­ne rzę­dy komór gro­bo­wych ginę­ły już w smu­gach mgły i desz­czu, ale kie­dy zatrzy­ma­łem się, żeby zaczerp­nąć tchu, i obej­rza­łem za sie­bie, widzia­łem wciąż jesz­cze ów jasny, doda­ją­cy otu­chy świat prze­zna­czo­ny dla oczu umar­łych: mia­sto, pięk­ne mia­sto, któ­re śmia­ły­mi tara­sa­mi opa­da­ło ku doli­nom Ksan­to­su, za nimi ciem­no­zie­lo­ne, zale­sio­ne wzgó­rza, na wscho­dzie ponow­nie wypię­trza­ją­ce się w dale­kie łań­cu­chy gór­skie, któ­rych poły­sku­ją­ce, nie­tknię­te jesz­cze przez front burzo­wy pola śnie­go­we odbi­ja­ły świa­tło wie­czor­ne­go słoń­ca ku kra­inie cie­ni Pina­ry.

Z obra­zem Licji jako kra­iny raj­skie­go spo­ko­ju za ple­ca­mi dotar­łem wresz­cie do psa, do splą­dro­wa­nej komo­ry gro­bo­wej. Pies odno­to­wał moją obec­ność szyb­kim spoj­rze­niem w bok i nagle prze­stał szcze­kać, jak­by speł­nił swój obo­wią­zek i wska­zał jakiejś isto­cie, jakieś lęka­ją­cej się śmier­ci i dla­te­go kom­pe­tent­nej isto­cie ze świa­ta ludzi, cza­ją­ce się nie­bez­pie­czeń­stwo, więc teraz wol­no mu było powró­cić do swo­je­go sta­da.

Wra­caj – krzyk­ną­łem w ślad za nim – zostań, do nogi – kie­dy pognał stru­mie­niem gru­zu w dół, w stro­nę owej pięk­nej kra­iny, w stro­nę świa­ta żywych. Nie chcia­łem zostać tu na górze sam, sta­ną­łem jed­nak przed wej­ściem do komo­ry gro­bo­wej. Sza­re od desz­czu świa­tło pada­ło na trzy kamien­ne mary, na któ­rych powin­ni spo­czy­wać zmar­li, aż jakiś bez­i­mien­ny bóg każe im wstać i, obda­ro­wa­nym zło­żo­ny­mi u ich stóp kosz­tow­ny­mi dowo­da­mi miło­ści, pozwo­li powró­cić do świa­ta żywych.

Widzia­łem na wycio­sa­nych ze ska­ły marach, na ścia­nach wyrą­ba­nych w niej nisz i na ich dnie, na któ­rym zmar­li mie­li posta­wić swo­je pierw­sze kro­ki w dro­dze powrot­nej z kra­iny cie­ni, śla­dy dłu­ta kamie­nia­rzy, któ­rzy sami pew­nie od tysiąc­le­ci spa­li w ocze­ki­wa­niu na powrót do życia. Ale cokol­wiek dopro­wa­dzi­ło owczar­ka do sza­łu i dało mu powód do lęku o jego sta­do, nie było prze­zna­czo­ne dla oczu i uszu ludzi.

Mokry od desz­czu i potu sta­łem przed wyso­kim, wyku­tym w ska­le pro­giem i wpa­try­wa­łem się jak zacza­ro­wa­ny, bez ruchu, jak wcze­śniej pies paster­ski, we wnę­trze mrocz­ne­go miesz­ka­nia zmar­łych. Dno niszy, jej ścia­ny, kamien­ne mary były suche i puste.


W głębinie

Widzia­łem sami­cę wie­lo­ry­ba, któ­ra na głę­bo­ko­ści oko­ło trzy­dzie­stu metrów leża­ła pogrą­żo­na we śnie na tle błę­ki­tu dna mor­skie­go. Jed­ną ze swo­ich płetw pier­sio­wych, któ­re odci­na­ły się od czer­ni jej kor­pu­su niczym kil­ku­me­tro­wej dłu­go­ści bia­łe skrzy­dła, obej­mo­wa­ła ochron­nym gestem swo­je cie­lę.

