POETYCKA KSIĄŻKA TRZYDZIESTOLECIA: REKOMENDACJA NR 19
debaty / ankiety i podsumowania Piotr KępińskiGłos Piotra Kępińskiego w debacie „Poetycka książka trzydziestolecia”.
WięcejFragmenty książki Piotra Kępińskiego Bez stempla. Opowieści o wierszach, która ukazała się nakładem Biura Literackiego 23 stycznia 2008 roku.
Nie było pokolenia „bruLionu”. To prawda. Niektórzy dzisiejsi trzydziestoletni i prawie czterdziestoletni poeci i prozaicy przez ostatnie kilkanaście lat żyli w przeświadczeniu, że należą do jednego klubu. Ale byli w błędzie. Powtarzam: Nie było pokolenia „bruLionu”! Była uzurpacja. Bo czy wspólny bunt przeciw poprzedniej epoce, niechęć do tych samych autorów lub podobne przeżycia uprawniały krytyków do lansowania tezy o pokoleniu? Zdaje się, że nie. BruLionowców łączyły jedynie podobne daty urodzenia. I nic więcej. Oni sami zresztą bardzo rzadko pisali o sobie jako o jednej spójnej grupie. Znacznie częściej podobieństw doszukiwali się znawcy literatury, którzy wmówili publiczności, że narodziła się nowa generacja.
Tak naprawdę autorzy debiutujący na początku lat 90. nie mieli swoich filozofów ani wspólnych manifestów. Mieli wspólne antymanifesty, które manifestami nigdy się nie stały. I wspólne spędy finansowane przez uniwersytety czy osiedlowe domy kultury, imprezy, piwo, hotele, obiady. Ich bunt graniczył z groteską. A jaka była literatura? Właśnie, dlaczego tak rzadko mówi się o jakości literatury? Bo przecież to pytanie wydaje się ważniejsze. A odpowiedź jest prosta. Ona była i jest rewelacyjna. I na tym tylko badacze literatury winni się skupić. Szukanie na siłę wspólnych mianowników do niczego dobrego nie prowadzi – mało tego, jest wielkim nieporozumieniem.
Po co z rozważań pokoleniowych czynić fetysz? Żeby krytykom było łatwiej definiować twórczość? Historia literatury nie znosi ani próżni, ani chaosu. Jeśli zatem nie było pokolenia, trzeba je wymyślić. Bo inaczej nic się nie zgodzi w ostatecznym rozrachunku. Za takimi właśnie tropami szła krytyka. Ile dyskusji na ten temat przewinęło się przez łamy przeróżnych gazet, nie tylko literackich. Ile papieru zmarnowano na te czcze rozważania. I wszystko po to, żeby za wszelką cenę udowodnić istnienie nieistniejącego.
Od dziesięcioleci chorobą polskiej literatury są pokolenia i manifesty. Nie ma pokolenia, nie ma literatury. To łączenie się w stada charakteryzuje całą historię polskiej literatury. Musi być przewodnik stada, muszą być akolici. Autor, który sam siebie sytuuje gdzieś na marginesie, automatycznie traci prawo bytu. Krytyk staje wobec niego bezradny.
I dzisiaj, kiedy przyglądam się twórczości najmłodszego pokolenia, dostrzegam podobne uwikłania. Zupełnie to niepotrzebne. Pytam: Po diabła ten pęd do życia w stadzie? Po co wam wspólne mianowniki? Co one mogą dać dobremu autorowi? Odpowiadam: Nic, po stokroć nic. I powtarzam – niech sczeznie pokoleniowość. Bo w niej może zginąć wartościowa poezja. Bo w niej mogą się przez przypadek zagubić dobre wiersze i opowiadania. Oczywiście istnieje możliwość, że to właśnie dzięki wspólnemu wysiłkowi znakomita twórczość zostanie zauważona. Ale szansa na to jest niewielka. Krytyków interesujących się współczesną poezją jest kilkunastu. Oni i tak śledzą wszystko na bieżąco. Nic im nie umknie. Opiszą to, co zechcą. Lobbing pokoleniowy na niewiele się w tym przypadku zda. A w działaniach pokoleniowych, powiedzmy otwarcie, właśnie o taki lobbing chodzi.
Tymczasem krytycy, poruszający po utartych ścieżkach, wyglądają jak pączki w maśle. Ich praca jest dziecinnie łatwa. W zasadzie przestawiają tylko klocki. Mają pokolenie „bruLionu” podzielone na kilka frakcji. Teraz dochodzi do tego pokolenie najmłodszych, które coś czerpie z poprzedniego pokolenia, coś wnosi i też jest trochę podzielone. A gdyby tak pomieszać szyki, zmylić tropy i świat obecnej poezji rozbić na dziesiątki monad? Wtedy dopiero byłoby ciekawie. Już to widzę. Kto wie, może krytycy wypowiadaliby się w programie Kuby Wojewódzkiego, piętnując anarchistyczne zapędy poetów. Nikt nie wiedziałby, jak opisać to nowe zjawisko.
Może wyolbrzymiam, może i jestem trochę niesprawiedliwy. Bo przecież są krytycy, którzy nie myślą schematami. Są autorzy, dla których liczy się wartość utworu, a nie przynależność do grupy. I wcale nie chcę jednocześnie powiedzieć, że nie widzę elementów scalających twórczość najmłodszego pokolenia pisarzy i poetów – pokolenia, do którego należą m.in. Krzysztof Siwczyk, Jolanta Stefko, Bartosz Muszyński, Bartłomiej Majzel czy Tadeusz Dąbrowski. Te elementy są. Zaryzykowałbym twierdzenie, że jest ich tyle samo, co kilkanaście lat temu, kiedy do literatury wchodzili m.in. Marcin Baran, Marcin Świetlicki czy Marcin Sendecki. Są i jednocześnie ich nie ma. Bo poeci zawsze funkcjonują w odosobnieniu, chociaż zdarza się, że każdy z nich zaczyna swoją frazę od podobnego słowa. Inni są ich mistrzowie. Inne są ich literackie fascynacje. I w innym idą kierunku. Niepotrzebny im wspólny szyld. I tym młodszym, i tym starszym. Mam nadzieję, że ich książki sprawią, że zbędne staną się dyskusje o pokoleniach. Silna literatura zabije nijakie krytyczne westchnienia.
Chciałbym wierzyć, że najmłodsi poeci wyśmieją bunt, który miał być wpisany w ich idee. Powiedzą: Dość! Miała być rewolucja, a co jest? Jest leżący na biurku plastikowy pistolet. Może zauważą, że to nie oni dzisiaj się buntują, ale ktoś zupełnie inny. Dorota Masłowska, autorka słynnych książek Wojna polsko-ruska pod flagą biało-czerwoną i Paw królowej, tak rozmawiała z „Ha!artem”:
„Pytanie: Dorota – wojna?
Odpowiedź: Wojna.
Pytanie: Przeciwko czemu?
Odpowiedź: Widzisz tych przetaczających się ludzi? Przeciwko nim. Tak napisz: przeciwko nim. Zobacz – idą, niosą siatki. Ziemniaki, mięso na obiad. Trwała ondulacja, trwały balejaż. Liście rosną na drzewach. Bardzo ładnie jest. W pokoju na stole leży pistolet, ale to nic nie da, bo oni są kuloodporni. Są szczelnie opakowani, mają pancerne ubrania. Z metkami mają. Nie można ich zabić”.
Taka jest proza. Dzięki Bogu poezja jest inna. Dryfuje w innym kierunku. Nie wypowiada wojen. Nie obraża. Nie chce się lansować. Nie etykietuje. Nie zna najmodniejszych albo najbardziej niemodnych knajp w Warszawie i Krakowie. Unika buntu. Ucieka od tanich słów. Mówi, i tylko tyle.
