książki / SZKICE

Bez stempla

Piotr Kępiński

Fragmenty książki Piotra Kępińskiego Bez stempla. Opowieści o wierszach, która ukazała się nakładem Biura Literackiego 23 stycznia 2008 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Bez stempla. Opowieści o wierszach
(wstęp)

Nie było poko­le­nia „bru­Lio­nu”. To praw­da. Nie­któ­rzy dzi­siej­si trzy­dzie­sto­let­ni i pra­wie czter­dzie­sto­let­ni poeci i pro­za­icy przez ostat­nie kil­ka­na­ście lat żyli w prze­świad­cze­niu, że nale­żą do jed­ne­go klu­bu. Ale byli w błę­dzie. Powta­rzam: Nie było poko­le­nia „bru­Lio­nu”! Była uzur­pa­cja. Bo czy wspól­ny bunt prze­ciw poprzed­niej epo­ce, nie­chęć do tych samych auto­rów lub podob­ne prze­ży­cia upraw­nia­ły kry­ty­ków do lan­so­wa­nia tezy o poko­le­niu? Zda­je się, że nie. Bru­Lio­now­ców łączy­ły jedy­nie podob­ne daty uro­dze­nia. I nic wię­cej. Oni sami zresz­tą bar­dzo rzad­ko pisa­li o sobie jako o jed­nej spój­nej gru­pie. Znacz­nie czę­ściej podo­bieństw doszu­ki­wa­li się znaw­cy lite­ra­tu­ry, któ­rzy wmó­wi­li publicz­no­ści, że naro­dzi­ła się nowa gene­ra­cja.

Tak napraw­dę auto­rzy debiu­tu­ją­cy na począt­ku lat 90. nie mie­li swo­ich filo­zo­fów ani wspól­nych mani­fe­stów. Mie­li wspól­ne anty­ma­ni­fe­sty, któ­re mani­fe­sta­mi nigdy się nie sta­ły. I wspól­ne spę­dy finan­so­wa­ne przez uni­wer­sy­te­ty czy osie­dlo­we domy kul­tu­ry, impre­zy, piwo, hote­le, obia­dy. Ich bunt gra­ni­czył z gro­te­ską. A jaka była lite­ra­tu­ra? Wła­śnie, dla­cze­go tak rzad­ko mówi się o jako­ści lite­ra­tu­ry? Bo prze­cież to pyta­nie wyda­je się waż­niej­sze. A odpo­wiedź jest pro­sta. Ona była i jest rewe­la­cyj­na. I na tym tyl­ko bada­cze lite­ra­tu­ry win­ni się sku­pić. Szu­ka­nie na siłę wspól­nych mia­now­ni­ków do nicze­go dobre­go nie pro­wa­dzi – mało tego, jest wiel­kim nie­po­ro­zu­mie­niem.

Po co z roz­wa­żań poko­le­nio­wych czy­nić fetysz? Żeby kry­ty­kom było łatwiej defi­nio­wać twór­czość? Histo­ria lite­ra­tu­ry nie zno­si ani próż­ni, ani cha­osu. Jeśli zatem nie było poko­le­nia, trze­ba je wymy­ślić. Bo ina­czej nic się nie zgo­dzi w osta­tecz­nym roz­ra­chun­ku. Za taki­mi wła­śnie tro­pa­mi szła kry­ty­ka. Ile dys­ku­sji na ten temat prze­wi­nę­ło się przez łamy prze­róż­nych gazet, nie tyl­ko lite­rac­kich. Ile papie­ru zmar­no­wa­no na te czcze roz­wa­ża­nia. I wszyst­ko po to, żeby za wszel­ką cenę udo­wod­nić ist­nie­nie nie­ist­nie­ją­ce­go.

Od dzie­się­cio­le­ci cho­ro­bą pol­skiej lite­ra­tu­ry są poko­le­nia i mani­fe­sty. Nie ma poko­le­nia, nie ma lite­ra­tu­ry. To łącze­nie się w sta­da cha­rak­te­ry­zu­je całą histo­rię pol­skiej lite­ra­tu­ry. Musi być prze­wod­nik sta­da, muszą być ako­li­ci. Autor, któ­ry sam sie­bie sytu­uje gdzieś na mar­gi­ne­sie, auto­ma­tycz­nie tra­ci pra­wo bytu. Kry­tyk sta­je wobec nie­go bez­rad­ny.

I dzi­siaj, kie­dy przy­glą­dam się twór­czo­ści naj­młod­sze­go poko­le­nia, dostrze­gam podob­ne uwi­kła­nia. Zupeł­nie to nie­po­trzeb­ne. Pytam: Po dia­bła ten pęd do życia w sta­dzie? Po co wam wspól­ne mia­now­ni­ki? Co one mogą dać dobre­mu auto­ro­wi? Odpo­wia­dam: Nic, po sto­kroć nic. I powta­rzam – niech scze­znie poko­le­nio­wość. Bo w niej może zgi­nąć war­to­ścio­wa poezja. Bo w niej mogą się przez przy­pa­dek zagu­bić dobre wier­sze i opo­wia­da­nia. Oczy­wi­ście ist­nie­je moż­li­wość, że to wła­śnie dzię­ki wspól­ne­mu wysił­ko­wi zna­ko­mi­ta twór­czość zosta­nie zauwa­żo­na. Ale szan­sa na to jest nie­wiel­ka. Kry­ty­ków inte­re­su­ją­cych się współ­cze­sną poezją jest kil­ku­na­stu. Oni i tak śle­dzą wszyst­ko na bie­żą­co. Nic im nie umknie. Opi­szą to, co zechcą. Lob­bing poko­le­nio­wy na nie­wie­le się w tym przy­pad­ku zda. A w dzia­ła­niach poko­le­nio­wych, powiedz­my otwar­cie, wła­śnie o taki lob­bing cho­dzi.

Tym­cza­sem kry­ty­cy, poru­sza­ją­cy po utar­tych ścież­kach, wyglą­da­ją jak pącz­ki w maśle. Ich pra­ca jest dzie­cin­nie łatwa. W zasa­dzie prze­sta­wia­ją tyl­ko kloc­ki. Mają poko­le­nie „bru­Lio­nu” podzie­lo­ne na kil­ka frak­cji. Teraz docho­dzi do tego poko­le­nie naj­młod­szych, któ­re coś czer­pie z poprzed­nie­go poko­le­nia, coś wno­si i też jest tro­chę podzie­lo­ne. A gdy­by tak pomie­szać szy­ki, zmy­lić tro­py i świat obec­nej poezji roz­bić na dzie­siąt­ki monad? Wte­dy dopie­ro było­by cie­ka­wie. Już to widzę. Kto wie, może kry­ty­cy wypo­wia­da­li­by się w pro­gra­mie Kuby Woje­wódz­kie­go, pięt­nu­jąc anar­chi­stycz­ne zapę­dy poetów. Nikt nie wie­dział­by, jak opi­sać to nowe zja­wi­sko.

Może wyol­brzy­miam, może i jestem tro­chę nie­spra­wie­dli­wy. Bo prze­cież są kry­ty­cy, któ­rzy nie myślą sche­ma­ta­mi. Są auto­rzy, dla któ­rych liczy się war­tość utwo­ru, a nie przy­na­leż­ność do gru­py. I wca­le nie chcę jed­no­cze­śnie powie­dzieć, że nie widzę ele­men­tów sca­la­ją­cych twór­czość naj­młod­sze­go poko­le­nia pisa­rzy i poetów – poko­le­nia, do któ­re­go nale­żą m.in. Krzysz­tof Siw­czyk, Jolan­ta Stef­ko, Bar­tosz Muszyń­ski, Bar­tło­miej Maj­zel czy Tade­usz Dąbrow­ski. Te ele­men­ty są. Zary­zy­ko­wał­bym twier­dze­nie, że jest ich tyle samo, co kil­ka­na­ście lat temu, kie­dy do lite­ra­tu­ry wcho­dzi­li m.in. Mar­cin Baran, Mar­cin Świe­tlic­ki czy Mar­cin Sen­dec­ki. Są i jed­no­cze­śnie ich nie ma. Bo poeci zawsze funk­cjo­nu­ją w odosob­nie­niu, cho­ciaż zda­rza się, że każ­dy z nich zaczy­na swo­ją fra­zę od podob­ne­go sło­wa. Inni są ich mistrzo­wie. Inne są ich lite­rac­kie fascy­na­cje. I w innym idą kie­run­ku. Nie­po­trzeb­ny im wspól­ny szyld. I tym młod­szym, i tym star­szym. Mam nadzie­ję, że ich książ­ki spra­wią, że zbęd­ne sta­ną się dys­ku­sje o poko­le­niach. Sil­na lite­ra­tu­ra zabi­je nija­kie kry­tycz­ne wes­tchnie­nia.

Chciał­bym wie­rzyć, że naj­młod­si poeci wyśmie­ją bunt, któ­ry miał być wpi­sa­ny w ich idee. Powie­dzą: Dość! Mia­ła być rewo­lu­cja, a co jest? Jest leżą­cy na biur­ku pla­sti­ko­wy pisto­let. Może zauwa­żą, że to nie oni dzi­siaj się bun­tu­ją, ale ktoś zupeł­nie inny. Doro­ta Masłow­ska, autor­ka słyn­nych ksią­żek Woj­na pol­sko-ruska pod fla­gą bia­ło-czer­wo­ną i Paw kró­lo­wej, tak roz­ma­wia­ła z „Ha!artem”:

„Pyta­nie: Doro­ta – woj­na?
Odpo­wiedź: Woj­na.
Pyta­nie: Prze­ciw­ko cze­mu?
Odpo­wiedź: Widzisz tych prze­ta­cza­ją­cych się ludzi? Prze­ciw­ko nim. Tak napisz: prze­ciw­ko nim. Zobacz – idą, nio­są siat­ki. Ziem­nia­ki, mię­so na obiad. Trwa­ła ondu­la­cja, trwa­ły bale­jaż. Liście rosną na drze­wach. Bar­dzo ład­nie jest. W poko­ju na sto­le leży pisto­let, ale to nic nie da, bo oni są kulo­od­por­ni. Są szczel­nie opa­ko­wa­ni, mają pan­cer­ne ubra­nia. Z met­ka­mi mają. Nie moż­na ich zabić”.