Dry­fo­wa­łem na powierzch­ni morza pobruż­dżo­nej przez pasa­ty, obser­wo­wa­łem olbrzym­kę i jej dziec­ko przez oku­la­ry do nur­ko­wa­nia i powol­ny­mi, ostroż­ny­mi rucha­mi płetw pró­bo­wa­łem utrzy­mać swo­ją pozy­cję pośród fal prze­ta­cza­ją­cych się to w tę, to we w tę; poru­sza­łem się ostroż­nie, bo mie­rzą­ce czter­na­ście, może pięt­na­ście metrów dłu­go­ści i zapew­ne ważą­ce dwa­dzie­ścia do trzy­dzie­stu ton zwie­rzę w głę­bi­nie było p ł o c h l i w e i nawet ruchy wyso­ko nad nim wio­słu­ją­ce­go pły­wa­ka, uzbro­jo­ne­go jedy­nie w faj­kę i oku­la­ry do nur­ko­wa­nia, mogły je zanie­po­ko­ić. Tak w każ­dym razie pouczył mnie pewien bio­log mor­ski z Tuc­son w Ari­zo­nie na pokła­dzie stat­ku, któ­ry opu­ści­łem w godzi­nach ran­nych na pon­to­nie wraz z pię­cio­ma inny­mi wha­le wat­chers, żeby przez całe przed­po­łu­dnie roz­glą­dać się za fon­tan­na­mi wyrzu­ca­ny­mi przez wale­nie. Już sto­jąc przy relin­gu nasze­go macie­rzy­ste­go stat­ku, widzie­li­śmy roz­pra­sza­ne przez wiatr welo­ny kil­ku­na­stu takich fon­tann – a potem tak­że garb, z któ­rym wie­lo­ryb pod pió­ro­pu­szem skon­den­so­wa­nej wody swo­je­go odde­chu na powrót się zanu­rzał i uno­sił przy tym nad fala­mi fuks, jak­by chcąc poma­chać nim jesz­cze na koniec przed znik­nię­ciem.

Jed­na z tych try­ska­ją­cych, w słoń­cu nie­kie­dy wszyst­ki­mi kolo­ra­mi tęczy roz­świe­tlo­nych fon­tann – a potem dłu­gi trop utwo­rzo­ny przez usze­re­go­wa­ne jed­no za dru­gim miej­sca gład­kiej wody, któ­re na podo­bień­stwo gigan­tycz­nych śla­dów stóp powsta­wa­ły w wyni­ku ruchu płetw wie­lo­ry­ba pły­ną­ce­go tuż pod powierzch­nią – dopro­wa­dzi­ły nas w koń­cu tam, gdzie w głę­bi­nie spa­ła, być może śniąc, sami­ca. I zsu­nę­li­śmy się bez­gło­śnie z pon­to­nu w wodę, żeby obser­wo­wać z naj­bliż­szej odle­gło­ści jed­ne­go z naj­więk­szych ssa­ków w histo­rii ewo­lu­cji. Mia­łem uszy peł­ne wody. Wpa­try­wa­łem się w głę­bi­nę, nie sły­sza­łem nicze­go prócz wła­sne­go odde­chu sapią­ce­go przez faj­kę i przy każ­dym naj­mniej­szym rze­czy­wi­stym lub tyl­ko domnie­ma­nym ruchu czar­ne­go zwie­rzę­cia tam w dole mimo­wol­nie wstrzy­my­wa­łem ten oddech jak ktoś, kto musi się oba­wiać, że jego obec­ność zosta­nie odkry­ta.

Był pro­mien­ny, wietrz­ny luto­wy dzień na Silver Banks. Ta obej­mu­ją­ca kil­ka­set kilo­me­trów kwa­dra­to­wych, ząb­ko­wa­na rafa­mi kora­lo­wy­mi pły­ci­zna sześć­dzie­siąt mil mor­skich na pół­noc od wybrze­ży Haiti i Repu­bli­ki Domi­ni­ka­ny sta­ła się w zimo­wych mie­sią­cach pół­noc­nej hemis­fe­ry po raz kolej­ny sce­ną życia hum­ba­ków. Czte­ry do pię­ciu tysię­cy tych zwie­rząt prze­pły­nę­ło w tych mie­sią­cach z pół­noc­no­atlan­tyc­kich regio­nów na dru­gą poło­wę kuli ziem­skiej, żeby na spo­koj­nych pły­ci­znach kara­ib­skich i sąsied­nich wód tro­pi­kal­nych odbyć gody, wal­czyć z rywa­la­mi, prze­ka­zać swo­je­mu potom­stwu spo­so­by umoż­li­wia­ją­ce prze­trwa­nie na oce­anie albo stro­fa po stro­fie wyśpie­wać swo­je zagad­ko­we pie­śni – sły­szal­ne dla tych, któ­rzy mie­li odpo­wied­ni organ, żeby je usły­szeć, z odle­gło­ści setek kilo­me­trów.