Czas zatem skończyć z mnożeniem krytycznoliterackich stempli. Bo to wszystko działania na siłę. Kreowanie przez krytykę poetów rewolucjonistów niczego dobrego nie przyniesie. Grupowanie twórców i przypisywanie im intencji też spełznie na niczym. Oni zawsze są osobno. Razem wierszy nie piszą. A to, że je czytają na wspólnych imprezach we Wrocławiu, Krakowie czy Poznaniu, nie znaczy jeszcze, że słuchają samych siebie.
Zobaczmy w poezji tylko poezję. Może wtedy wybrniemy z ślepego polskiego zaułka i przekonamy się, że możliwe są inne rozwiązania. Święcie wierzę w to, że najmłodsi autorzy pokażą jeszcze krytykom język i zdobędą się na prawdziwą niepodległość. Na pojedynczość. Mam też nadzieję, że poeci, których zwykło się przypisywać do pokolenia średniego (Tadeusz Pióro, Andrzej Sosnowski, Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki), starszego (Jarosław Marek Rymkiewicz) czy najstarszego (Tadeusz Różewicz), nie staną się wzorami dla najmłodszych. Takimi wzorami, których nie można przekreślić. A będą jedynie punktami odniesienia.
Pora zatem opowiadać o literaturze. O literaturze według Gombrowicza. Czas już na opowieści o wierszach. I o poetach – zawsze osobnych, zawsze na marginesie, zawsze z daleka od stada. Różewicz, Świetlicki, Sendecki, Grzebalski, Muszyński, Pióro, Bierezin, Zadura, Różycki, Tkaczyszyn-Dycki. I nic nad te opowieści. Tylko tyle.
Bo podobnie jak autor Kosmosu mówię tak poezji czystej. Poezję polityczną, tak samo jak prozę, wyrzucam przez okno. A autorom, którzy pochylają się nad bezrobotnymi czy też dobrze zarabiającymi, mówię: Niech was telewizja pochłonie.
O wierszu „Białe przepaście”
(37 wierszy o wódce i papierosach. IW Świadectwo, Bydgoszcz 1996)
Białe przepaście
Białe przepaście.
Gdybyś coś
naprawdę kochał
lub był przywiązany
naprawdę: nie byłoby ich.
Ręce i stopy są pełne spadania
co trzyma mnie za język?
Taka scena. Marcin Świetlicki rozdaje autografy i sprzedaje swoje książki po jakimś spotkaniu w Teatrze Ósmego Dnia w Poznaniu. Na biurku leży foliowa torba, do której upycha pieniądze. Ludzie stoją w kolejce i kupują „37 wierszy o wódce i papierosach”. Świetlicki uprzejmy i wpisuje, co trzeba. Za oknami dosyć zimno, ale jeszcze nie ciemno. Na ciemność przyjdzie jeszcze czas. Teraz jest czas rozdawania autografów. Młodzież, która wtedy była młodzieżą, ale teraz już nie jest, mówiła młodo i żwawo. Jak młodzież mówi dzisiaj? Czy mówi Świetlickim? Wtedy do bólu mówiła i było to nieznośne. I chyba Świetlickiego nie czytała. Tak jak nie czyta się poetów, którzy są modni, a na dodatek występują na scenach całej Polski z repertuarem własnym, rozprzedawanym później na płytach.
Pamiętam, że jeszcze podczas moich studiów, długich i nieznośnych, kolega, który w chwilę później wyjechał do Paryża, przyniósł na wydział wiersz. Jakiś intrygujący kawałek to był. Może nie był piękny, ale intrygował czymś nieznanym. Wiele lat później uświadomiłem sobie, że był to odbity na powielaczu wiersz Świetlickiego. Było w nim o mieście, które będzie należało do niego.
Jak napisał, tak się stało. Po paru latach krytycy znienawidzili wiersze, które przyniosły mu wielką popularność. On sam zaczął siebie nie lubić w swoich wierszach. A we mnie pozostały „Białe przepaście”, które o poezji Świetlickiego mówią prawie wszystko. Swoją ukrytą ironią, ekshibicjonizmem, romantyzmem i antyromantyzmem, klimatem z Trakla i Celana, nieopisanym jeszcze przez nikogo i miejmy nadzieję, że tak zostanie.
Krata mowy jest udręką, a jednocześnie wybawieniem. Gdyby nie ona, nie mielibyśmy niczego. Najmniejszej nawet nadziei. Jeżeli nasze ciało jest na skraju i wszystko zmierza ku wymazaniu siebie ze świata, z pomocą przychodzi język. Pozwala balansować na powierzchni, spacerować po wulkanie. Dzięki językowi powstają białe przepaście, białe plamy, których w życiu realnym nie da się ominąć. Człowiek wpada w nie i nijak nie może wygrzebać się z zimna rozpaczy albo pominięcia. Zapada się w nie łagodnie, a potem nie ma wyjścia. Albowiem myli się ten, kto sądzi, że życie w języku nie naraża piszącego na rany. Naraża na rany. A czasem i na śmierć. Bo pisanie to przechodzenie z jednego świata w drugi świat. Bez żadnych paszportów, obligacji i ubezpieczenia kupionego w dobrym towarzystwie reasekuracyjnym. To zadanie dla genialnych wariatów albo dla ludzi kompletnie nieświadomych swego istnienia.
Świetlicki, jak się zdaje, nie należy ani do jednych, ani do drugich. Jako twórca do bólu świadomy swoich metafor zręcznie steruje czytelnikiem. Zmusza go do karkołomnych wycieczek, lekturowych powrotów, nieznanych mu wcześniej życiowych wyborów. A jednocześnie w wierszach Świetlickiego nie ma najmniejszej nawet wyrafinowanej spekulacji. Jest wielka intuicja językowa, genialna wręcz chęć niepodobania się poprzez umiłowanie siebie samego. Albo na odwrót. I narracja, która fascynuje wielowątkowością, autobiografizmem. Czego w tych wierszach nie ma? Jest wszystko. Cała Polska okresu przejściowego, okresu korupcyjnego. Świetlicki niepocieszony, pocieszony, Świetlicki robiący w telewizji „Pegaz” (kto dzisiaj pamięta o tym programie kulturalnym?). Przyjaciele, pijaństwa, okresy abstynencji. I ten jeden wiersz. Jakże skromny przy „Tobole” czy „Henryku Kwiatku”. A jednocześnie jakby w tych kilku słowach z „Białych przepaści” skupiła się cała poetyka autora „Zimnych krajów”. Jakby w nich zaistniał świat pojedynczy, uderzająco podobny do niektórych fraz Paula Celana. W zasadzie Świetlicki nie przywołuje tego poety w swoich wierszach. A w tym przypadku odstępstwo od reguły. Ale jakie piękne i niebezpieczne.