Taka jest pro­za. Dzię­ki Bogu poezja jest inna. Dry­fu­je w innym kie­run­ku. Nie wypo­wia­da wojen. Nie obra­ża. Nie chce się lan­so­wać. Nie ety­kie­tu­je. Nie zna naj­mod­niej­szych albo naj­bar­dziej nie­mod­nych knajp w War­sza­wie i Kra­ko­wie. Uni­ka bun­tu. Ucie­ka od tanich słów. Mówi, i tyl­ko tyle.

Czas zatem skoń­czyć z mno­że­niem kry­tycz­no­li­te­rac­kich stem­pli. Bo to wszyst­ko dzia­ła­nia na siłę. Kre­owa­nie przez kry­ty­kę poetów rewo­lu­cjo­ni­stów nicze­go dobre­go nie przy­nie­sie. Gru­po­wa­nie twór­ców i przy­pi­sy­wa­nie im inten­cji też speł­znie na niczym. Oni zawsze są osob­no. Razem wier­szy nie piszą. A to, że je czy­ta­ją na wspól­nych impre­zach we Wro­cła­wiu, Kra­ko­wie czy Pozna­niu, nie zna­czy jesz­cze, że słu­cha­ją samych sie­bie.

Zobacz­my w poezji tyl­ko poezję. Może wte­dy wybrnie­my z śle­pe­go pol­skie­go zauł­ka i prze­ko­na­my się, że moż­li­we są inne roz­wią­za­nia. Świę­cie wie­rzę w to, że naj­młod­si auto­rzy poka­żą jesz­cze kry­ty­kom język i zdo­bę­dą się na praw­dzi­wą nie­pod­le­głość. Na poje­dyn­czość. Mam też nadzie­ję, że poeci, któ­rych zwy­kło się przy­pi­sy­wać do poko­le­nia śred­nie­go (Tade­usz Pió­ro, Andrzej Sosnow­ski, Euge­niusz Tka­czy­szyn-Dyc­ki), star­sze­go (Jaro­sław Marek Rym­kie­wicz) czy naj­star­sze­go (Tade­usz Róże­wicz), nie sta­ną się wzo­ra­mi dla naj­młod­szych. Taki­mi wzo­ra­mi, któ­rych nie moż­na prze­kre­ślić. A będą jedy­nie punk­ta­mi odnie­sie­nia.

Pora zatem opo­wia­dać o lite­ra­tu­rze. O lite­ra­tu­rze według Gom­bro­wi­cza. Czas już na opo­wie­ści o wier­szach. I o poetach – zawsze osob­nych, zawsze na mar­gi­ne­sie, zawsze z dale­ka od sta­da. Róże­wicz, Świe­tlic­ki, Sen­dec­ki, Grze­bal­ski, Muszyń­ski, Pió­ro, Bie­re­zin, Zadu­ra, Różyc­ki, Tka­czy­szyn-Dyc­ki. I nic nad te opo­wie­ści. Tyl­ko tyle.

Bo podob­nie jak autor Kosmo­su mówię tak poezji czy­stej. Poezję poli­tycz­ną, tak samo jak pro­zę, wyrzu­cam przez okno. A auto­rom, któ­rzy pochy­la­ją się nad bez­ro­bot­ny­mi czy też dobrze zara­bia­ją­cy­mi, mówię: Niech was tele­wi­zja pochło­nie.


Marcin Świetlicki odpycha wątpiących

O wier­szu „Bia­łe prze­pa­ście”
(37 wier­szy o wód­ce i papie­ro­sach. IW Świa­dec­two, Byd­goszcz 1996)

Bia­łe prze­pa­ście

Bia­łe prze­pa­ście.
Gdy­byś coś
napraw­dę kochał
lub był przy­wią­za­ny
napraw­dę: nie było­by ich.

Ręce i sto­py są peł­ne spa­da­nia
co trzy­ma mnie za język?

Taka sce­na. Mar­cin Świe­tlic­ki roz­da­je auto­gra­fy i sprze­da­je swo­je książ­ki po jakimś spo­tka­niu w Teatrze Ósme­go Dnia w Pozna­niu. Na biur­ku leży folio­wa tor­ba, do któ­rej upy­cha pie­nią­dze. Ludzie sto­ją w kolej­ce i kupu­ją „37 wier­szy o wód­ce i papie­ro­sach”. Świe­tlic­ki uprzej­my i wpi­su­je, co trze­ba. Za okna­mi dosyć zim­no, ale jesz­cze nie ciem­no. Na ciem­ność przyj­dzie jesz­cze czas. Teraz jest czas roz­da­wa­nia auto­gra­fów. Mło­dzież, któ­ra wte­dy była mło­dzie­żą, ale teraz już nie jest, mówi­ła mło­do i żwa­wo. Jak mło­dzież mówi dzi­siaj? Czy mówi Świe­tlic­kim? Wte­dy do bólu mówi­ła i było to nie­zno­śne. I chy­ba Świe­tlic­kie­go nie czy­ta­ła. Tak jak nie czy­ta się poetów, któ­rzy są mod­ni, a na doda­tek wystę­pu­ją na sce­nach całej Pol­ski z reper­tu­arem wła­snym, roz­prze­da­wa­nym póź­niej na pły­tach.

Pamię­tam, że jesz­cze pod­czas moich stu­diów, dłu­gich i nie­zno­śnych, kole­ga, któ­ry w chwi­lę póź­niej wyje­chał do Pary­ża, przy­niósł na wydział wiersz. Jakiś intry­gu­ją­cy kawa­łek to był. Może nie był pięk­ny, ale intry­go­wał czymś nie­zna­nym. Wie­le lat póź­niej uświa­do­mi­łem sobie, że był to odbi­ty na powie­la­czu wiersz Świe­tlic­kie­go. Było w nim o mie­ście, któ­re będzie nale­ża­ło do nie­go.

Jak napi­sał, tak się sta­ło. Po paru latach kry­ty­cy znie­na­wi­dzi­li wier­sze, któ­re przy­nio­sły mu wiel­ką popu­lar­ność. On sam zaczął sie­bie nie lubić w swo­ich wier­szach. A we mnie pozo­sta­ły „Bia­łe prze­pa­ście”, któ­re o poezji Świe­tlic­kie­go mówią pra­wie wszyst­ko. Swo­ją ukry­tą iro­nią, eks­hi­bi­cjo­ni­zmem, roman­ty­zmem i anty­ro­man­ty­zmem, kli­ma­tem z Tra­kla i Cela­na, nie­opi­sa­nym jesz­cze przez niko­go i miej­my nadzie­ję, że tak zosta­nie.

Kra­ta mowy jest udrę­ką, a jed­no­cze­śnie wyba­wie­niem. Gdy­by nie ona, nie mie­li­by­śmy nicze­go. Naj­mniej­szej nawet nadziei. Jeże­li nasze cia­ło jest na skra­ju i wszyst­ko zmie­rza ku wyma­za­niu sie­bie ze świa­ta, z pomo­cą przy­cho­dzi język. Pozwa­la balan­so­wać na powierzch­ni, spa­ce­ro­wać po wul­ka­nie. Dzię­ki języ­ko­wi powsta­ją bia­łe prze­pa­ście, bia­łe pla­my, któ­rych w życiu real­nym nie da się omi­nąć. Czło­wiek wpa­da w nie i nijak nie może wygrze­bać się z zim­na roz­pa­czy albo pomi­nię­cia. Zapa­da się w nie łagod­nie, a potem nie ma wyj­ścia. Albo­wiem myli się ten, kto sądzi, że życie w języ­ku nie nara­ża piszą­ce­go na rany. Nara­ża na rany. A cza­sem i na śmierć. Bo pisa­nie to prze­cho­dze­nie z jed­ne­go świa­ta w dru­gi świat. Bez żad­nych pasz­por­tów, obli­ga­cji i ubez­pie­cze­nia kupio­ne­go w dobrym towa­rzy­stwie rease­ku­ra­cyj­nym. To zada­nie dla genial­nych waria­tów albo dla ludzi kom­plet­nie nie­świa­do­mych swe­go ist­nie­nia.

Świe­tlic­ki, jak się zda­je, nie nale­ży ani do jed­nych, ani do dru­gich. Jako twór­ca do bólu świa­do­my swo­ich meta­for zręcz­nie ste­ru­je czy­tel­ni­kiem. Zmu­sza go do kar­ko­łom­nych wycie­czek, lek­tu­ro­wych powro­tów, nie­zna­nych mu wcze­śniej życio­wych wybo­rów. A jed­no­cze­śnie w wier­szach Świe­tlic­kie­go nie ma naj­mniej­szej nawet wyra­fi­no­wa­nej spe­ku­la­cji. Jest wiel­ka intu­icja języ­ko­wa, genial­na wręcz chęć nie­po­do­ba­nia się poprzez umi­ło­wa­nie sie­bie same­go. Albo na odwrót. I nar­ra­cja, któ­ra fascy­nu­je wie­lo­wąt­ko­wo­ścią, auto­bio­gra­fi­zmem. Cze­go w tych wier­szach nie ma? Jest wszyst­ko. Cała Pol­ska okre­su przej­ścio­we­go, okre­su korup­cyj­ne­go. Świe­tlic­ki nie­po­cie­szo­ny, pocie­szo­ny, Świe­tlic­ki robią­cy w tele­wi­zji „Pegaz” (kto dzi­siaj pamię­ta o tym pro­gra­mie kul­tu­ral­nym?). Przy­ja­cie­le, pijań­stwa, okre­sy abs­ty­nen­cji. I ten jeden wiersz. Jak­że skrom­ny przy „Tobo­le” czy „Hen­ry­ku Kwiat­ku”. A jed­no­cze­śnie jak­by w tych kil­ku sło­wach z „Bia­łych prze­pa­ści” sku­pi­ła się cała poety­ka auto­ra „Zim­nych kra­jów”. Jak­by w nich zaist­niał świat poje­dyn­czy, ude­rza­ją­co podob­ny do nie­któ­rych fraz Pau­la Cela­na. W zasa­dzie Świe­tlic­ki nie przy­wo­łu­je tego poety w swo­ich wier­szach. A w tym przy­pad­ku odstęp­stwo od regu­ły. Ale jakie pięk­ne i nie­bez­piecz­ne.

