Bajka o rzucaniu kośćmi
Było sobie pewnego razu miasto skazane na zagładę. Mieszkańcy wiedzieli, że nadejdzie zagłada, jak również, że przyjdzie za trzy miesiące i że nie da się nic zrobić. To było absolutnie pewne, niemniej jednak mieszkańcy woleli udawać, że to kwestia opinii. Mówili tak: „jeśli przyznamy, że zagłada z całą pewnością nadejdzie, będziemy mieli do dyspozycji trzy wolne miesiące. Nie będzie strachu, będziemy zmuszeni robić, co się nam podoba, będziemy musieli przez trzy miesiące być nieśmiertelni, przez trzy miesiące nasz los będzie w naszych rękach”.
Nie oddzielili więc siebie od zagłady, nie powiedzieli: tu jesteśmy my, tam – zagłada. Zamiast tego pomieszali te dwie sprawy i w wynikłym z tego bałaganie ukryli się przed odpowiedzialnością. Nie cieszyli się czasem, piętnowali go. Słuchali starców o przymglonych umysłach, którzy dowodzili to tego, to tamtego, bez konkluzji. Rzucali kośćmi, żeby pewność zastąpić przypadkiem, porządek chaosem, precyzję niedokładnością. Nie chodziło o to, żeby przechytrzyć zagładę, co do której mieli pewność, że nastąpi, lecz żeby samych siebie chytrze pozbawić wolności, przyjemności, nieśmiertelności i mocy.
W całym mieście była tylko jedna uczciwa i szczęśliwa osoba, stara kobieta, która mówiła tak: „za trzy miesiące spotka nas zagłada i jest to nieuniknione”. Odmawiała udziału w mglistych dyskusjach i w fatalistycznym rzucaniu kośćmi. Tańczyła sobie, a oni mówili: „jesteś złą, starą kobietą.” „Nie”, odpowiadała kobieta. „Jestem po prostu starą kobietą z wyostrzonym zmysłem historycznym”. „Niektórzy mówią”, oni na to, „że za trzy miesiące zostaniemy zniszczeni. Czyż nie trzeba być szalonym, żeby tańczyć, skoro to może być prawda?”, pytali. Odpowiadała: „To jest prawda i właśnie dlatego wcale nie trzeba być szalonym, żeby tańczyć”. „Ale po co ty tańczysz?”, pytali. „Za trzy miesiące wszyscy, którzy mieszkają w tym mieście, zostaną zniszczeni. Zaś do tego momentu mogę sobie bezpiecznie tańczyć na tej oto różowej chmurce.” „Jakąż to nazwę nosi ten twój taniec?” , pytali. „Nazywam go tańcem zagłady, która spotka nas za trzy miesiące i która w związku z tym już nas spotkała.”
Następnego dnia, uznawszy kobietę za czarownicę, spalili ją; wpierw jednak poddali ją torturom, twierdząc, że jest szalona. Patrzyli, jak znika w różowej chmurce, a potem wrócili do rzucania kośćmi i do debatujących starców. Okryli się mglistością, dzięki czemu coś, ku czemu sami, dobrze to rozumiejąc, zmierzali, mimo wszystko mogło ich zaskoczyć.
„Spalili mnie, bo jestem historyczna”, powiedziała do siebie stara kobieta na różowej chmurce. „Spalili mnie, bo ogłosiłam, że zagłada, która spadnie na miasto za trzy miesiące nie robi mi żadnej różnicy – i rzeczywiście nie robi. W istocie im też nie robi. Udają tak tylko, jak Napoleon, bo nie mają dość lekkości, żeby zatańczyć, ani dość odwagi, żeby wdrapać się na różową chmurkę. Lgną zadkami do ziemi i, pogrążeni w mglistości, niepewnymi kośćmi sprowadzają na siebie zagładę, która przez to nie spadnie na nich raz, a dobrze, lecz będzie spadać i spadać, jak krople niekończącego się deszczu, którymi stopniowo napełniają się otwarte usta tchórzy.”
Podfrunął do niej nietoperz. „Stara kobieto”, powiedział, „bądźże mi przychylna. Tak jak ty, miłuję dokładność. Jestem uczonym”. „Bzdury”, odpowiedziała. „Jesteś badaczem przypadku, tak jak mysz jest badaczką sera, która w związku z tym musi skończyć w pułapce.” To był jej ostatni kontakt z nimi, a ich z nią. Na scenie zostały tylko niedokładne kości.
Przełożyła Julia Fiedorczuk