Tak samo niebezpieczne jak „Wymazywanie” Thomasa Bernharda, które również odzywa się w „Białych przepaściach”. Bernhard mówi: nienawidzę mojego kraju, nienawidzę północnego klimatu, nienawidzę mojej rodziny. Świetlicki powtarza: mam kłopoty z obecnością, mam kłopoty z klimatem, który czyni z ludzi zwierzęta, mam kłopoty z rodziną. Ale tych dwóch autorów łączy znacznie więcej niż te proste wyznania. Chęć życia w izolacji, a jednocześnie niemożność tego życia. To specyficzne rozdwojenie sprawia, że lektura „Wymazywania” ze strony na stronę staje się „książką Świetlicką”. Bo przecież ile w wierszach autora „Trzeciej połowy” tęsknoty do innego życia, do życia w celi, pustym pokoju. Otaczają go stada ludzi, ale on potrzebuje czegoś innego, czego w zasadzie nie nazywa. Bernhard też ucieka od definicji. Jego bohater z rodzinnego austriackiego, katolickiego i narodowosocjalistycznego Wolfsegg wyniósł się do Rzymu. Wyniósł się z północy na południe, gdzie ludzie nie wyglądają w zimie jak zwierzęta, nie noszą czapek, szali i grubych kurtek. Tam ludzie wyglądają jak ludzie. Nie utrudniają sobie życia. Kiedy mają ochotę na krzyk – krzyczą, ale zaraz o tym krzyku zapominają. Nie tłumią go w sobie jak nieszczęśni ludzie z północy, którzy zanim zapłaczą, muszą to solidnie przemyśleć. Domy ludzi z południa są piękne jak pałac, w którym mieszka bohater „Wymazywania”. Do takich miejsc na placu Minerva chce się wracać. Bo na południu nawet hierarchia jest ludzka, tworzona niemal każdego dnia na nowo. A hierarchia północna jest sztywna, nienaruszalna. Obóz koncentracyjny – powiedziałby autor „Zimnych krajów”. Austriacka śmierć – dodałby autor „Wymazywania”. Bernhard uciekł ze swojego pierwszego miejsca i do teraz na nie narzeka. Świetlicki nigdzie się nie ruszył i też narzeka. Ale jakże odmiennie ci autorzy pojmują przestrzeń. W wierszach Świetlickiego przestrzeń jest dosyć zawężona i z lekka klaustrofobiczna. Dla Bernharda poszerzanie przestrzeni stało się prawdziwą obsesją. Jakiś swoisty masochizm unosi się nad tą poezją i prozą. Przyciąganie i odpychanie, wielkie skrajności, bez których nie powstaje wielka literatura.
Świetlicki zaciera ślady po swoich namiętnościach. W jego wierszach nie padają wielkie słowa, a jeżeli się pojawią, z miejsca są wyśmiewane. Ale w „Białych przepaściach” i w paru innych tekstach poeta ten przywołuje słowo miłość. I nie w tym ma ironii. Nagle język Świetlickiego staje się poważny, czasami aż nadto sentymentalny. Wkraczamy w inny świat. Tak jak w „Wymazywaniu” codzienny teatr staje się nieistotny, a prawdziwe uczucie zajmuje najważniejsze miejsce w literaturze. Dwaj ironiści zmieniają się w ludzi, którzy szukają. Wystarczy przeczytać „Białe przepaście”, by zrozumieć, że nie samym językiem żyje człowiek. Wystarczy przeczytać „Wymazywanie”, by zrozumieć, że nie sama nienawiść powoduje Bernhardem.
Czy ci dwaj autorzy piszą dalszą część „Czarodziejskiej góry”? Czy chcą zrozumieć świat, który jest dla nich nie dostępny? Niewykluczone, że Kopiec Kościuszki i Wolfsegg położone na wzgórzu to ich Davos. A język, którym się posługują, to tylko upoetyzowana wersja języka codziennego, który istnieje na wyciągnięcie ręki. I o to właśnie chodzi. Białe przepaście są na wyciągnięcie ręki. Wyciągają nas z domu i każą robić rzeczy niespodziewane i niegodne. Wychodzimy wtedy na skraj i balansujemy życiem.
W filmie Sofii Coppoli „Między słowami” stary, niegdyś znany aktor przyjeżdża do Japonii, by wziąć udział w filmie reklamowym. Wchodzi do swojego pokoju, rozbiera się, wygląda przez okno i widzi morze wieżowców, kolorowe ulice. I puste sine niebo. O czym wtedy myśli? A o czym myśli Scarlett Johanson, grająca żonę zapracowanego fotografika, który jest właśnie u szczytu karjery i także przyjechał do Japonii? Czy życie w samotności jest przeznaczeniem? Bohaterowie „Między słowami” rozpaczliwie chcą poznać kogoś bliskiego. Bohater „Wymazywania” tak często podkreśla, że bardziej kocha ludzi prostych niż intelektualistów, że staje się to niewiarygodne. A co robi Świetlicki?
Ciało jest pełne spadania, mowa się wznosi ponad ciało. Doczesność za nic ma życie, poezja pogrąża się w życiu. Literatura odwróciła się od moralności i etyki. Teraz triumfy święci nicość. Tak wygląda świat u schyłku wieku i na początku wieku przyszłego. Bo chociaż przełom już nastąpił, to jeszcze nikt nie przystawił odpowiedniej pieczęci. Może dlatego, że zbyt wiele się dzieje. Niewykluczone, że jeszcze coś się wydarzy. Ale my na to nie czekamy. Dla nas nic to nie znaczy. Nasze życie uciekło przed słowami. Nasze słowa nie uwiodły życia. Na nic zdały się lektury i śmierci naszych bliskich. Na nic zdały się prośby tych, którzy zawsze proszą. Nic z tego. Wyjechaliśmy, chociaż tylko kilka kilometrów dalej. Na tyle daleko, żeby nikt nie rozpoznał naszej twarzy. Na tyle blisko, żeby nasz cień był jeszcze widoczny.
Jacek Podsiadło nigdy nie był buntownikiem. Po co przypinać mu takie łaty? Jakim buntownikiem jest twórca, który z pokorą przejmuje styl swoich poprzedników? Wydaje się więc, iż krzywda się stała temu poecie, że ktoś kiedyś zaszufladkował go jako spadkobiercę buntów Bursy i Stachury. I w tej szufladzie Podsiadło pozostał do dziś. Nie do końca na taki los zasłużył, albowiem jego koncepcja literacka jest spójna, mistrzowie – od razu rozpoznawalni, przyjaciele – oczywiści, środowisko – jasno określone. A język? To w języku przede wszystkim słychać lektury i zapożyczenia autora Niczyje, boskie. Językowe fascynacje zmieniają się u Podsiadły z tomiku na tomik. Ale dla mnie ten poeta jest przede wszystkim spadkobiercą stylu Stanisława Barańczaka. Tego z Chirurgicznej precyzji, którą można nazwać kwintesencją Barańczakowego języka. U Podsiadły słyszę też Miłosza, echa amerykańskich bitników. I jeszcze odniesienia do Franka O’Hary, przekorne dyskusje z Grochowiakiem.
Podsiadło od początku szukał swojego miejsca na marginesie literatury. Konsekwentnie budował pozycję oczytanego outsidera (co nie znaczy: buntownika), który nie przynależy do świata wymyślonego przez literatów. Liczy się tylko prawdziwe życie i „znajdowanie czasu dla dramatów, które nie miały miejsca” – tak pisał w „Wierszu dla Andrzeja Sosnowskiego”. I dodawał: „To jest rola liryki”. Musi być konkret, przeżycie, obserwacja, narracja, cień nieba w określonym kolorze. Muszą być bohaterowie i akcja, która nie zanudzi czytelnika. A więc wszystko to, co w poezji prawie zawsze było. Żadnych ekscesów i rewolucji w języku. Bo życie ma sens tylko w naturalnych dekoracjach. To dlatego miasto nigdy nie mogło się stać żywiołem tego poety: „Miasto nie jesteś dobre. Nie pachniesz tuberozą” („Powitanie miasta”). Wszystko musi zostać wyraźnie określone. Wszystko ze wszystkiego winno precyzyjnie wynikać. Metafory są podporządkowane linearnej logice, z małym tylko marginesem na szaleństwo.
W poezjach Podsiadły czytelny musi być też kontekst, w przeciwnym razie wiersz mógłby być mylnie odczytany. A tego Podsiadło boi się chyba najbardziej. Bynajmniej nie ironizuję. To jeden z nielicznych współczesnych polskich poetów, któremu zależy na czytelnikach. I który czytelników poważa.