Tak samo nie­bez­piecz­ne jak „Wyma­zy­wa­nie” Tho­ma­sa Bern­har­da, któ­re rów­nież odzy­wa się w „Bia­łych prze­pa­ściach”. Bern­hard mówi: nie­na­wi­dzę moje­go kra­ju, nie­na­wi­dzę pół­noc­ne­go kli­ma­tu, nie­na­wi­dzę mojej rodzi­ny. Świe­tlic­ki powta­rza: mam kło­po­ty z obec­no­ścią, mam kło­po­ty z kli­ma­tem, któ­ry czy­ni z ludzi zwie­rzę­ta, mam kło­po­ty z rodzi­ną. Ale tych dwóch auto­rów łączy znacz­nie wię­cej niż te pro­ste wyzna­nia. Chęć życia w izo­la­cji, a jed­no­cze­śnie nie­moż­ność tego życia. To spe­cy­ficz­ne roz­dwo­je­nie spra­wia, że lek­tu­ra „Wyma­zy­wa­nia” ze stro­ny na stro­nę sta­je się „książ­ką Świe­tlic­ką”. Bo prze­cież ile w wier­szach auto­ra „Trze­ciej poło­wy” tęsk­no­ty do inne­go życia, do życia w celi, pustym poko­ju. Ota­cza­ją go sta­da ludzi, ale on potrze­bu­je cze­goś inne­go, cze­go w zasa­dzie nie nazy­wa. Bern­hard też ucie­ka od defi­ni­cji. Jego boha­ter z rodzin­ne­go austriac­kie­go, kato­lic­kie­go i naro­do­wo­so­cja­li­stycz­ne­go Wol­fsegg wyniósł się do Rzy­mu. Wyniósł się z pół­no­cy na połu­dnie, gdzie ludzie nie wyglą­da­ją w zimie jak zwie­rzę­ta, nie noszą cza­pek, sza­li i gru­bych kur­tek. Tam ludzie wyglą­da­ją jak ludzie. Nie utrud­nia­ją sobie życia. Kie­dy mają ocho­tę na krzyk – krzy­czą, ale zaraz o tym krzy­ku zapo­mi­na­ją. Nie tłu­mią go w sobie jak nie­szczę­śni ludzie z pół­no­cy, któ­rzy zanim zapła­czą, muszą to solid­nie prze­my­śleć. Domy ludzi z połu­dnia są pięk­ne jak pałac, w któ­rym miesz­ka boha­ter „Wyma­zy­wa­nia”. Do takich miejsc na pla­cu Mine­rva chce się wra­cać. Bo na połu­dniu nawet hie­rar­chia jest ludz­ka, two­rzo­na nie­mal każ­de­go dnia na nowo. A hie­rar­chia pół­noc­na jest sztyw­na, nie­na­ru­szal­na. Obóz kon­cen­tra­cyj­ny – powie­dział­by autor „Zim­nych kra­jów”. Austriac­ka śmierć – dodał­by autor „Wyma­zy­wa­nia”. Bern­hard uciekł ze swo­je­go pierw­sze­go miej­sca i do teraz na nie narze­ka. Świe­tlic­ki nigdzie się nie ruszył i też narze­ka. Ale jak­że odmien­nie ci auto­rzy poj­mu­ją prze­strzeń. W wier­szach Świe­tlic­kie­go prze­strzeń jest dosyć zawę­żo­na i z lek­ka klau­stro­fo­bicz­na. Dla Bern­har­da posze­rza­nie prze­strze­ni sta­ło się praw­dzi­wą obse­sją. Jakiś swo­isty maso­chizm uno­si się nad tą poezją i pro­zą. Przy­cią­ga­nie i odpy­cha­nie, wiel­kie skraj­no­ści, bez któ­rych nie powsta­je wiel­ka lite­ra­tu­ra.

Świe­tlic­ki zacie­ra śla­dy po swo­ich namięt­no­ściach. W jego wier­szach nie pada­ją wiel­kie sło­wa, a jeże­li się poja­wią, z miej­sca są wyśmie­wa­ne. Ale w „Bia­łych prze­pa­ściach” i w paru innych tek­stach poeta ten przy­wo­łu­je sło­wo miłość. I nie w tym ma iro­nii. Nagle język Świe­tlic­kie­go sta­je się poważ­ny, cza­sa­mi aż nad­to sen­ty­men­tal­ny. Wkra­cza­my w inny świat. Tak jak w „Wyma­zy­wa­niu” codzien­ny teatr sta­je się nie­istot­ny, a praw­dzi­we uczu­cie zaj­mu­je naj­waż­niej­sze miej­sce w lite­ra­tu­rze. Dwaj iro­ni­ści zmie­nia­ją się w ludzi, któ­rzy szu­ka­ją. Wystar­czy prze­czy­tać „Bia­łe prze­pa­ście”, by zro­zu­mieć, że nie samym języ­kiem żyje czło­wiek. Wystar­czy prze­czy­tać „Wyma­zy­wa­nie”, by zro­zu­mieć, że nie sama nie­na­wiść powo­du­je Bern­har­dem.

Czy ci dwaj auto­rzy piszą dal­szą część „Cza­ro­dziej­skiej góry”? Czy chcą zro­zu­mieć świat, któ­ry jest dla nich nie dostęp­ny? Nie­wy­klu­czo­ne, że Kopiec Kościusz­ki i Wol­fsegg poło­żo­ne na wzgó­rzu to ich Davos. A język, któ­rym się posłu­gu­ją, to tyl­ko upo­ety­zo­wa­na wer­sja języ­ka codzien­ne­go, któ­ry ist­nie­je na wycią­gnię­cie ręki. I o to wła­śnie cho­dzi. Bia­łe prze­pa­ście są na wycią­gnię­cie ręki. Wycią­ga­ją nas z domu i każą robić rze­czy nie­spo­dzie­wa­ne i nie­god­ne. Wycho­dzi­my wte­dy na skraj i balan­su­je­my życiem.

W fil­mie Sofii Cop­po­li „Mię­dzy sło­wa­mi” sta­ry, nie­gdyś zna­ny aktor przy­jeż­dża do Japo­nii, by wziąć udział w fil­mie rekla­mo­wym. Wcho­dzi do swo­je­go poko­ju, roz­bie­ra się, wyglą­da przez okno i widzi morze wie­żow­ców, kolo­ro­we uli­ce. I puste sine nie­bo. O czym wte­dy myśli? A o czym myśli Scar­lett Johan­son, gra­ją­ca żonę zapra­co­wa­ne­go foto­gra­fi­ka, któ­ry jest wła­śnie u szczy­tu kar­je­ry i tak­że przy­je­chał do Japo­nii? Czy życie w samot­no­ści jest prze­zna­cze­niem? Boha­te­ro­wie „Mię­dzy sło­wa­mi” roz­pacz­li­wie chcą poznać kogoś bli­skie­go. Boha­ter „Wyma­zy­wa­nia” tak czę­sto pod­kre­śla, że bar­dziej kocha ludzi pro­stych niż inte­lek­tu­ali­stów, że sta­je się to nie­wia­ry­god­ne. A co robi Świe­tlic­ki?

Cia­ło jest peł­ne spa­da­nia, mowa się wzno­si ponad cia­ło. Docze­sność za nic ma życie, poezja pogrą­ża się w życiu. Lite­ra­tu­ra odwró­ci­ła się od moral­no­ści i ety­ki. Teraz trium­fy świę­ci nicość. Tak wyglą­da świat u schył­ku wie­ku i na począt­ku wie­ku przy­szłe­go. Bo cho­ciaż prze­łom już nastą­pił, to jesz­cze nikt nie przy­sta­wił odpo­wied­niej pie­czę­ci. Może dla­te­go, że zbyt wie­le się dzie­je. Nie­wy­klu­czo­ne, że jesz­cze coś się wyda­rzy. Ale my na to nie cze­ka­my. Dla nas nic to nie zna­czy. Nasze życie ucie­kło przed sło­wa­mi. Nasze sło­wa nie uwio­dły życia. Na nic zda­ły się lek­tu­ry i śmier­ci naszych bli­skich. Na nic zda­ły się proś­by tych, któ­rzy zawsze pro­szą. Nic z tego. Wyje­cha­li­śmy, cho­ciaż tyl­ko kil­ka kilo­me­trów dalej. Na tyle dale­ko, żeby nikt nie roz­po­znał naszej twa­rzy. Na tyle bli­sko, żeby nasz cień był jesz­cze widocz­ny.


Kilka zdań o poezji Jacka Podsiadły w ogóle: o poezji zrozumiałej i niezrozumiałej

Jacek Pod­sia­dło nigdy nie był bun­tow­ni­kiem. Po co przy­pi­nać mu takie łaty? Jakim bun­tow­ni­kiem jest twór­ca, któ­ry z poko­rą przej­mu­je styl swo­ich poprzed­ni­ków? Wyda­je się więc, iż krzyw­da się sta­ła temu poecie, że ktoś kie­dyś zaszu­flad­ko­wał go jako spad­ko­bier­cę bun­tów Bur­sy i Sta­chu­ry. I w tej szu­fla­dzie Pod­sia­dło pozo­stał do dziś. Nie do koń­ca na taki los zasłu­żył, albo­wiem jego kon­cep­cja lite­rac­ka jest spój­na, mistrzo­wie – od razu roz­po­zna­wal­ni, przy­ja­cie­le – oczy­wi­ści, śro­do­wi­sko – jasno okre­ślo­ne. A język? To w języ­ku przede wszyst­kim sły­chać lek­tu­ry i zapo­ży­cze­nia auto­ra Niczy­je, boskie. Języ­ko­we fascy­na­cje zmie­nia­ją się u Pod­sia­dły z tomi­ku na tomik. Ale dla mnie ten poeta jest przede wszyst­kim spad­ko­bier­cą sty­lu Sta­ni­sła­wa Barań­cza­ka. Tego z Chi­rur­gicz­nej pre­cy­zji, któ­rą moż­na nazwać kwin­te­sen­cją Barań­cza­ko­we­go języ­ka. U Pod­sia­dły sły­szę też Miło­sza, echa ame­ry­kań­skich bit­ni­ków. I jesz­cze odnie­sie­nia do Fran­ka O’Ha­ry, prze­kor­ne dys­ku­sje z Gro­cho­wia­kiem.