Krą­żą­cy pod ame­ry­kań­ską fla­gą jacht, któ­ry z sze­ścio­ma człon­ka­mi zało­gi i pięt­na­sto­ma przy­by­ły­mi zza Atlan­ty­ku przy­ja­ciół­mi wie­lo­ry­bów na pokła­dzie miał przez tydzień stać na kotwi­cy przy Silver Banks, był jed­nym z trzech w cią­gu roku, któ­rym na pod­sta­wie licen­cji Repu­bli­ki Domi­ni­ka­ny wol­no było zapu­ścić się w świat hum­ba­ków. Dotar­li­śmy do tego świa­ta dwa­na­ście godzin po wyj­ściu z domi­ni­kań­skie­go Puer­to Pla­ta i po dłu­giej sztor­mo­wej nocy. Nawet pierw­szy ofi­cer i pani kapi­tan z angiel­skie­go Lake District, któ­ra opły­nę­ła cały świat, mie­li ran­kiem, kie­dy wpły­nę­li­śmy na spo­koj­niej­sze wody Silver Banks, lśnią­ce niczym wiel­kie jezio­ro pośród wzbu­rzo­ne­go oce­anu, wciąż jesz­cze na skó­rze bia­łe pla­stry prze­ciw cho­ro­bie mor­skiej. Jacht stał teraz na łań­cu­chach cumow­ni­czych mię­dzy dwie­ma rafa­mi kora­lo­wy­mi i w zasię­gu wzro­ku roz­trza­ska­ne­go frach­tow­ca, któ­ry lata temu nadział się na te rafy i odtąd wysta­wał z płyt­kiej wody wokół nich jako znak nawi­ga­cyj­ny. Krą­ży­ły nad nim chma­ry mew i jęczał nie­kie­dy meta­licz­nie pod cio­sa­mi fal: przy­po­mnie­nie tak­że tego, że pły­ci­zny te zawdzię­cza­ły swo­je nazwy hisz­pań­skim gale­onom, któ­re, cięż­ko obła­do­wa­ne sre­brem i innym dobrem zra­bo­wa­nym z Nowe­go Świa­ta, ponio­sły tu klę­skę.

Przez całe przed­po­łu­dnie kie­ro­wa­li­śmy się fon­tan­na­mi i tro­pa­mi wie­lo­ry­bów i podą­ża­li­śmy w pon­to­nie ich śla­dem to tu, to tam, a w koń­cu tak dale­ko, że prze­żar­te rdzą nad­bu­dów­ki i poła­ma­ne żura­wie ładun­ko­we tego wra­ka, a potem tak­że masz­ty radio­we nasze­go stat­ku macie­rzy­ste­go zapa­dły za pusty teraz hory­zont dooko­ła.

W trak­cie tych pod­cho­dów widzie­li­śmy sam­ce hum­ba­ka, któ­re kil­ko­ma ude­rze­nia­mi fuk­sów kata­pul­to­wa­ły z wody całość swo­jej nie­sły­cha­nej masy, potem uno­si­ły się przez chwi­lę w peł­nej oka­za­ło­ści ponad fala­mi i na tle bia­łych kłę­bów chmur tro­pi­kal­ne­go nie­ba, zanim pośród eks­plo­zji śnież­nej pia­ny i roz­ry­wa­ją­cych się kur­tyn wody spa­da­ły na powrót w morze. Bio­log mor­ski, któ­ry ste­ro­wał naszym pon­to­nem, pośród wie­lu inter­pre­ta­cji tych sko­ków jako demon­stra­cji mocy czy rytu­ałów wal­ki pierw­szeń­stwo dawał wykład­ni naj­prost­szej: one się b a w i ą. Ale bia­da pły­wa­ko­wi, któ­ry widział pod sobą takie­go suną­ce­go z głę­bi­ny w górę ama­to­ra zabaw.