W wierszach Podsiadły znajduję często frazy zupełnie fascynujące. Jednowiersz: „Norwid i Nerval, takie imiona nadałem tej nocy swoim czarnym butom” zaliczam do perełek polskiej liryki końca XX wieku – tak jak Wojciech Bonowicz w jednej ze swoich recenzji. Jest w tym wersie i tradycja, i lekka z niej kpina. Wejść w literaturę, uczynić z niej buty siedmiomilowe, iść z nią jak równy z równym. Korzystać z niej, pozostając jednocześnie Jackiem Podsiadłą, którym by jednak nie był, gdyby nie Norwid i Nerval. Albo inaczej: to ja określam granice odczytania minionej poezji, bo teraz ja jestem i tylko dzięki mnie przeszła literatura jest żywa. Ten wiersz w przeciwieństwie do narracyjnych tekstów Podsiadły jest niesamowicie skondensowany i logiczny. „[…] podobnych jednowierszy można machnąć pięć na godzinę” – tak pisał Podsiadło w „Tygodniku Powszechnym” (nr 24/2000) w ramach dyskusji o literaturze lat 90. Trudno się z tym zgodzić. Przypomina mi się inny jednowiersz tego poety: „Nie, kochanie, nie będę używał prezerwatywy”. I nie ma dyskusji. Czar pryska. Diabła warta ta fraza. I znowu szukam innych krótszych wierszy Podsiadły: „Rżnęło mnie ośmiu. Wypiłam cztery wina. Hercegowina” („Yoko Ono, choć nikt jej nie pytał, wskazuje, kto jest winien łamania praw kobiet w Bośni”). I właściwie wiadomo, o co chodzi. Przekaz jest w miarę czytelny. Ale czy miał być groteskowy? Czy poeta świadomie założył element humorystyczny? A może na tyle poważnie podszedł do dramatycznego problemu, że najzwyczajniej o nim zapomniał? Tego nie wiem. Zatem nie zawsze Podsiadło jest zrozumiały. Nie zawsze potrafi udowodnić wyższość wiersza dłuższego nad krótszym. A w eseju z „Tygodnika Powszechnego” Podsiadło sugerował, że jego teksty są przykładem soczystej zrozumiałości (o poezję niezrozumiałą oskarżał m.in. Marcina Sendeckiego, Andrzeja Sosnowskiego i Tadeusza Piórę).
Albo taki wers: „Granatowy barszcz nieba zabiela szklanka poranka, podnosi się kurtyna nocy…” („Gorzkie żale, słodkie pocieszenia”). Czy ta metaforyka jest klarowna? Czy ta fraza jest przyzwoicie logiczna? Raczej nie. Wszak każda poezja jest niezrozumiała. Oczywiście w różnym stopniu. Tutaj granica jest przekroczona.
Ale nie o takie dylematy tu chodzi. Bo lubię wiele wierszy Podsiadły. Lubię je tak samo jak poezję Andrzeja Sosnowskiego. Tyle że Sosnowski chodzi po świecie z innymi rekwizytami niż Podsiadło. Nadbudowuje nowy idiom, który ma się odciąć od poetyckich miazmatów, bo współczesny język nie ma już niczego nowego do powiedzenia. Niczego nie wyraża. Trzeba wymyślić nową formę przekazu – zdaje się mówić Sosnowski. I dlatego to on jest rewolucjonistą, a Podsiadło beneficjentem minionych epok. Sosnowski ośmiesza język romantyków, czerpie garściami z wierszy i powieści amerykańskich. Gdzieś błyśnie DeLillo, gdzieś pojawi się Ashbery. Ośmieszony zostanie Herbert. Podsiadło akceptuje język zastany, metafory buduje tak jak niegdyś truwerzy – Sosnowski przyzwyczaja nas do nowego obrazu świata i do nowego języka. I wydaje się, że wszystko jest kwestią wrażliwości na brzmienie. To tak jak w muzyce współczesnej, czasem rozpoznajemy znane dźwięki i dzięki temu łapiemy grunt. Ale tak naprawdę budujemy świat z odprysków. Bo i tak może wyglądać rzeczywistość.
Podsiadło omija te drogi – pamiętajmy, że jest poetą krajobrazu, a nie miasta. Dla niego świat winien mieć swój zapach. Dla Sosnowskiego nie jest to warunek konieczny do wiersza. W „Liście z fioletowego cienia do Pawki Marcinkiewicza” Podsiadło pisał: „Tłumaczyłem jej, że we współczesnej poezji nie powinno się już używać słowa „kocham””. I tym wersem odpowiada na większość pytań, które postawił w eseju z „Tygodnika Powszechnego”.
Podsiadło stanął po stronie słowa, na które wielu dzisiejszych poetów nie może się zgodzić. Tak jak nie akceptuje się emfazy, inwokacji, zawołań. Sosnowski, Pióro i Sendecki opowiedzieli się za tym, co po tym słowie zostało – opowiedzieli się za pustką. Podsiadło trzyma się tradycji, rezygnuje z buntu. Oni wybrali bunt i muszą teraz opisywać NIC. Ośmieszać język, który słyszą. Dworować z roli poezji. Widzą inne zadania wiersza, bynajmniej nie romantyczne, postróżewiczowskie czy postmiłoszowskie. Ich tradycja jest gdzie indziej. Ich poezja bywa grą z samą sobą, oddechem po hucpie. A Podsiadło traktuje ją podobnie jak Ryszard Krynicki, czyli bardzo poważnie. Z reguły poważnie.
Te dwa światy dzisiejszej poezji, wzajem się uzupełniające, są dla mnie czytelne. O ile w ogóle poezja może być czytelna. O ile czytelny jest dla mnie Szekspir w tłumaczeniu Barańczaka i Szekspir w przekładzie Libery. O ile czytelne są wiersze Zagajewskiego i Różewicza. O ile czytelne jest wszystko, co się wokół mnie dzieje.
Każda epoka ma taki język poetycki, na jaki sobie zasłuży. I z jego pomocą musi opisać Świat. Nie ma rady. Nie ma języka poetyckiego bardziej podatnego na opis rzeczywistości lub mniej. Witold Gombrowicz wiedział o tym doskonale i od poetów zawsze wymagał nowoczesności, nowoczesności i jeszcze raz nowoczesności. To dlatego wyzwał „złą poezję” na pojedynek. I wygrał.
W latach 50. jego teorie były jak najbardziej słuszne. Dekadę później również były aktualne. Do początku lat 90. autor „Kosmosu” nie mylił się. Było tak, jak mówił. Tradycja bębnienia w patriotyczne tam-tamy, katarynkowego obwieszczania narodowych weltschmerzów, powrotów do idei, odwrotów od nich – od czasów Skamandra po epokę sprzed lat czternastu była tradycją obowiązującą. I Gombrowicz jej nie akceptował. Drażniła go litanijność formy, brak niepokoju metafizycznego zrodzonego z „natężenia ciszy”, brak „religii objawionej w gorejącym krzaku”. Tak mówił Gombrowicz. I po stokroć miał rację. Jednak dzisiaj jego ataki nie miałyby sensu. Współcześni poeci skutecznie wyleczyli literaturę z naleciałości, które Gombrowicza przyprawiały o dreszcze. Riposty wymierzone w narodowe ciało literatury straciły smak świeżości. Ale w powietrzu czuć jeszcze pył z pola bitewnego. I chociaż wiadomo doskonale kto wygrał, to nie jest powiedziane, że wszystko za nami. Bo pociągi z poetyckimi baranami, którzy nie usłyszeli, że ich poetyka przegrała, ciągle jeszcze odjeżdżają z przeróżnych stacji – nie tylko prowincjonalnych. Chwała Bogu, że nie są to składy InterCity.
W „Dziennikach” autor „Trans-Atlantyku” przerażony produkcją współczesnych sobie poetów podawał przepisy, jak poradzić sobie z polskim wirusem, którego pokłosiem były wiersze zainfekowane. Podawał te recepty, nie po to jednak, by wypowiadać wojnę twórczości poetyckiej jako takiej. Krytyka była wymierzona tylko i wyłącznie w twórczość schematyczną, automatyczną, nijaką, bzdurną i patriotyczną na dodatek.