Pod­sia­dło od począt­ku szu­kał swo­je­go miej­sca na mar­gi­ne­sie lite­ra­tu­ry. Kon­se­kwent­nie budo­wał pozy­cję oczy­ta­ne­go out­si­de­ra (co nie zna­czy: bun­tow­ni­ka), któ­ry nie przy­na­le­ży do świa­ta wymy­ślo­ne­go przez lite­ra­tów. Liczy się tyl­ko praw­dzi­we życie i „znaj­do­wa­nie cza­su dla dra­ma­tów, któ­re nie mia­ły miej­sca” – tak pisał w „Wier­szu dla Andrze­ja Sosnow­skie­go”. I doda­wał: „To jest rola liry­ki”. Musi być kon­kret, prze­ży­cie, obser­wa­cja, nar­ra­cja, cień nie­ba w okre­ślo­nym kolo­rze. Muszą być boha­te­ro­wie i akcja, któ­ra nie zanu­dzi czy­tel­ni­ka. A więc wszyst­ko to, co w poezji pra­wie zawsze było. Żad­nych eks­ce­sów i rewo­lu­cji w języ­ku. Bo życie ma sens tyl­ko w natu­ral­nych deko­ra­cjach. To dla­te­go mia­sto nigdy nie mogło się stać żywio­łem tego poety: „Mia­sto nie jesteś dobre. Nie pach­niesz tube­ro­zą” („Powi­ta­nie mia­sta”). Wszyst­ko musi zostać wyraź­nie okre­ślo­ne. Wszyst­ko ze wszyst­kie­go win­no pre­cy­zyj­nie wyni­kać. Meta­fo­ry są pod­po­rząd­ko­wa­ne line­ar­nej logi­ce, z małym tyl­ko mar­gi­ne­sem na sza­leń­stwo.

W poezjach Pod­sia­dły czy­tel­ny musi być też kon­tekst, w prze­ciw­nym razie wiersz mógł­by być myl­nie odczy­ta­ny. A tego Pod­sia­dło boi się chy­ba naj­bar­dziej. Bynaj­mniej nie iro­ni­zu­ję. To jeden z nie­licz­nych współ­cze­snych pol­skich poetów, któ­re­mu zale­ży na czy­tel­ni­kach. I któ­ry czy­tel­ni­ków powa­ża.

W wier­szach Pod­sia­dły znaj­du­ję czę­sto fra­zy zupeł­nie fascy­nu­ją­ce. Jed­no­wiersz: „Nor­wid i Nerval, takie imio­na nada­łem tej nocy swo­im czar­nym butom” zali­czam do pere­łek pol­skiej liry­ki koń­ca XX wie­ku – tak jak Woj­ciech Bono­wicz w jed­nej ze swo­ich recen­zji. Jest w tym wer­sie i tra­dy­cja, i lek­ka z niej kpi­na. Wejść w lite­ra­tu­rę, uczy­nić z niej buty sied­mio­mi­lo­we, iść z nią jak rów­ny z rów­nym. Korzy­stać z niej, pozo­sta­jąc jed­no­cze­śnie Jac­kiem Pod­sia­dłą, któ­rym by jed­nak nie był, gdy­by nie Nor­wid i Nerval. Albo ina­czej: to ja okre­ślam gra­ni­ce odczy­ta­nia minio­nej poezji, bo teraz ja jestem i tyl­ko dzię­ki mnie prze­szła lite­ra­tu­ra jest żywa. Ten wiersz w prze­ci­wień­stwie do nar­ra­cyj­nych tek­stów Pod­sia­dły jest nie­sa­mo­wi­cie skon­den­so­wa­ny i logicz­ny. „[…] podob­nych jed­no­wier­szy moż­na mach­nąć pięć na godzi­nę” – tak pisał Pod­sia­dło w „Tygo­dni­ku Powszech­nym” (nr 24/2000) w ramach dys­ku­sji o lite­ra­tu­rze lat 90. Trud­no się z tym zgo­dzić. Przy­po­mi­na mi się inny jed­no­wiersz tego poety: „Nie, kocha­nie, nie będę uży­wał pre­zer­wa­ty­wy”. I nie ma dys­ku­sji. Czar pry­ska. Dia­bła war­ta ta fra­za. I zno­wu szu­kam innych krót­szych wier­szy Pod­sia­dły: „Rżnę­ło mnie ośmiu. Wypi­łam czte­ry wina. Her­ce­go­wi­na” („Yoko Ono, choć nikt jej nie pytał, wska­zu­je, kto jest winien łama­nia praw kobiet w Bośni”). I wła­ści­wie wia­do­mo, o co cho­dzi. Prze­kaz jest w mia­rę czy­tel­ny. Ale czy miał być gro­te­sko­wy? Czy poeta świa­do­mie zało­żył ele­ment humo­ry­stycz­ny? A może na tyle poważ­nie pod­szedł do dra­ma­tycz­ne­go pro­ble­mu, że naj­zwy­czaj­niej o nim zapo­mniał? Tego nie wiem. Zatem nie zawsze Pod­sia­dło jest zro­zu­mia­ły. Nie zawsze potra­fi udo­wod­nić wyż­szość wier­sza dłuż­sze­go nad krót­szym. A w ese­ju z „Tygo­dni­ka Powszech­ne­go” Pod­sia­dło suge­ro­wał, że jego tek­sty są przy­kła­dem soczy­stej zro­zu­mia­ło­ści (o poezję nie­zro­zu­mia­łą oskar­żał m.in. Mar­ci­na Sen­dec­kie­go, Andrze­ja Sosnow­skie­go i Tade­usza Pió­rę).

Albo taki wers: „Gra­na­to­wy barszcz nie­ba zabie­la szklan­ka poran­ka, pod­no­si się kur­ty­na nocy…” („Gorz­kie żale, słod­kie pocie­sze­nia”). Czy ta meta­fo­ry­ka jest kla­row­na? Czy ta fra­za jest przy­zwo­icie logicz­na? Raczej nie. Wszak każ­da poezja jest nie­zro­zu­mia­ła. Oczy­wi­ście w róż­nym stop­niu. Tutaj gra­ni­ca jest prze­kro­czo­na.

Ale nie o takie dyle­ma­ty tu cho­dzi. Bo lubię wie­le wier­szy Pod­sia­dły. Lubię je tak samo jak poezję Andrze­ja Sosnow­skie­go. Tyle że Sosnow­ski cho­dzi po świe­cie z inny­mi rekwi­zy­ta­mi niż Pod­sia­dło. Nad­bu­do­wu­je nowy idiom, któ­ry ma się odciąć od poetyc­kich mia­zma­tów, bo współ­cze­sny język nie ma już nicze­go nowe­go do powie­dze­nia. Nicze­go nie wyra­ża. Trze­ba wymy­ślić nową for­mę prze­ka­zu – zda­je się mówić Sosnow­ski. I dla­te­go to on jest rewo­lu­cjo­ni­stą, a Pod­sia­dło bene­fi­cjen­tem minio­nych epok. Sosnow­ski ośmie­sza język roman­ty­ków, czer­pie gar­ścia­mi z wier­szy i powie­ści ame­ry­kań­skich. Gdzieś bły­śnie DeLil­lo, gdzieś poja­wi się Ash­be­ry. Ośmie­szo­ny zosta­nie Her­bert. Pod­sia­dło akcep­tu­je język zasta­ny, meta­fo­ry budu­je tak jak nie­gdyś tru­we­rzy – Sosnow­ski przy­zwy­cza­ja nas do nowe­go obra­zu świa­ta i do nowe­go języ­ka. I wyda­je się, że wszyst­ko jest kwe­stią wraż­li­wo­ści na brzmie­nie. To tak jak w muzy­ce współ­cze­snej, cza­sem roz­po­zna­je­my zna­ne dźwię­ki i dzię­ki temu łapie­my grunt. Ale tak napraw­dę budu­je­my świat z odpry­sków. Bo i tak może wyglą­dać rze­czy­wi­stość.

Pod­sia­dło omi­ja te dro­gi – pamię­taj­my, że jest poetą kra­jo­bra­zu, a nie mia­sta. Dla nie­go świat winien mieć swój zapach. Dla Sosnow­skie­go nie jest to waru­nek koniecz­ny do wier­sza. W „Liście z fio­le­to­we­go cie­nia do Paw­ki Mar­cin­kie­wi­cza” Pod­sia­dło pisał: „Tłu­ma­czy­łem jej, że we współ­cze­snej poezji nie powin­no się już uży­wać sło­wa „kocham””. I tym wer­sem odpo­wia­da na więk­szość pytań, któ­re posta­wił w ese­ju z „Tygo­dni­ka Powszech­ne­go”.

Pod­sia­dło sta­nął po stro­nie sło­wa, na któ­re wie­lu dzi­siej­szych poetów nie może się zgo­dzić. Tak jak nie akcep­tu­je się emfa­zy, inwo­ka­cji, zawo­łań. Sosnow­ski, Pió­ro i Sen­dec­ki opo­wie­dzie­li się za tym, co po tym sło­wie zosta­ło – opo­wie­dzie­li się za pust­ką. Pod­sia­dło trzy­ma się tra­dy­cji, rezy­gnu­je z bun­tu. Oni wybra­li bunt i muszą teraz opi­sy­wać NIC. Ośmie­szać język, któ­ry sły­szą. Dwo­ro­wać z roli poezji. Widzą inne zada­nia wier­sza, bynaj­mniej nie roman­tycz­ne, postró­że­wi­czow­skie czy post­mi­ło­szow­skie. Ich tra­dy­cja jest gdzie indziej. Ich poezja bywa grą z samą sobą, odde­chem po huc­pie. A Pod­sia­dło trak­tu­je ją podob­nie jak Ryszard Kry­nic­ki, czy­li bar­dzo poważ­nie. Z regu­ły poważ­nie.

Te dwa świa­ty dzi­siej­szej poezji, wza­jem się uzu­peł­nia­ją­ce, są dla mnie czy­tel­ne. O ile w ogó­le poezja może być czy­tel­na. O ile czy­tel­ny jest dla mnie Szek­spir w tłu­ma­cze­niu Barań­cza­ka i Szek­spir w prze­kła­dzie Libe­ry. O ile czy­tel­ne są wier­sze Zaga­jew­skie­go i Róże­wi­cza. O ile czy­tel­ne jest wszyst­ko, co się wokół mnie dzie­je.


Anty-fabryka

Każ­da epo­ka ma taki język poetyc­ki, na jaki sobie zasłu­ży. I z jego pomo­cą musi opi­sać Świat. Nie ma rady. Nie ma języ­ka poetyc­kie­go bar­dziej podat­ne­go na opis rze­czy­wi­sto­ści lub mniej. Witold Gom­bro­wicz wie­dział o tym dosko­na­le i od poetów zawsze wyma­gał nowo­cze­sno­ści, nowo­cze­sno­ści i jesz­cze raz nowo­cze­sno­ści. To dla­te­go wyzwał „złą poezję” na poje­dy­nek. I wygrał.