Hum­ba­ki – powie­dział bio­log, zanim wyłą­czył sil­nik i pole­cił nam, żeby­śmy zsu­nę­li się bez­gło­śnie w wodę i ostat­nie sto metrów do domnie­ma­ne­go miej­sca, gdzie drze­ma­ła sami­ca i jej cie­lę, prze­by­li wpław – hum­ba­ki są poko­jo­we­go uspo­so­bie­nia, ba, naj­wy­raź­niej prze­ba­czy­ły nawet naszym har­pu­nu­ją­cym pobra­tym­com pró­bę wytę­pie­nia ich w cią­gu wie­ków za pomo­cą arma­dy stat­ków rybac­kich.

Mie­rzą­ce­go pięć czy może sześć metrów dłu­go­ści ose­ska, któ­ry wyswo­bo­dził się teraz z objęć mamy i trze­po­cząc płe­twa­mi pier­sio­wy­mi, sunął ku powierzch­ni morza, widzia­łem już dwu­krot­nie, jak wynu­rzał się, pry­chał i znów się pogrą­żał, kie­dy jego mat­ka, któ­ra mogła nawet przez pół godzi­ny spo­czy­wać w głę­bi­nie, nie wyko­nu­jąc żad­ne­go odde­chu, ock­nę­ła się z drzem­ki albo ze swo­ich snów na jawie i podą­ży­ła stro­mym torem za swo­im cie­lę­ciem.

Cho­ciaż nie wąt­pi­łem w łagod­ność i poko­jo­we uspo­so­bie­nie hum­ba­ków, ogar­nę­ła mnie naraz drę­two­ta ofia­ry, kie­dy ten usia­ny pąkla­mi i bro­daw­ka­mi przy­po­mi­na­ją­cy­mi sta­lo­we nity czar­ny kolos z pasz­czą tak wiel­ką, że pomie­ścił­bym się w nim jak w koszu pla­żo­wym, zbli­żał się do mnie. Do mnie? Sami­ca pły­nę­ła w stro­nę znie­kształ­co­nych przez soczew­kę oce­anu wież cumu­lu­sów, w stro­nę tro­pi­kal­ne­go nie­ba, ale nagle nie pły­nę­ła już w stro­nę swo­je­go cie­lę­cia, wydmu­chu­ją­ce­go powie­trze z płuc w bez­piecz­nej odle­gło­ści ode mnie, tyl­ko tam, gdzie byłem ja. Na prze­ciąg kil­ku ude­rzeń ser­ca zapo­mnia­łem o oddy­cha­niu przez faj­kę. Potem, pry­cha­jąc, wynu­rzy­łem gło­wę z wody i zoba­czy­łem pon­ton w odle­gło­ści stu, a może wię­cej metrów, dostrze­głem też faj­ki pię­ciu pły­wa­ków, moich towa­rzy­szy, nie zoba­czy­łem ich jed­nak, jak powi­nie­nem, bli­sko sie­bie, tyl­ko roz­pro­szo­nych przez fale i zni­ka­ją­cych raz po raz za ich grze­bie­nia­mi – dale­ko ode mnie. Dziw­ne, jak koją­ce, jak spo­koj­ne wobec tej wiel­kiej ciem­no­ści, tego wiel­kie­go ruchu pode mną mogło być to wyso­kie nie­bo, te wie­że chmur, ten nie­do­się­gły błę­kit. Dry­fo­wa­łem na falach.

Olbrzym­ka zbli­ża­ła się powo­li – czy może ostroż­nie? – aż w koń­cu zna­la­zła się tak bli­sko mnie, że widzia­łem tęczów­ki jej opan­ce­rzo­nych ciem­ny­mi fał­da­mi skó­ry oczu, w jej potęż­nej czasz­ce spra­wia­ją­cych wra­że­nie maleń­kich. Tymi ocza­mi – mówi­ło się na pokła­dzie – wie­lo­ryb może ogar­nąć jed­no­cze­śnie dwa róż­ne obra­zy, dwa róż­ne świa­ty.