A co proponował? Proszę posłuchać: „natychmiastowy wyjazd za granicę. Artysta polski, jeżeli chce czegoś dokonać, musi wyjechać, wyjechać duchem, wyjechać nie ruszając się z miejsca – i trzeba, aby wyjechał w góry. Polska równina jest ze wszech miar wzruszająca, ale dla artysty nie ma to jak górski klimat, ostry, ostry i w dodatku opatrzony takimi nierównościami gruntu, że ciągle ktoś na kogoś patrzy z dołu albo z góry – czy jasne?”
Dla nowego pokolenia autorów takie rady brzmią cokolwiek archaicznie, a może naiwnie, nawet jeżeli potraktować je metaforycznie. Wyjechać może każdy. Stara poetycka retoryka jest na wymarciu. Rola literatury została solidnie pomniejszona. Zmieniła się pozycja pisarza. Romantyczne, młodopolskie czy PRL-owskie wywyższenie? Kto o tym pamięta? Przestał istnieć także świat socjalistycznych pisarskich synekur, który drażnił Gombrowicza nie mniej niż mierna poetycka jakość. Outsidera, który na życie musiał zarabiać pracą w banku, jakże musiał irytować system, który z urzędu promował miernoty.
Jego wizja pisarza kształtowana była przez rzeczywistość rynkową i przeświadczenie, że autor nie działa w imieniu grup społecznych czy narodowych. Autor „Pornografii” przestrzegał: poeta winien pisać tylko i wyłącznie dla siebie. Na swój własny rachunek. Marzył mu się polski Rabelais – autor, który nie będzie uprawiał pisarstwa absolutnego. Nie będzie hołdował sztuce czystej. Będzie za to uderzał w to, co go rozjuszy. Będzie pisał dla rozkoszy własnej i cudzej. I w ten sposób wypowie swoją epokę.
Gombrowicz jeszcze kilkadziesiąt lat temu nie widział polskiego poety, który mógłby wypowiedzieć epokę. Naśmiewał się – Miłosz medytuje: gdzie jest moje miejsce, jakie są moje obowiązki, mamże zanurzyć się w historii, kim mam być, co mam robić?
Autor „Dzienników” oczywiście solidnie przesadzał. W tym przypadku też go trochę poniosło. Niemniej jednak trudno się z nim nie zgodzić, kiedy wspomina o truciźnie przeszłości, o braku stylu, o getcie polskości, o więzieniu historii, o zniewoleniu tematyką, geografią…
Pisał: gdyby poeta umiał potraktować swój śpiew jak manię, lub jako obrządek, gdybyż oni śpiewali jako ci, którzy muszą śpiewać, choć wiedzą, że śpiewają w próżni. Gdybyż zamiast dumnego „ja” poeci byli zdolni wypowiedzieć te słowa ze wstydem, lub z lękiem… lub nawet ze wstrętem… Ale nie!! – krzyczy Gombrowicz. Poeta musi uwielbiać poetę.
Czy dzisiaj coś się zmieniło? Czy Gombrowicz i teraz wypowiedziałby podobne słowa? Wątpię. Już po lekturze wierszy Marcina Świetlickiego mógłby wyrzucić swoje teorie do kosza. Wydaje się, że właśnie ten autor w sposób niemal doskonały wypełnił jego postulaty. O poecie, o pasji bycia twórcą, o twórcy dzieckiem podszytym, a wreszcie o poecie, który zaprzeczając i ośmieszając bycie poetą, stworzy z tego wielką wartość. Znają Państwo tę scenę, Marcin Świetlicki rozpoczyna swój monolog podczas spotkania autorskiego. Przechyla głowę, zapala papierosa, krzywi się, gra a raczej chce grać. Każdym grymasem, każdym gestem mówi – ja nie chcę się pokazywać, nie chcę grać – uciekam. Jestem dzieckiem, które nie potrafi mówić. Ale jednocześnie mówi. Wypowiada wojnę nijakości, nie nurza się w metajęzyku, ucieka do rzeczywistości. Zawsze podkreśla, że tworzy na własny rachunek. Wstydząc się, przełamuje siebie, zmusza siebie do wypowiadania rzeczy ważnych. Dla siebie. Nie dla państwa. Nie dla określonej grupy, ani dla żadnego ulubionego filozofa. Pisze:
„Całuję się z mikrofonem (…)
Muszę usta czymś zająć.
Muszę czymś zająć swój wstyd. (…)
Stać prosto. Bezustannie”
Odrzuca postawę narcystyczną:
„dałbym wiele za to, by już przy mnie nie
cytowano mnie”
I co ważne, mówi językiem niezwykle prostym. Umieszczając go wszak w zaskakujących kontekstach. W efekcie tworzy poetycką anty-fabrykę, która delikatnie odmienia ludzi i sprawia, że ich pasja staje się pasją innych.
Ale Świetlicki nie jest jednym autorem, któremu udało się wyzwolić z wyśmiewanych przez Gombrowicza paradygmatów.
Obok niego stary język zanegowali m.in.: Andrzej Sosnowski czy Mariusz Grzebalski i wielu, wielu innych. Wszyscy oni powiedzieli – żadnych wzniosłych słów. A Marcin Baran, Marcin Sendecki i Marcin Świetlicki przekonywali w słynnym zaklęciu – „Za oknem ni chuja idei”. Jest życie, są kobiety, są słowa. I jest emigracja bez emigracji – właśnie taka, jaką wymarzył sobie Gombrowicz. Jest nienaturalność, anty-naturalność.
Czy wiersze tych trzech poetów, którzy posługują się odrębnymi językami, ale połączyła ich wojna przeciwko „staremu stylowi”, nie wypowiedzą swojej epoki? Bo ktoś powie, że są – infantylne, zbyt konkretne, mało konkretne albo może zanadto zmetaforyzowane. Bzdura. Jestem pewien, że kiedy ktoś sięgnie po te teksty za jakieś pięćdziesiąt lat, wiele dowie się z nich o polskiej rzeczywistości lat dziewięćdziesiątych. Będzie mógł obserwować przemiany języka poetyckiego oraz zmiany w duchowości i wrażliwości.
Bo literatura to nie tylko obrazy. To także próby ucieczek. I próby samotności. Próby głosu. Tak było zawsze. Tak jest teraz.
Ale pamiętajmy: te próby też mogą mieć swój kres. One kończą się tam, gdzie zaczyna autoparodia.
Zatem choć Gombrowicz wygrał, to może jeszcze przegrać. Bo anty-naród może zaistnieć na nowo na prawach narodu. Tajemniczy kod może stać się operetkowym wytrychem. Niebezpieczeństw jest wiele. Wszyscy o tym doskonale wiedzą. Dlatego nad polem bitewnym unosi się ciągle kurz i pył.
Warszawa, Dworzec Centralny. Piątek, godzina 17.45. Za chwilę odjedzie pociąg do Poznania, a ja ciągle stoję w kolejce po bilet. Dochodzę do kasy, rzucam pieniądze i dalej już biegiem na peron. A tam dwa pociągi. Jeden na torze trzecim, drugi na czwartym. Wybieram tor trzeci. Wsiadam, wszystko się zgadza „numer wagonu 6” jest, „numer miejsca 106” jest. Zdejmuję płaszcz, wychodzę na fajkę. Przeciągam plecy i od niechcenia pytam faceta, który czyści sobie buty „ten pociąg to do Poznania?”. A on z rozbrajającym uśmiechem „nie, do Krakowa”. Za minutę będzie jechał. I znowu sprint płaszcz, torba, gazeta, skok nad pasażerem, unik w lewo dopadam drzwi, z lekka odpycham staruszkę, która je tarasuje i znowu na peronie. W momencie w którym znalazłem się na ziemi, pociąg gwizdnął i odjechał. Wtedy zobaczyłem pociąg „właściwy”. Ulga. Jest. Wchodzę do przedziału. Spokojnie powtarzam czynności, które mam już dawno za sobą. Ale czuję się nieswojo. Przecież ja już pojechałem. Jakaś część mnie jest w drodze do innego celu. A teraz, choć sytuacja jest jak najbardziej realna, tylko ją powtarzam, zatem w jakiś sposób jestem nieszczery.