W latach 50. jego teo­rie były jak naj­bar­dziej słusz­ne. Deka­dę póź­niej rów­nież były aktu­al­ne. Do począt­ku lat 90. autor „Kosmo­su” nie mylił się. Było tak, jak mówił. Tra­dy­cja bęb­nie­nia w patrio­tycz­ne tam-tamy, kata­ryn­ko­we­go obwiesz­cza­nia naro­do­wych welt­sch­me­rzów, powro­tów do idei, odwro­tów od nich – od cza­sów Ska­man­dra po epo­kę sprzed lat czter­na­stu była tra­dy­cją obo­wią­zu­ją­cą. I Gom­bro­wicz jej nie akcep­to­wał. Draż­ni­ła go lita­nij­ność for­my, brak nie­po­ko­ju meta­fi­zycz­ne­go zro­dzo­ne­go z „natę­że­nia ciszy”, brak „reli­gii obja­wio­nej w gore­ją­cym krza­ku”. Tak mówił Gom­bro­wicz. I po sto­kroć miał rację. Jed­nak dzi­siaj jego ata­ki nie mia­ły­by sen­su. Współ­cze­śni poeci sku­tecz­nie wyle­czy­li lite­ra­tu­rę z nale­cia­ło­ści, któ­re Gom­bro­wi­cza przy­pra­wia­ły o dresz­cze. Ripo­sty wymie­rzo­ne w naro­do­we cia­ło lite­ra­tu­ry stra­ci­ły smak świe­żo­ści. Ale w powie­trzu czuć jesz­cze pył z pola bitew­ne­go. I cho­ciaż wia­do­mo dosko­na­le kto wygrał, to nie jest powie­dzia­ne, że wszyst­ko za nami. Bo pocią­gi z poetyc­ki­mi bara­na­mi, któ­rzy nie usły­sze­li, że ich poety­ka prze­gra­ła, cią­gle jesz­cze odjeż­dża­ją z prze­róż­nych sta­cji – nie tyl­ko pro­win­cjo­nal­nych. Chwa­ła Bogu, że nie są to skła­dy Inter­Ci­ty.

W „Dzien­ni­kach” autor „Trans-Atlan­ty­ku” prze­ra­żo­ny pro­duk­cją współ­cze­snych sobie poetów poda­wał prze­pi­sy, jak pora­dzić sobie z pol­skim wiru­sem, któ­re­go pokło­siem były wier­sze zain­fe­ko­wa­ne. Poda­wał te recep­ty, nie po to jed­nak, by wypo­wia­dać woj­nę twór­czo­ści poetyc­kiej jako takiej. Kry­ty­ka była wymie­rzo­na tyl­ko i wyłącz­nie w twór­czość sche­ma­tycz­ną, auto­ma­tycz­ną, nija­ką, bzdur­ną i patrio­tycz­ną na doda­tek.

A co pro­po­no­wał? Pro­szę posłu­chać: „natych­mia­sto­wy wyjazd za gra­ni­cę. Arty­sta pol­ski, jeże­li chce cze­goś doko­nać, musi wyje­chać, wyje­chać duchem, wyje­chać nie rusza­jąc się z miej­sca – i trze­ba, aby wyje­chał w góry. Pol­ska rów­ni­na jest ze wszech miar wzru­sza­ją­ca, ale dla arty­sty nie ma to jak gór­ski kli­mat, ostry, ostry i w dodat­ku opa­trzo­ny taki­mi nie­rów­no­ścia­mi grun­tu, że cią­gle ktoś na kogoś patrzy z dołu albo z góry – czy jasne?”

Dla nowe­go poko­le­nia auto­rów takie rady brzmią cokol­wiek archa­icz­nie, a może naiw­nie, nawet jeże­li potrak­to­wać je meta­fo­rycz­nie. Wyje­chać może każ­dy. Sta­ra poetyc­ka reto­ry­ka jest na wymar­ciu. Rola lite­ra­tu­ry zosta­ła solid­nie pomniej­szo­na. Zmie­ni­ła się pozy­cja pisa­rza. Roman­tycz­ne, mło­do­pol­skie czy PRL-owskie wywyż­sze­nie? Kto o tym pamię­ta? Prze­stał ist­nieć tak­że świat socja­li­stycz­nych pisar­skich syne­kur, któ­ry draż­nił Gom­bro­wi­cza nie mniej niż mier­na poetyc­ka jakość. Out­si­de­ra, któ­ry na życie musiał zara­biać pra­cą w ban­ku, jak­że musiał iry­to­wać sys­tem, któ­ry z urzę­du pro­mo­wał mier­no­ty.

Jego wizja pisa­rza kształ­to­wa­na była przez rze­czy­wi­stość ryn­ko­wą i prze­świad­cze­nie, że autor nie dzia­ła w imie­niu grup spo­łecz­nych czy naro­do­wych. Autor „Por­no­gra­fii” prze­strze­gał: poeta winien pisać tyl­ko i wyłącz­nie dla sie­bie. Na swój wła­sny rachu­nek. Marzył mu się pol­ski Rabe­la­is – autor, któ­ry nie będzie upra­wiał pisar­stwa abso­lut­ne­go. Nie będzie hoł­do­wał sztu­ce czy­stej. Będzie za to ude­rzał w to, co go roz­ju­szy. Będzie pisał dla roz­ko­szy wła­snej i cudzej. I w ten spo­sób wypo­wie swo­ją epo­kę.

Gom­bro­wicz jesz­cze kil­ka­dzie­siąt lat temu nie widział pol­skie­go poety, któ­ry mógł­by wypo­wie­dzieć epo­kę. Naśmie­wał się – Miłosz medy­tu­je: gdzie jest moje miej­sce, jakie są moje obo­wiąz­ki, mam­że zanu­rzyć się w histo­rii, kim mam być, co mam robić?

Autor „Dzien­ni­ków” oczy­wi­ście solid­nie prze­sa­dzał. W tym przy­pad­ku też go tro­chę ponio­sło. Nie­mniej jed­nak trud­no się z nim nie zgo­dzić, kie­dy wspo­mi­na o tru­ciź­nie prze­szło­ści, o bra­ku sty­lu, o get­cie pol­sko­ści, o wię­zie­niu histo­rii, o znie­wo­le­niu tema­ty­ką, geo­gra­fią…

Pisał: gdy­by poeta umiał potrak­to­wać swój śpiew jak manię, lub jako obrzą­dek, gdy­byż oni śpie­wa­li jako ci, któ­rzy muszą śpie­wać, choć wie­dzą, że śpie­wa­ją w próż­ni. Gdy­byż zamiast dum­ne­go „ja” poeci byli zdol­ni wypo­wie­dzieć te sło­wa ze wsty­dem, lub z lękiem… lub nawet ze wstrę­tem… Ale nie!! – krzy­czy Gom­bro­wicz. Poeta musi uwiel­biać poetę.

Czy dzi­siaj coś się zmie­ni­ło? Czy Gom­bro­wicz i teraz wypo­wie­dział­by podob­ne sło­wa? Wąt­pię. Już po lek­tu­rze wier­szy Mar­ci­na Świe­tlic­kie­go mógł­by wyrzu­cić swo­je teo­rie do kosza. Wyda­je się, że wła­śnie ten autor w spo­sób nie­mal dosko­na­ły wypeł­nił jego postu­la­ty. O poecie, o pasji bycia twór­cą, o twór­cy dziec­kiem pod­szy­tym, a wresz­cie o poecie, któ­ry zaprze­cza­jąc i ośmie­sza­jąc bycie poetą, stwo­rzy z tego wiel­ką war­tość. Zna­ją Pań­stwo tę sce­nę, Mar­cin Świe­tlic­ki roz­po­czy­na swój mono­log pod­czas spo­tka­nia autor­skie­go. Prze­chy­la gło­wę, zapa­la papie­ro­sa, krzy­wi się, gra a raczej chce grać. Każ­dym gry­ma­sem, każ­dym gestem mówi – ja nie chcę się poka­zy­wać, nie chcę grać – ucie­kam. Jestem dziec­kiem, któ­re nie potra­fi mówić. Ale jed­no­cze­śnie mówi. Wypo­wia­da woj­nę nija­ko­ści, nie nurza się w meta­ję­zy­ku, ucie­ka do rze­czy­wi­sto­ści. Zawsze pod­kre­śla, że two­rzy na wła­sny rachu­nek. Wsty­dząc się, prze­ła­mu­je sie­bie, zmu­sza sie­bie do wypo­wia­da­nia rze­czy waż­nych. Dla sie­bie. Nie dla pań­stwa. Nie dla okre­ślo­nej gru­py, ani dla żad­ne­go ulu­bio­ne­go filo­zo­fa. Pisze:

„Cału­ję się z mikro­fo­nem (…)
Muszę usta czymś zająć.
Muszę czymś zająć swój wstyd. (…)

Stać pro­sto. Bez­u­stan­nie”

Odrzu­ca posta­wę nar­cy­stycz­ną:

„dał­bym wie­le za to, by już przy mnie nie
cyto­wa­no mnie”

I co waż­ne, mówi języ­kiem nie­zwy­kle pro­stym. Umiesz­cza­jąc go wszak w zaska­ku­ją­cych kon­tek­stach. W efek­cie two­rzy poetyc­ką anty-fabry­kę, któ­ra deli­kat­nie odmie­nia ludzi i spra­wia, że ich pasja sta­je się pasją innych.

Ale Świe­tlic­ki nie jest jed­nym auto­rem, któ­re­mu uda­ło się wyzwo­lić z wyśmie­wa­nych przez Gom­bro­wi­cza para­dyg­ma­tów.

Obok nie­go sta­ry język zane­go­wa­li m.in.: Andrzej Sosnow­ski czy Mariusz Grze­bal­ski i wie­lu, wie­lu innych. Wszy­scy oni powie­dzie­li – żad­nych wznio­słych słów. A Mar­cin Baran, Mar­cin Sen­dec­ki i Mar­cin Świe­tlic­ki prze­ko­ny­wa­li w słyn­nym zaklę­ciu – „Za oknem ni chu­ja idei”. Jest życie, są kobie­ty, są sło­wa. I jest emi­gra­cja bez emi­gra­cji – wła­śnie taka, jaką wyma­rzył sobie Gom­bro­wicz. Jest nie­na­tu­ral­ność, anty-natu­ral­ność.