Olbrzym­ka spoj­rza­ła na mnie, nie: musnę­ła mnie spoj­rze­niem, po czym zmie­ni­ła odro­bi­nę kurs, zale­d­wie na tyle, że się nie dotknę­li­śmy. Ale cho­ciaż wymi­nę­ła mnie tym led­wo widocz­nym ruchem i w ten spo­sób bądź co bądź dostrze­gła i uzna­ła moje ist­nie­nie, wyda­wa­ło mi się, że w jej spoj­rze­niu widzę tak bez­gra­nicz­ną obo­jęt­ność – porów­ny­wal­ną z obo­jęt­no­ścią góry wobec tego, kto się na nią wspi­na, z obo­jęt­no­ścią nie­ba wobec tego, kto po nim leci – że ogar­nę­ło mnie uczu­cie, jak­bym w spoj­rze­niu tych oczu musiał się roz­pły­nąć, znik­nąć, nie pozo­sta­wia­jąc po sobie naj­mniej­szej reszt­ki, jak­bym nigdy nie ist­niał. Może ta olbrzym­ka w czer­ni rze­czy­wi­ście wznio­sła się ze swo­ich głę­bo­ko­ści ku pły­wa­ko­wi zza Atlan­ty­ku po to, żeby dać mu odczuć, jak boga­ty, jak róż­no­rod­ny, nie­zmie­nio­ny i oczy­wi­sty jest świat bez nie­go.

A potem prze­bi­ła lustro morza, wyrzu­ci­ła powie­trze z sie­bie w stro­nę chmur, w mój świat, błysz­czą­cą fon­tan­nę, i zanim jesz­cze skon­den­so­wa­ny oddech jej ważą­cych cet­na­ry płuc roz­wiał się jako wod­ny welon, zwró­ci­ła się znów ku głę­bi­nie, podą­ży­ła za ose­skiem, któ­ry zmie­rzał już w stro­nę dna.

I zoba­czy­łem, jak ogrom­ne, peł­ne blizn cia­ło, noszą­ce śla­dy walk obron­nych, raf kora­lo­wych, gier miło­snych czy łopa­tek śrub napę­do­wych stat­ków, metr po metrze, metr po metrze prze­su­wa się obok mnie – i zapa­da w głąb.

O autorze

Christoph Ransmayr

Pisarz, podróżnik. Urodził się w 1954 roku w Wels w Górnej Austrii. Studiował filozofię i etnologię. Autor powieści, które przetłumaczono na 30 języków, oraz krótkich form prozatorskich opowiadających o dalekich podróżach, które podejmował od początku lat 90. Za swoją twórczość otrzymał wiele nagród, m.in. Wielką Nagrodę Literacką Bawarskiej Akademii Sztuk Pięknych (1992), nagrodę im. Franza Kafki (1995), Europejską Nagrodę Literacką „Prix Aristeion” (1996, za powieść Morbus Kitahara), nagrodę Premio Letterario Internazionale Mondello (1997), nagrodę im. Friedricha Hölderlina miasta Bad Homburg (1998), nagrodę im. Bertolda Brechta (2004), nagrodę im. Heinricha Bölla (2007) czy, ostatnio, nagrodę literacką im. Theodora Fontane (2014). Mieszka w Wiedniu.

Powiązania

Historie nie są czymś, co się wydarza

recenzje / KOMENTARZE Christoph Ransmayr

Autor­ski komen­tarz Chri­sto­pha Ran­smay­ra towa­rzy­szą­cy pre­mie­rze książ­ki Atlas lękli­we­go męż­czy­zny, wyda­nej w prze­kła­dzie Jac­ka St. Bura­sa w Biu­rze Lite­rac­kim w wer­sji papie­ro­wej 16 maja 2016 roku, a w wer­sji elek­tro­nicz­nej 13 mar­ca 2017 roku.

Więcej

Powieść w odcinkach: Atlas lękliwego mężczyzny

dzwieki / AUDYCJE Christoph Ransmayr

Frag­men­ty Atla­su lękli­we­go męż­czy­zny, zare­je­stro­wa­ne pod­czas audy­cji w Radiu Wro­cław Kul­tu­ra. Czy­ta Bar­tosz Woź­ny.

Więcej

Christoph Ransmayr o swej najnowszej powieści Atlas lękliwego mężczyzny

wywiady / o książce Christoph Ransmayr Petra Gropp

Roz­mo­wa Petry Gropp z Chri­sto­phem Ran­smay­rem, towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki Atlas lękli­we­go męż­czy­zny, wyda­nej w prze­kła­dzie Jac­ka St. Bura­sa w Biu­rze Lite­rac­kim 16 maja 2016 roku.