Początek mojej drogi do Poznania został zachwiany. Już miałem jechać, ale nie pojechałem, dlatego że popełniłem błąd rozpoznania. Teraz jadę we właściwym kierunku, ale z poczuciem straty. A może trzeba było jechać do Krakowa? Może to wcale dobry pomysł, żeby omijać cele oczywiste? Na pewno. I z tym właśnie przekonaniem zacząłem czytać Opisy przyrody najnowszy tomik Marcina Sendeckiego. A wiersze te, ku mojemu wielkiemu zdziwieniu, upewniły mnie w przekonaniu, że wysiadając z pociągu do Krakowa, popełniłem wielki błąd. Odrzucając nie oczywiste i tajemnicze, zaakceptowałem istniejące i do bólu przewidywalne. Tak jakbym nad lekturę tomiku wierszy młodego i piekielne zdolnego autora przedłożył nowe dzieło Czesława Miłosza. Ale Sendecki uratował mnie. Przynajmniej metaforycznie. Napisał, a ja bezgranicznie mu uwierzyłem:
wszystko staje się nie po kolei
trzęsienia ziemi poprzedzają rewolucje
mówi się o samobójstwach policjantów
święci za życia czekają na zbawienie
leniuchują w rudych hamakach i słuchają
trzeszczącego radia płoną rezerwaty parki
narodowe zasypiają z nożyczkami w rękach
Ten autor odrzucił utarte i ułożone na rzecz tego, czego jeszcze nie ma. Wydobył z chaosu istotę rzeczy i ujarzmił ją jednym zręcznym ruchem:
Minął tydzień, odkąd przyszliśmy nad wodę.
Atlas kłamał. Most w ruinie, pola, rzadki las.
Co nie wzięte w drogę, pozostanie młode.
Jak to się dzieje, że ów poeta w tak precyzyjny sposób panuje nad obrazem. Dlaczego jego wiersze są bardzo przejrzyste choć obrazy wen wkomponowane oblepione są brudną sadzą, śniegiem i kurzem? Dlaczego?
Odpowiedź jest prosta. Tajemnica tkwi w szczególe. Sendecki mówi wprost, naszym przeznaczeniem jest fragment. świat nie jest całością, i nigdy nie będzie. Dlatego najpierw widzimy kurz i śnieg, a dopiero po jakimś czasie orientujemy się, że jedziemy pociągiem. Dlatego najpierw widzimy kolor, a dopiero potem miejsca, na których siedzimy w naszych przedziałach. Nie od razu dostrzegamy też tabliczkę z nazwą stacji, do której jedziemy. Z tego powodu poezja w dzisiejszym świecie, musi zostawiać puste miejsca. Jeżeli komentuje, albo jest wszechwiedząca, znaczy, że kłamie. Sendecki licząc na wyobraźnię czytelnika, zostawia białe plamy. Dzięki temu mówi więcej.
Dzięki temu także czytelnik może mówić, bowiem autor Parceli zostawia mu, tym samym, wolną rękę, jeśli chodzi o interpretacje. W jednym z wywiadów twierdził: „Z wierszem jest rzeczywiście trochę tak, jak kiedyś powiedział Miłosz Biedrzycki, jak ze spakowanym programem albo plikiem komputerowym, który jest skompresowany i jak się ma właściwy klucz, to go można otworzyć i odczytać. Choć ja bym dodał do tego jeszcze to, że pewnie można go odtworzyć na parę różnych sposobów i w różny sposób odczytać”. Nic dodać nic ująć. Oczywiście cała strategia dochodzenia do sensu musi być logiczna jak rozkład jazdy pociągów PKP, ale jednocześnie winna tkwić w owej strategii odrobina szaleństwa. „W każdym razie dróg jest wiele” powiada Sendecki. Wybieraj sam, ja tobie w niczym nie pomogę. I za to należy autorowi Opisów przyrody po staropolsku się pokłonić.
Jeżeli na stację przyjeżdżają dwie lokomotywy, autor Parceli nie będzie strofował czytelnika „wsiadaj w pomarańczową, bo zieloną dojedziesz na złą stację”. Nic z tego.
Dlatego zrozumieć wiersze Marcina Sendeckiego to znaczy wybierać, łączyć, słuchać i kojarzyć. A przede wszystkim mieć świadomość fragmentaryczności. Bowiem droga, która pozornie nigdzie nie wiedzie w poezji Sendeckiego może nagle zmienić się w postmodernistyczną Via Appia.
W Opisach przyrody pozornie odległe od siebie szczegóły nagle łączą się w logiczną całość. Jakiś poetycki relatywizm? Pomieszanie z poplątaniem? O nie, nie. Nie tędy droga, do próby odczytania tych wierszy. To, że Sendecki opisuje chaos, nie znaczy automatycznie, że sam się w nim pogrąża. Jego system jest niezwykle logiczny, choć można go układać na wiele różnych sposobów.
A cechy te widać wyraźnie już na poziomie języka. W nim, jak w lustrze, odbijają się wszystkie niepokoje, konsekwentne niekonsekwencje. To jest język wyczerpania, skupiający w sobie oznaki rozpadu i gnicia. To jest niezwykle logiczny język wyczerpania, który cechuje niezachwiana składnia, własna i tylko własna metaforyka oraz anty metafizyka.
Sendecki umieszczając akcje swoich wierszy w języku mówi wyraźnie i brutalnie: skończmy z literaturą, oderwijmy się od romantyzmu, wybierzmy zupełnie inną formułę pisania wierszy. I konsekwentnie, krok po kroku, autor Parceli to robi. Nie zawsze te wiersze są zrozumiałe, czasami żeby dotrzeć do ich istoty, trzeba znać teksty „pierwotne”, które stanowią integralne części przemyśleń Sendeckiego. Bywa, że autor sięga do klasyków, których potem „punktuje”. Bywa, że przypomina Ashbery’ego. Zdarzają się „cytaty” ze współczesnych polskich poetów. I ta znajomość pomaga w interpretacji. Ale nie zawsze. Bywa bowiem i tak, że wiersz Sendeckiego tym jest pełniejszy im większa niewiedza, albo nawet naiwność czytelnika. Przyznaję sobie otwarcie prawo do nierozumienia tych wierszy.
W Opisach przyrody znalazłem wiele takich fragmentów, które nie przystają do żadnej znajomej poetyki. Takie „skrawki” budzą strach. Czyżby amnezja, albo brak wyobraźni? Nie. To po prostu zły trakt. Nie ten pociąg. Bo żeby deszyfrować Sendeckiego trzeba czasami zaryzykować i wysiąść na nieznanej stacji. Wtedy przed czytelnikiem pojawią się krajobrazy nieznane i zaskakujące. Zabrzmi nowy język, ukształtuje się nowa metafora. Ale do tego trzeba cierpliwości i czasu. A przede wszystkim zaufania.
Tak, poetyka Sendeckiego warta jest zaufania. Ten niezwykle ciekawy melanż klisz jest w stanie poruszyć każdego. Powtarzam każdego. I wiem, co mówię. Te wiersze, wbrew temu co piszą krytycy, nie są hermetyczne. Jeżeli już, to hermetyczna bywa krytyka, która porusza się jak dziecko we mgle próbując rozgryzać poezję autora Parceli na wszystkie możliwe sposoby. A wierszy tych nie trzeba rozgryzać, nadgryzać, wystarczy je czytać i myśleć. Wystarczy dostrzegać klisze, które w niej tkwią i wydobywać z nich nowe znaczenia.