Czy wier­sze tych trzech poetów, któ­rzy posłu­gu­ją się odręb­ny­mi języ­ka­mi, ale połą­czy­ła ich woj­na prze­ciw­ko „sta­re­mu sty­lo­wi”, nie wypo­wie­dzą swo­jej epo­ki? Bo ktoś powie, że są – infan­tyl­ne, zbyt kon­kret­ne, mało kon­kret­ne albo może zanad­to zme­ta­fo­ry­zo­wa­ne. Bzdu­ra. Jestem pewien, że kie­dy ktoś się­gnie po te tek­sty za jakieś pięć­dzie­siąt lat, wie­le dowie się z nich o pol­skiej rze­czy­wi­sto­ści lat dzie­więć­dzie­sią­tych. Będzie mógł obser­wo­wać prze­mia­ny języ­ka poetyc­kie­go oraz zmia­ny w ducho­wo­ści i wraż­li­wo­ści.

Bo lite­ra­tu­ra to nie tyl­ko obra­zy. To tak­że pró­by ucie­czek. I pró­by samot­no­ści. Pró­by gło­su. Tak było zawsze. Tak jest teraz.

Ale pamię­taj­my: te pró­by też mogą mieć swój kres. One koń­czą się tam, gdzie zaczy­na auto­pa­ro­dia.

Zatem choć Gom­bro­wicz wygrał, to może jesz­cze prze­grać. Bo anty-naród może zaist­nieć na nowo na pra­wach naro­du. Tajem­ni­czy kod może stać się ope­ret­ko­wym wytry­chem. Nie­bez­pie­czeństw jest wie­le. Wszy­scy o tym dosko­na­le wie­dzą. Dla­te­go nad polem bitew­nym uno­si się cią­gle kurz i pył.


Zawsze chaos

War­sza­wa, Dwo­rzec Cen­tral­ny. Pią­tek, godzi­na 17.45. Za chwi­lę odje­dzie pociąg do Pozna­nia, a ja cią­gle sto­ję w kolej­ce po bilet. Docho­dzę do kasy, rzu­cam pie­nią­dze i dalej już bie­giem na peron. A tam dwa pocią­gi. Jeden na torze trze­cim, dru­gi na czwar­tym. Wybie­ram tor trze­ci. Wsia­dam, wszyst­ko się zga­dza „numer wago­nu 6” jest, „numer miej­sca 106” jest. Zdej­mu­ję płaszcz, wycho­dzę na faj­kę. Prze­cią­gam ple­cy i od nie­chce­nia pytam face­ta, któ­ry czy­ści sobie buty „ten pociąg to do Pozna­nia?”. A on z roz­bra­ja­ją­cym uśmie­chem „nie, do Kra­ko­wa”. Za minu­tę będzie jechał. I zno­wu sprint płaszcz, tor­ba, gaze­ta, skok nad pasa­że­rem, unik w lewo dopa­dam drzwi, z lek­ka odpy­cham sta­rusz­kę, któ­ra je tara­su­je i zno­wu na pero­nie. W momen­cie w któ­rym zna­la­złem się na zie­mi, pociąg gwizd­nął i odje­chał. Wte­dy zoba­czy­łem pociąg „wła­ści­wy”. Ulga. Jest. Wcho­dzę do prze­dzia­łu. Spo­koj­nie powta­rzam czyn­no­ści, któ­re mam już daw­no za sobą. Ale czu­ję się nie­swo­jo. Prze­cież ja już poje­cha­łem. Jakaś część mnie jest w dro­dze do inne­go celu. A teraz, choć sytu­acja jest jak naj­bar­dziej real­na, tyl­ko ją powta­rzam, zatem w jakiś spo­sób jestem nie­szcze­ry.

Począ­tek mojej dro­gi do Pozna­nia został zachwia­ny. Już mia­łem jechać, ale nie poje­cha­łem, dla­te­go że popeł­ni­łem błąd roz­po­zna­nia. Teraz jadę we wła­ści­wym kie­run­ku, ale z poczu­ciem stra­ty. A może trze­ba było jechać do Kra­ko­wa? Może to wca­le dobry pomysł, żeby omi­jać cele oczy­wi­ste? Na pew­no. I z tym wła­śnie prze­ko­na­niem zaczą­łem czy­tać Opi­sy przy­ro­dy naj­now­szy tomik Mar­ci­na Sen­dec­kie­go. A wier­sze te, ku moje­mu wiel­kie­mu zdzi­wie­niu, upew­ni­ły mnie w prze­ko­na­niu, że wysia­da­jąc z pocią­gu do Kra­ko­wa, popeł­ni­łem wiel­ki błąd. Odrzu­ca­jąc nie oczy­wi­ste i tajem­ni­cze, zaak­cep­to­wa­łem ist­nie­ją­ce i do bólu prze­wi­dy­wal­ne. Tak jak­bym nad lek­tu­rę tomi­ku wier­szy mło­de­go i pie­kiel­ne zdol­ne­go auto­ra przed­ło­żył nowe dzie­ło Cze­sła­wa Miło­sza. Ale Sen­dec­ki ura­to­wał mnie. Przy­naj­mniej meta­fo­rycz­nie. Napi­sał, a ja bez­gra­nicz­nie mu uwie­rzy­łem:

wszyst­ko sta­je się nie po kolei
trzę­sie­nia zie­mi poprze­dza­ją rewo­lu­cje
mówi się o samo­bój­stwach poli­cjan­tów
świę­ci za życia cze­ka­ją na zba­wie­nie
leniu­chu­ją w rudych hama­kach i słu­cha­ją
trzesz­czą­ce­go radia pło­ną rezer­wa­ty par­ki
naro­do­we zasy­pia­ją z nożycz­ka­mi w rękach

Ten autor odrzu­cił utar­te i uło­żo­ne na rzecz tego, cze­go jesz­cze nie ma. Wydo­był z cha­osu isto­tę rze­czy i ujarz­mił ją jed­nym zręcz­nym ruchem:

Minął tydzień, odkąd przy­szli­śmy nad wodę.
Atlas kła­mał. Most w ruinie, pola, rzad­ki las.
Co nie wzię­te w dro­gę, pozo­sta­nie mło­de.

Jak to się dzie­je, że ów poeta w tak pre­cy­zyj­ny spo­sób panu­je nad obra­zem. Dla­cze­go jego wier­sze są bar­dzo przej­rzy­ste choć obra­zy wen wkom­po­no­wa­ne oble­pio­ne są brud­ną sadzą, śnie­giem i kurzem? Dla­cze­go?

Odpo­wiedź jest pro­sta. Tajem­ni­ca tkwi w szcze­gó­le. Sen­dec­ki mówi wprost, naszym prze­zna­cze­niem jest frag­ment. świat nie jest cało­ścią, i nigdy nie będzie. Dla­te­go naj­pierw widzi­my kurz i śnieg, a dopie­ro po jakimś cza­sie orien­tu­je­my się, że jedzie­my pocią­giem. Dla­te­go naj­pierw widzi­my kolor, a dopie­ro potem miej­sca, na któ­rych sie­dzi­my w naszych prze­dzia­łach. Nie od razu dostrze­ga­my też tablicz­kę z nazwą sta­cji, do któ­rej jedzie­my. Z tego powo­du poezja w dzi­siej­szym świe­cie, musi zosta­wiać puste miej­sca. Jeże­li komen­tu­je, albo jest wszech­wie­dzą­ca, zna­czy, że kła­mie. Sen­dec­ki licząc na wyobraź­nię czy­tel­ni­ka, zosta­wia bia­łe pla­my. Dzię­ki temu mówi wię­cej.

Dzię­ki temu tak­że czy­tel­nik może mówić, bowiem autor Par­ce­li zosta­wia mu, tym samym, wol­ną rękę, jeśli cho­dzi o inter­pre­ta­cje. W jed­nym z wywia­dów twier­dził: „Z wier­szem jest rze­czy­wi­ście tro­chę tak, jak kie­dyś powie­dział Miłosz Bie­drzyc­ki, jak ze spa­ko­wa­nym pro­gra­mem albo pli­kiem kom­pu­te­ro­wym, któ­ry jest skom­pre­so­wa­ny i jak się ma wła­ści­wy klucz, to go moż­na otwo­rzyć i odczy­tać. Choć ja bym dodał do tego jesz­cze to, że pew­nie moż­na go odtwo­rzyć na parę róż­nych spo­so­bów i w róż­ny spo­sób odczy­tać”. Nic dodać nic ująć. Oczy­wi­ście cała stra­te­gia docho­dze­nia do sen­su musi być logicz­na jak roz­kład jaz­dy pocią­gów PKP, ale jed­no­cze­śnie win­na tkwić w owej stra­te­gii odro­bi­na sza­leń­stwa. „W każ­dym razie dróg jest wie­le” powia­da Sen­dec­ki. Wybie­raj sam, ja tobie w niczym nie pomo­gę. I za to nale­ży auto­ro­wi Opi­sów przy­ro­dy po sta­ro­pol­sku się pokło­nić.

Jeże­li na sta­cję przy­jeż­dża­ją dwie loko­mo­ty­wy, autor Par­ce­li nie będzie stro­fo­wał czy­tel­ni­ka „wsia­daj w poma­rań­czo­wą, bo zie­lo­ną doje­dziesz na złą sta­cję”. Nic z tego.

Dla­te­go zro­zu­mieć wier­sze Mar­ci­na Sen­dec­kie­go to zna­czy wybie­rać, łączyć, słu­chać i koja­rzyć. A przede wszyst­kim mieć świa­do­mość frag­men­ta­rycz­no­ści. Bowiem dro­ga, któ­ra pozor­nie nigdzie nie wie­dzie w poezji Sen­dec­kie­go może nagle zmie­nić się w post­mo­der­ni­stycz­ną Via Appia.

W Opi­sach przy­ro­dy pozor­nie odle­głe od sie­bie szcze­gó­ły nagle łączą się w logicz­ną całość. Jakiś poetyc­ki rela­ty­wizm? Pomie­sza­nie z poplą­ta­niem? O nie, nie. Nie tędy dro­ga, do pró­by odczy­ta­nia tych wier­szy. To, że Sen­dec­ki opi­su­je cha­os, nie zna­czy auto­ma­tycz­nie, że sam się w nim pogrą­ża. Jego sys­tem jest nie­zwy­kle logicz­ny, choć moż­na go ukła­dać na wie­le róż­nych spo­so­bów.