Więcej

W głębinie

utwory / zapowiedzi książek Christoph Ransmayr

Frag­ment zapo­wia­da­ją­cy książ­kę Atlas lękli­we­go męż­czy­zny Chri­sto­pha Ran­smay­ra, któ­ra uka­że się w prze­kła­dzie Jac­ka St. Bura­sa w Biu­rze Lite­rac­kim.

Więcej

Pies pasterski

utwory / zapowiedzi książek Christoph Ransmayr

Frag­ment zapo­wia­da­ją­cy książ­kę Atlas lękli­we­go męż­czy­zny Chri­sto­pha Ran­smay­ra, któ­ra uka­że się w prze­kła­dzie Jac­ka St. Bura­sa w Biu­rze Lite­rac­kim.

Więcej

Wędkarka

utwory / zapowiedzi książek Christoph Ransmayr

Frag­ment zapo­wia­da­ją­cy książ­kę Atlas lękli­we­go męż­czy­zny Chri­sto­pha Ran­smay­ra, któ­ra uka­że się w prze­kła­dzie Jac­ka St. Bura­sa w Biu­rze Lite­rac­kim.

Więcej

Słowo jest podróżą

recenzje / ESEJE Sylwia Gawłowska

Recen­zja Syl­wii Gaw­łow­skiej towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki Atlas lękli­we­go męż­czy­zny Chri­sto­pha Ran­smay­ra, wyda­nej w tłu­ma­cze­niu Jac­ka St. Bura­sa w Biu­rze Lite­rac­kim w wer­sji papie­ro­wej 16 maja 2016 roku, a w wer­sji elek­tro­nicz­nej 13 mar­ca 2017 roku.

Więcej

Historie nie są czymś, co się wydarza

recenzje / KOMENTARZE Christoph Ransmayr

Autor­ski komen­tarz Chri­sto­pha Ran­smay­ra towa­rzy­szą­cy pre­mie­rze książ­ki Atlas lękli­we­go męż­czy­zny, wyda­nej w prze­kła­dzie Jac­ka St. Bura­sa w Biu­rze Lite­rac­kim w wer­sji papie­ro­wej 16 maja 2016 roku, a w wer­sji elek­tro­nicz­nej 13 mar­ca 2017 roku.

Więcej

Powieść w odcinkach: Atlas lękliwego mężczyzny

dzwieki / AUDYCJE Christoph Ransmayr

Frag­men­ty Atla­su lękli­we­go męż­czy­zny, zare­je­stro­wa­ne pod­czas audy­cji w Radiu Wro­cław Kul­tu­ra. Czy­ta Bar­tosz Woź­ny.

Więcej

Christoph Ransmayr o swej najnowszej powieści Atlas lękliwego mężczyzny

wywiady / o książce Christoph Ransmayr Petra Gropp

Roz­mo­wa Petry Gropp z Chri­sto­phem Ran­smay­rem, towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki Atlas lękli­we­go męż­czy­zny, wyda­nej w prze­kła­dzie Jac­ka St. Bura­sa w Biu­rze Lite­rac­kim 16 maja 2016 roku.

Więcej

W głębinie

utwory / zapowiedzi książek Christoph Ransmayr

Frag­ment zapo­wia­da­ją­cy książ­kę Atlas lękli­we­go męż­czy­zny Chri­sto­pha Ran­smay­ra, któ­ra uka­że się w prze­kła­dzie Jac­ka St. Bura­sa w Biu­rze Lite­rac­kim.

Więcej

Pies pasterski

utwory / zapowiedzi książek Christoph Ransmayr

Frag­ment zapo­wia­da­ją­cy książ­kę Atlas lękli­we­go męż­czy­zny Chri­sto­pha Ran­smay­ra, któ­ra uka­że się w prze­kła­dzie Jac­ka St. Bura­sa w Biu­rze Lite­rac­kim.

Więcej

Wędkarka

utwory / zapowiedzi książek Christoph Ransmayr

Frag­ment zapo­wia­da­ją­cy książ­kę Atlas lękli­we­go męż­czy­zny Chri­sto­pha Ran­smay­ra, któ­ra uka­że się w prze­kła­dzie Jac­ka St. Bura­sa w Biu­rze Lite­rac­kim.

Więcej