Taką właśnie strategię odnajdziemy w „Małych pomocnikach” z Opisów przyrody. Ten strzęp piosenki, refleks przeszłości, skojarzony z nowoczesnym metrum potrafi zwyczajnie zachwycić:
Rzeczywistość jest piękna i ona jest muzą:
ZACZAROWANA DOROŻKA
ZACZAROWANY DOROŻKARZ
ZACZAROWANY
KOŃ
Kpina, dystans, ale jednocześnie zauroczenie. Chęć złamania liryki, a także wrażliwość. Oto twarz Sendeckiego, który zawsze lubił „grać” wyimkami, ale w Opisach przyrody doszedł chyba do mistrzostwa w tej formie. W tej rozgrywce nie ma sobie równych. Godnych przeciwników znalazłby zapewne tylko w Tadeuszu Piórze i Andrzeju Sosnowskim. Chociaż, to ważne, poeci ci nie walczą na co dzień w jakiejś wspólnej drużynie. Miejsc wspólnych zdałoby się znaleźć co niemiara, ale protokół rozbieżności także byłby długi. Wszyscy jednak zgodziliby się, co do tego, że poezja jest przede wszystkim „oddechem albo rozmową”. Nie może być żadnym manifestem ani kartą przetargową. Sendecki podkreśla wiersz musi istnieć. I tylko. A jak powstaje wiersz Sendeckiego? W wywiadzie udzielonym Beacie Adamek autor Opisów przyrody przekonywał: „Często bywa tak, że jest jedna rzecz, jeden fragment, jedno złożenie słów, do których dosyć szybko dopisuję resztę”. Ta wypowiedź wiele mówi o metodzie pracy, ale i o filozofii, którą wyznaje twórca Parceli. Od szczegółu do ogółu. Nie inaczej. Na początku widzimy strzęp słowa lub słów, a dopiero potem obudowujemy owo „znaczenie pierwotne” naszymi interpretacjami. W wyniku takich konstrukcji powstaje wiersz. I wtedy inaczej być nie może. On musi znaczyć wiele. Sendecki świadom, iż współczesna poezja dryfuje na pograniczu oczywistych kalek i grafomanii, ośmiesza „minione” i buduje „swoje”.
I wydaje się, że odniósł sukces. Jego wiersze z książki na książkę stają się coraz wyraźniejsze i coraz bardziej własne, chociaż z założenia obciążone są garbem „zapożyczenia”.
Niezwykle nośne wydają się „zapożyczenia” filmowe. Nie chodzi mi tutaj o cytowanie konkretnych filmów, czy umieszczanie w wierszach postaci filmowych, bo o to w tej poezji trudno. Ale o konstruowanie wierszy zgodnie z rytmem filmowych, bardzo nerwowych, cięć. Interesujące są powroty do tematów, które zostały na pewnym etapie li tylko zasygnalizowane. Wszystkie te „gry” i „strategie”, bardzo zresztą starannie przemyślane, budują atmosferę tych wierszy, które zapadają w pamięć, a bywa nawet, że obsesyjnie powracają.
Bo poezja Sendeckiego, w istocie, jest obsesyjna. Nie jest beznamiętna. A autor Parceli jest szaleńcem, który nie ukrywa swoich pasji. Bierze metaforę za kark i każe jej znaczyć. Ta władza nad językiem, potrafi zafascynować. Sendecki może jeszcze nie jest prawdziwym mistrzem słowa, ale wiele wskazuje na to, że będzie.
I co najważniejsze jest szczery. Zapytany w jednym z wywiadów, co zdecydowało o tym, że jeden z jego ciekawszych wierszy został obdarzony tytułem „Dni kultury karpackiej” bezpretensjonalnie odparł: „podobała mi się zbitka słów”. Oczywiście, po tym wyznaniu nastąpiła profesjonalna eksplikacja, ale ta „zbitka słów” bardzo mnie ujęła. Podobnie jak całe Opisy przyrody, które po prostu polecam. I tyle.
Koszmarna pogoda. Deszcz. Może grad. Czekam na samolot do Wilna. I z duszą na ramieniu wsiadam do tego samolotu. Jeszcze mam nadzieję, że ktoś ten lot odwoła. Ale, nie. Maszyna zaczyna kołować. A prawdziwa gehenna. Z góry, w dół. Z dołu, do góry.
Co robić w takiej sytuacji? Czego się chwycić? Zapalić nie można. Niczego nie można. Ale poczytać można. Zdesperowany wyciągnąłem z torby tomik Tomasza Różyckiego „Vaterland”. I stała się rzecz niespodziewana. Zapomniałem o dramacie. Strach odszedł jak ręką odjął. Amplituda drgań samolotu jako żywo pokrywała się z rytmem poezji Różyckiego.
Parę lat później, kiedy czytałem „Animę” i „Chatę umaitą” tegoż autora miałem podobne wrażenia. Wiersze pochłaniały mnie bez końca, jak najlepsze historie opowiadane przez wytrawnych podróżników. Bo Różycki, w istocie, jest podróżnikiem. Nie cierpi jednostajności, niespodziewane zmiany miejsca lubi nade wszystko. I zawsze zmusza do interpretacyjnej ekwilibrystyki. To właśnie taka poezja przywraca wiarę w sens literatury. Niespokojny rytm, rozedrgany rym, zaskakujące kolory miłości, a także codzienne niecodzienne krajobrazy to klucz do wyobraźni Różyckiego.
Zupełnie nie rozumiem krytyków, którzy kręcą nosem na twórczość Różyckiego. A są tacy. I co im się nie podoba? To, że jest autor „Chaty…” poetą sprawnym? To, że mówi czasami coś pod prąd? To, że nie jest zakładnikiem nicości, wszechświata i sam jeszcze nie wiem czego? Pewnie, tak. Nie przyjmuję tego do wiadomości. „Anima” i „Chata umaita” to bodaj najlepsze książki poetyckie jakie ostatnio czytałem. Powody są trzy: po pierwsze język, który pamięta minione, ale jednocześnie wymyka się przeszłości. Po drugie język, bowiem Różycki potrafi szkicować i wypełniać kolorami wewnętrzne pejzaże. Po trzecie też język, bowiem w nim tkwią uczucia, a te w liryce tego poety odgrywają niebagatelną rolę.
Autor „Animy” potrafi z mowy ulepić wszystko. Jego metafory, przymiotnikowa celność nie mają sobie równych. A do tego własny nieprzewidywalny styl. Różycki nieustannie tłumaczy w swoich wierszach świat przyziemny na świat ulotny. I na odwrót. Efekty tych prób są znakomite. Proszę posłuchać, krótkiego tylko fragmentu wiersza „Angelo”:
„Świat zaczyna się ze światła, a koty
się stają z kurzu.”
W każdej książce Różyckiego znajdziemy wiele takich perełek. Bez dwóch zdań: ten poeta wie, jak się pisze. Żadnej obniżki formy. Wszystko na równym poziomie. To prawda bywa, że rytm tych wierszy jest zbyt monotonny. Bywa, że Różycki traci kontrolę nad formą. Ale wtedy właśnie, paradoksalnie, pokazuje też swoje największe atuty, „przełamując” własną poetykę. Tak jakby chciał odbić się od dna i powiedzieć: nie, moi drodzy, zupełnie mnie nie znacie. Nie daje czytelnikowi chwili wytchnienia. Jest też mistrzem krótkiej i celnej puenty:
„otwieram oczy
i milczę, milczę, w ustach trzymam nić.”
Doskonałe, prawda? To jest właśnie ta piękna bezradność i czułość, jakiej dzisiaj się nie spotyka. Różycki potrafi zdobyć się na takie gesty. Nie boi się śmieszności. Poszukuje. Czasami na oślep, czasami z rozwagą. Jest uparty. Jego poezja nie podbuduje wątpiących w sens tego świata. Nie nawróci. Ale też nie o to Różyckiemu chodzi. Ten poeta jest przede wszystkim znakomitym obserwatorem ludzi i ich ukrytego życia.