A cechy te widać wyraź­nie już na pozio­mie języ­ka. W nim, jak w lustrze, odbi­ja­ją się wszyst­kie nie­po­ko­je, kon­se­kwent­ne nie­kon­se­kwen­cje. To jest język wyczer­pa­nia, sku­pia­ją­cy w sobie ozna­ki roz­pa­du i gni­cia. To jest nie­zwy­kle logicz­ny język wyczer­pa­nia, któ­ry cechu­je nie­za­chwia­na skład­nia, wła­sna i tyl­ko wła­sna meta­fo­ry­ka oraz anty meta­fi­zy­ka.

Sen­dec­ki umiesz­cza­jąc akcje swo­ich wier­szy w języ­ku mówi wyraź­nie i bru­tal­nie: skończ­my z lite­ra­tu­rą, ode­rwij­my się od roman­ty­zmu, wybierz­my zupeł­nie inną for­mu­łę pisa­nia wier­szy. I kon­se­kwent­nie, krok po kro­ku, autor Par­ce­li to robi. Nie zawsze te wier­sze są zro­zu­mia­łe, cza­sa­mi żeby dotrzeć do ich isto­ty, trze­ba znać tek­sty „pier­wot­ne”, któ­re sta­no­wią inte­gral­ne czę­ści prze­my­śleń Sen­dec­kie­go. Bywa, że autor się­ga do kla­sy­ków, któ­rych potem „punk­tu­je”. Bywa, że przy­po­mi­na Ash­be­ry­’e­go. Zda­rza­ją się „cyta­ty” ze współ­cze­snych pol­skich poetów. I ta zna­jo­mość poma­ga w inter­pre­ta­cji. Ale nie zawsze. Bywa bowiem i tak, że wiersz Sen­dec­kie­go tym jest peł­niej­szy im więk­sza nie­wie­dza, albo nawet naiw­ność czy­tel­ni­ka. Przy­zna­ję sobie otwar­cie pra­wo do nie­ro­zu­mie­nia tych wier­szy.

W Opi­sach przy­ro­dy zna­la­złem wie­le takich frag­men­tów, któ­re nie przy­sta­ją do żad­nej zna­jo­mej poety­ki. Takie „skraw­ki” budzą strach. Czyż­by amne­zja, albo brak wyobraź­ni? Nie. To po pro­stu zły trakt. Nie ten pociąg. Bo żeby deszy­fro­wać Sen­dec­kie­go trze­ba cza­sa­mi zary­zy­ko­wać i wysiąść na nie­zna­nej sta­cji. Wte­dy przed czy­tel­ni­kiem poja­wią się kra­jo­bra­zy nie­zna­ne i zaska­ku­ją­ce. Zabrzmi nowy język, ukształ­tu­je się nowa meta­fo­ra. Ale do tego trze­ba cier­pli­wo­ści i cza­su. A przede wszyst­kim zaufa­nia.

Tak, poety­ka Sen­dec­kie­go war­ta jest zaufa­nia. Ten nie­zwy­kle cie­ka­wy melanż klisz jest w sta­nie poru­szyć każ­de­go. Powta­rzam każ­de­go. I wiem, co mówię. Te wier­sze, wbrew temu co piszą kry­ty­cy, nie są her­me­tycz­ne. Jeże­li już, to her­me­tycz­na bywa kry­ty­ka, któ­ra poru­sza się jak dziec­ko we mgle pró­bu­jąc roz­gry­zać poezję auto­ra Par­ce­li na wszyst­kie moż­li­we spo­so­by. A wier­szy tych nie trze­ba roz­gry­zać, nad­gry­zać, wystar­czy je czy­tać i myśleć. Wystar­czy dostrze­gać kli­sze, któ­re w niej tkwią i wydo­by­wać z nich nowe zna­cze­nia.

Taką wła­śnie stra­te­gię odnaj­dzie­my w „Małych pomoc­ni­kach” z Opi­sów przy­ro­dy. Ten strzęp pio­sen­ki, refleks prze­szło­ści, sko­ja­rzo­ny z nowo­cze­snym metrum potra­fi zwy­czaj­nie zachwy­cić:

Rze­czy­wi­stość jest pięk­na i ona jest muzą:

ZACZAROWANA DOROŻKA
ZACZAROWANY DOROŻKARZ
ZACZAROWANY

KOŃ

Kpi­na, dystans, ale jed­no­cze­śnie zauro­cze­nie. Chęć zła­ma­nia liry­ki, a tak­że wraż­li­wość. Oto twarz Sen­dec­kie­go, któ­ry zawsze lubił „grać” wyim­ka­mi, ale w Opi­sach przy­ro­dy doszedł chy­ba do mistrzo­stwa w tej for­mie. W tej roz­gryw­ce nie ma sobie rów­nych. God­nych prze­ciw­ni­ków zna­la­zł­by zapew­ne tyl­ko w Tade­uszu Pió­rze i Andrze­ju Sosnow­skim. Cho­ciaż, to waż­ne, poeci ci nie wal­czą na co dzień w jakiejś wspól­nej dru­ży­nie. Miejsc wspól­nych zda­ło­by się zna­leźć co nie­mia­ra, ale pro­to­kół roz­bież­no­ści tak­że był­by dłu­gi. Wszy­scy jed­nak zgo­dzi­li­by się, co do tego, że poezja jest przede wszyst­kim „odde­chem albo roz­mo­wą”. Nie może być żad­nym mani­fe­stem ani kar­tą prze­tar­go­wą. Sen­dec­ki pod­kre­śla wiersz musi ist­nieć. I tyl­ko. A jak powsta­je wiersz Sen­dec­kie­go? W wywia­dzie udzie­lo­nym Beacie Ada­mek autor Opi­sów przy­ro­dy prze­ko­ny­wał: „Czę­sto bywa tak, że jest jed­na rzecz, jeden frag­ment, jed­no zło­że­nie słów, do któ­rych dosyć szyb­ko dopi­su­ję resz­tę”. Ta wypo­wiedź wie­le mówi o meto­dzie pra­cy, ale i o filo­zo­fii, któ­rą wyzna­je twór­ca Par­ce­li. Od szcze­gó­łu do ogó­łu. Nie ina­czej. Na począt­ku widzi­my strzęp sło­wa lub słów, a dopie­ro potem obu­do­wu­je­my owo „zna­cze­nie pier­wot­ne” naszy­mi inter­pre­ta­cja­mi. W wyni­ku takich kon­struk­cji powsta­je wiersz. I wte­dy ina­czej być nie może. On musi zna­czyć wie­le. Sen­dec­ki świa­dom, iż współ­cze­sna poezja dry­fu­je na pogra­ni­czu oczy­wi­stych kalek i gra­fo­ma­nii, ośmie­sza „minio­ne” i budu­je „swo­je”.

I wyda­je się, że odniósł suk­ces. Jego wier­sze z książ­ki na książ­kę sta­ją się coraz wyraź­niej­sze i coraz bar­dziej wła­sne, cho­ciaż z zało­że­nia obcią­żo­ne są gar­bem „zapo­ży­cze­nia”.

Nie­zwy­kle nośne wyda­ją się „zapo­ży­cze­nia” fil­mo­we. Nie cho­dzi mi tutaj o cyto­wa­nie kon­kret­nych fil­mów, czy umiesz­cza­nie w wier­szach posta­ci fil­mo­wych, bo o to w tej poezji trud­no. Ale o kon­stru­owa­nie wier­szy zgod­nie z ryt­mem fil­mo­wych, bar­dzo ner­wo­wych, cięć. Inte­re­su­ją­ce są powro­ty do tema­tów, któ­re zosta­ły na pew­nym eta­pie li tyl­ko zasy­gna­li­zo­wa­ne. Wszyst­kie te „gry” i „stra­te­gie”, bar­dzo zresz­tą sta­ran­nie prze­my­śla­ne, budu­ją atmos­fe­rę tych wier­szy, któ­re zapa­da­ją w pamięć, a bywa nawet, że obse­syj­nie powra­ca­ją.

Bo poezja Sen­dec­kie­go, w isto­cie, jest obse­syj­na. Nie jest bez­na­mięt­na. A autor Par­ce­li jest sza­leń­cem, któ­ry nie ukry­wa swo­ich pasji. Bie­rze meta­fo­rę za kark i każe jej zna­czyć. Ta wła­dza nad języ­kiem, potra­fi zafa­scy­no­wać. Sen­dec­ki może jesz­cze nie jest praw­dzi­wym mistrzem sło­wa, ale wie­le wska­zu­je na to, że będzie.

I co naj­waż­niej­sze jest szcze­ry. Zapy­ta­ny w jed­nym z wywia­dów, co zde­cy­do­wa­ło o tym, że jeden z jego cie­kaw­szych wier­szy został obda­rzo­ny tytu­łem „Dni kul­tu­ry kar­pac­kiej” bez­pre­ten­sjo­nal­nie odparł: „podo­ba­ła mi się zbit­ka słów”. Oczy­wi­ście, po tym wyzna­niu nastą­pi­ła pro­fe­sjo­nal­na eks­pli­ka­cja, ale ta „zbit­ka słów” bar­dzo mnie uję­ła. Podob­nie jak całe Opi­sy przy­ro­dy, któ­re po pro­stu pole­cam. I tyle.


Na huśtawce – o poezji Tomasza Różyckiego

Kosz­mar­na pogo­da. Deszcz. Może grad. Cze­kam na samo­lot do Wil­na. I z duszą na ramie­niu wsia­dam do tego samo­lo­tu. Jesz­cze mam nadzie­ję, że ktoś ten lot odwo­ła. Ale, nie. Maszy­na zaczy­na koło­wać. A praw­dzi­wa gehen­na. Z góry, w dół. Z dołu, do góry.

Co robić w takiej sytu­acji? Cze­go się chwy­cić? Zapa­lić nie moż­na. Nicze­go nie moż­na. Ale poczy­tać moż­na. Zde­spe­ro­wa­ny wycią­gną­łem z tor­by tomik Toma­sza Różyc­kie­go „Vater­land”. I sta­ła się rzecz nie­spo­dzie­wa­na. Zapo­mnia­łem o dra­ma­cie. Strach odszedł jak ręką odjął. Ampli­tu­da drgań samo­lo­tu jako żywo pokry­wa­ła się z ryt­mem poezji Różyc­kie­go.