Co ważne nie spędza godzin przed lustrem szkicując bezradnie własną twarz. Bo wie, że jest to niemożliwe. Nie wpadł w zasadzkę Tadeusza Różewicza, który ironicznie nieco, doradził niegdyś młodym autorom, by swoje pisanie zaczynali od własnego portretu. Iluż to młodzianków poległo na tym zadaniu. Iluż wpatrywało się w swe lica. I co wyszło? Nic nie wyszło. Bo wyjść nie mogło. Stary Różewicz dobrze wiedział, że tylko taki dziad jak on, może szkicować dojrzały portret. Młody musi czekać, czekać i jeszcze raz czekać. A więc, Różycki nie dał się zapędzić w kozi róg. Wybrał obserwacje i krótkie historie. Lekkim piórem skreślił wiele fascynujących obrazów z pogranicza snu i jawy. A za swe atrybuty wybrał w „Animie”: deszcz, błoto, śnieg.
„Błoto jest moją
ojczyzną i nie mam
innej.”
W „Chacie umaitej” wszechobecny jest z kolei ogień i zaklęcia. Bo autor „Animy” uwielbia oksymorony, potrafi ze sobą łączyć to, czego nie da się scalić. Jego świat jest skomponowany z „niemożliwych” skrawków, ale jednocześnie tkwi w nim nadzieja.
„Mak, trzy razy zmielony, orzechy i miód.
Barszcz z uszkami, pierogi. Chata umaita.
Teraz nie ma nicość dostępu, ona nie zna
Wcale tej piosenki, którą śpiewam jej na złość.”
A więc, od niepewności do zaklęcia. Od tęsknoty za uczuciem, po przekleństwo uczucia. Od wiary, do zwątpienia. Bez zbędnych słów i histerycznych krzyków. Bez ucieczki od samego siebie. Bez ucieczki w przeszłość. Różycki mówi zdecydowanie: nie boję się garbu minionego. Życie ma sens wtedy, kiedy jest wielowymiarowe. To myślenie jakby z innej epoki. Ale ten poeta zupełnie się tego nie wstydzi. Ze spokojem kreśli swoje krajobrazy. Jego kolory, półcienie, próby grafizowania rzeczywistości aż pachną. Autor „Animy” stara się fotografować świat specyficznym obiektywem. Umiejętnie oświetla zapomniane szczegóły, wydobywając na powierzchnię postną temperę, wilcze słowa, powtórzenia, które budują nasze życie:
„W powtarzaniu potęga, w powtarzaniu stałość.
Kawa z mlekiem i wino, do wina migdały,
powtarzane po stokroć słowo będzie ciałem
w niebieskawej pościeli, pod skundloną trawą.”
Repetycje, według Różyckiego, są jednym sensem. Nie może być inaczej, mówi autor „Vaterlandu”. To dzięki zwyczajnym czynnościom pamiętamy o ważniejszych sprawach. Jeżeli zauważymy ów paradoks, będziemy lekko unosić się nad ziemią. Przeżyjemy wzloty i upadki. Poznamy tajemnicze labirynty. W „Animie” i „Chacie umaitej” aż roi się od tajemnych przejść, mieszkań przypominających warowne zamki. Różycki uwielbia takie obrazy i bardzo sprawnie porusza się po takich terenach. Ale nigdy nie definiuje celów swoich wypraw. Dlatego do wielu sensów trudno będzie dotrzeć. Ale kiedy czytelnik rozsmakuje się w języku Różyckiego ujrzy nagle abstrakcyjny obraz, który tylko pozornie jest przypadkową układanką. Tajemnicze linie, zagadkowe metafory, refleksy światła zaczną się nagle komponować w niezwykle spójną całość. W centrum owego obrazu będzie z całą pewnością personifikacja niepewności, ale i miłości. Na dalszym planie zobaczymy zwykłe mieszkanie, ludzi, którzy próbują rozmawiać. Jeszcze dalej będzie język, a potem literatura. Oto azyl Różyckiego. W nim skupiają się różne żywioły. Raz woda, innym razem ogień. Autor „Animy” stara się owe przeciwieństwa godzić, cały czas mając świadomość przegranej. Ale z uporem wygłasza zaklęcia, które pozwolą mu trwać. Z uporem szuka miłości, nie ucieka. Czeka. Maluje i komponuje.
Urodzony w 1964 roku. Poeta, krytyk literacki. Były szef działu Kultura w „Dzienniku”, kierował redakcją Kultury w „Newsweeku”. Mieszka w Warszawie.
Głos Piotra Kępińskiego w debacie „Poetycka książka trzydziestolecia”.
WięcejEsej Piotra Kępińskiego towarzyszący premierze książki moja jest ta ziemia Martyny Buliżańskiej.
WięcejRecenzja Piotra Kępińskiego z książki Wbrew sobie Tadeusza Różewicza.
WięcejGłos Piotra Kępińskiego w debacie „Czy Nobel zasłużył na Różewicza?”.
WięcejGłos Piotra Kępińskiego w debacie „Poeci na nowy wiek”.
WięcejKomentarze Tadeusza Nyczka, Piotra Kępińskiego, Mariana Stali, Andrzeja Skrendy i Roberta Rybickiego
WięcejKomentarze Piotra Matywieckiego, Macieja Roberta, Piotra Kępińskiego.
WięcejKomentarze Wojciecha Bonowicza, Piotra Kępińskiego, Krystyny Miłobędzkiej, Andrzeja Sosnowskiego, Agnieszki Wolny-Hamkało.
WięcejKomentarze Bohdana Zadury, Agnieszki Wolny-Hamkało, Ingi Iwasiów, Pawła Lekszyckiego, Mariusza Grzebalskiego, Macieja Roberta, Marcina Orlińskiego, Artura Nowaczewskiego, Grzegorza Tomickiego, Piotra Kępińskiego.
WięcejKomentarza Jacka Gutorowa, Jarosława Borowca, Dariusza Sośnickiego, Mariana Stali, Piotra Kępińskiego i Kuby Mikurdy.
WięcejRecenzja Piotra Kępińskiego z książki Soma Łukasza Jarosza.
WięcejEsej Piotra Kępińskiego towarzyszący premierze książkiPrzyczynek do nauki o nieistnieniuEugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego, która ukazała się nakładem Biura Literackiego.
WięcejRecenzja Piotra Kępińskiego z książki Słynne i świetne Mariusza Grzebalskiego.
WięcejGłos Piotra Kępińskiego w debacie „Poetyckie książki 2004”.
WięcejRecenzja Piotra Bratkowskiego z książki Bez stempla Piotra Kępińskiego, która ukazała się 19 sierpnia 2008 roku na łamach Newsweeka.
WięcejRecenzja Jakuba Winiarskiego z książki Bez stempla Piotra Kępińskiego.
WięcejKomentarze Anny Kałuży, Jacka Gutorowa, Adama Wiedemanna, Piotra Śliwińskiego, Piotra Bogaleckiego.
WięcejRecenzja Dariusza Nowackiego z książki Bez stempla Piotra Kępińskiego.
WięcejRecenzja Piotra Śliwińskiego z książki Bez stempla Piotra Kępińskiego.
WięcejRecenzja Piotra Bratkowskiego z książki Bez stempla Piotra Kępińskiego, która ukazała się 19 sierpnia 2008 roku na łamach Newsweeka.
WięcejRecenzja Jakuba Winiarskiego z książki Bez stempla Piotra Kępińskiego.
WięcejKomentarze Anny Kałuży, Jacka Gutorowa, Adama Wiedemanna, Piotra Śliwińskiego, Piotra Bogaleckiego.
WięcejRecenzja Dariusza Nowackiego z książki Bez stempla Piotra Kępińskiego.
WięcejRecenzja Piotra Śliwińskiego z książki Bez stempla Piotra Kępińskiego.
Więcej