Parę lat póź­niej, kie­dy czy­ta­łem „Ani­mę” i „Cha­tę uma­itą” tegoż auto­ra mia­łem podob­ne wra­że­nia. Wier­sze pochła­nia­ły mnie bez koń­ca, jak naj­lep­sze histo­rie opo­wia­da­ne przez wytraw­nych podróż­ni­ków. Bo Różyc­ki, w isto­cie, jest podróż­ni­kiem. Nie cier­pi jed­no­staj­no­ści, nie­spo­dzie­wa­ne zmia­ny miej­sca lubi nade wszyst­ko. I zawsze zmu­sza do inter­pre­ta­cyj­nej ekwi­li­bry­sty­ki. To wła­śnie taka poezja przy­wra­ca wia­rę w sens lite­ra­tu­ry. Nie­spo­koj­ny rytm, roze­dr­ga­ny rym, zaska­ku­ją­ce kolo­ry miło­ści, a tak­że codzien­ne ­ nie­co­dzien­ne kra­jo­bra­zy to klucz do wyobraź­ni Różyc­kie­go.

Zupeł­nie nie rozu­miem kry­ty­ków, któ­rzy krę­cą nosem na twór­czość Różyc­kie­go. A są tacy. I co im się nie podo­ba? To, że jest autor „Cha­ty…” poetą spraw­nym? To, że mówi cza­sa­mi coś pod prąd? To, że nie jest zakład­ni­kiem nico­ści, wszech­świa­ta i sam jesz­cze nie wiem cze­go? Pew­nie, tak. Nie przyj­mu­ję tego do wia­do­mo­ści. „Ani­ma” i „Cha­ta uma­ita” to bodaj naj­lep­sze książ­ki poetyc­kie jakie ostat­nio czy­ta­łem. Powo­dy są trzy: po pierw­sze język, któ­ry pamię­ta minio­ne, ale jed­no­cze­śnie wymy­ka się prze­szło­ści. Po dru­gie język, bowiem Różyc­ki potra­fi szki­co­wać i wypeł­niać kolo­ra­mi wewnętrz­ne pej­za­że. Po trze­cie też język, bowiem w nim tkwią uczu­cia, a te w liry­ce tego poety odgry­wa­ją nie­ba­ga­tel­ną rolę.

Autor „Ani­my” potra­fi z mowy ule­pić wszyst­ko. Jego meta­fo­ry, przy­miot­ni­ko­wa cel­ność nie mają sobie rów­nych. A do tego wła­sny nie­prze­wi­dy­wal­ny styl. Różyc­ki nie­ustan­nie tłu­ma­czy w swo­ich wier­szach świat przy­ziem­ny na świat ulot­ny. I na odwrót. Efek­ty tych prób są zna­ko­mi­te. Pro­szę posłu­chać, krót­kie­go tyl­ko frag­men­tu wier­sza „Ange­lo”:

„Świat zaczy­na się ze świa­tła, a koty
się sta­ją z kurzu.”

W każ­dej książ­ce Różyc­kie­go znaj­dzie­my wie­le takich pere­łek. Bez dwóch zdań: ten poeta wie, jak się pisze. Żad­nej obniż­ki for­my. Wszyst­ko na rów­nym pozio­mie. To praw­da ­ bywa, że rytm tych wier­szy jest zbyt mono­ton­ny. Bywa, że Różyc­ki tra­ci kon­tro­lę nad for­mą. Ale wte­dy wła­śnie, para­dok­sal­nie, poka­zu­je też swo­je naj­więk­sze atu­ty, „prze­ła­mu­jąc” wła­sną poety­kę. Tak jak­by chciał odbić się od dna i powie­dzieć: nie, moi dro­dzy, zupeł­nie mnie nie zna­cie. Nie daje czy­tel­ni­ko­wi chwi­li wytchnie­nia. Jest też mistrzem krót­kiej i cel­nej puen­ty:

„otwie­ram oczy
i mil­czę, mil­czę, w ustach trzy­mam nić.”

Dosko­na­łe, praw­da? To jest wła­śnie ta pięk­na bez­rad­ność i czu­łość, jakiej dzi­siaj się nie spo­ty­ka. Różyc­ki potra­fi zdo­być się na takie gesty. Nie boi się śmiesz­no­ści. Poszu­ku­je. Cza­sa­mi na oślep, cza­sa­mi z roz­wa­gą. Jest upar­ty. Jego poezja nie pod­bu­du­je wąt­pią­cych w sens tego świa­ta. Nie nawró­ci. Ale też nie o to Różyc­kie­mu cho­dzi. Ten poeta jest przede wszyst­kim zna­ko­mi­tym obser­wa­to­rem ludzi i ich ukry­te­go życia.

Co waż­ne ­ nie spę­dza godzin przed lustrem szki­cu­jąc bez­rad­nie wła­sną twarz. Bo wie, że jest to nie­moż­li­we. Nie wpadł w zasadz­kę Tade­usza Róże­wi­cza, któ­ry iro­nicz­nie nie­co, dora­dził nie­gdyś mło­dym auto­rom, by swo­je pisa­nie zaczy­na­li od wła­sne­go por­tre­tu. Iluż to mło­dzian­ków pole­gło na tym zada­niu. Iluż wpa­try­wa­ło się w swe lica. I co wyszło? Nic nie wyszło. Bo wyjść nie mogło. Sta­ry Róże­wicz dobrze wie­dział, że tyl­ko taki dziad jak on, może szki­co­wać doj­rza­ły por­tret. Mło­dy musi cze­kać, cze­kać i jesz­cze raz cze­kać. A więc, Różyc­ki nie dał się zapę­dzić w kozi róg. Wybrał obser­wa­cje i krót­kie histo­rie. Lek­kim pió­rem skre­ślił wie­le fascy­nu­ją­cych obra­zów z pogra­ni­cza snu i jawy. A za swe atry­bu­ty wybrał w „Ani­mie”: deszcz, bło­to, śnieg.

„Bło­to jest moją
ojczy­zną i nie mam
innej.”

W „Cha­cie uma­itej” wszech­obec­ny jest z kolei ogień i zaklę­cia. Bo autor „Ani­my” uwiel­bia oksy­mo­ro­ny, potra­fi ze sobą łączyć to, cze­go nie da się sca­lić. Jego świat jest skom­po­no­wa­ny z „nie­moż­li­wych” skraw­ków, ale jed­no­cze­śnie tkwi w nim nadzie­ja.

„Mak, trzy razy zmie­lo­ny, orze­chy i miód.
Barszcz z uszka­mi, pie­ro­gi. Cha­ta uma­ita.
Teraz nie ma nicość dostę­pu, ona nie zna
Wca­le tej pio­sen­ki, któ­rą śpie­wam jej na złość.”

A więc, od nie­pew­no­ści do zaklę­cia. Od tęsk­no­ty za uczu­ciem, po prze­kleń­stwo uczu­cia. Od wia­ry, do zwąt­pie­nia. Bez zbęd­nych słów i histe­rycz­nych krzy­ków. Bez uciecz­ki od same­go sie­bie. Bez uciecz­ki w prze­szłość. Różyc­ki mówi zde­cy­do­wa­nie: nie boję się gar­bu minio­ne­go. Życie ma sens wte­dy, kie­dy jest wie­lo­wy­mia­ro­we. To myśle­nie jak­by z innej epo­ki. Ale ten poeta zupeł­nie się tego nie wsty­dzi. Ze spo­ko­jem kre­śli swo­je kra­jo­bra­zy. Jego kolo­ry, pół­cie­nie, pró­by gra­fi­zo­wa­nia rze­czy­wi­sto­ści aż pach­ną. Autor „Ani­my” sta­ra się foto­gra­fo­wać świat spe­cy­ficz­nym obiek­ty­wem. Umie­jęt­nie oświe­tla zapo­mnia­ne szcze­gó­ły, wydo­by­wa­jąc na powierzch­nię ­ post­ną tem­pe­rę, wil­cze sło­wa, powtó­rze­nia, któ­re budu­ją nasze życie:

„W powta­rza­niu potę­ga, w powta­rza­niu sta­łość.
Kawa z mle­kiem i wino, do wina mig­da­ły,
powta­rza­ne po sto­kroć sło­wo będzie cia­łem
w nie­bie­ska­wej poście­li, pod skun­dlo­ną tra­wą.”

Repe­ty­cje, według Różyc­kie­go, są jed­nym sen­sem. Nie może być ina­czej, mówi autor „Vater­lan­du”. To dzię­ki zwy­czaj­nym czyn­no­ściom pamię­ta­my o waż­niej­szych spra­wach. Jeże­li zauwa­ży­my ów para­doks, będzie­my lek­ko uno­sić się nad zie­mią. Prze­ży­je­my wzlo­ty i upad­ki. Pozna­my tajem­ni­cze labi­ryn­ty. W „Ani­mie” i „Cha­cie uma­itej” aż roi się od tajem­nych przejść, miesz­kań przy­po­mi­na­ją­cych warow­ne zam­ki. Różyc­ki uwiel­bia takie obra­zy i bar­dzo spraw­nie poru­sza się po takich tere­nach. Ale nigdy nie defi­niu­je celów swo­ich wypraw. Dla­te­go do wie­lu sen­sów trud­no będzie dotrzeć. Ale kie­dy czy­tel­nik roz­sma­ku­je się w języ­ku Różyc­kie­go ujrzy nagle abs­trak­cyj­ny obraz, któ­ry tyl­ko pozor­nie jest przy­pad­ko­wą ukła­dan­ką. Tajem­ni­cze linie, zagad­ko­we meta­fo­ry, reflek­sy świa­tła zaczną się nagle kom­po­no­wać w nie­zwy­kle spój­ną całość. W cen­trum owe­go obra­zu będzie z całą pew­no­ścią ­ per­so­ni­fi­ka­cja nie­pew­no­ści, ale i miło­ści. Na dal­szym pla­nie zoba­czy­my ­ zwy­kłe miesz­ka­nie, ludzi, któ­rzy pró­bu­ją roz­ma­wiać. Jesz­cze dalej będzie język, a potem lite­ra­tu­ra. Oto azyl Różyc­kie­go. W nim sku­pia­ją się róż­ne żywio­ły. Raz woda, innym razem ogień. Autor „Ani­my” sta­ra się owe prze­ci­wień­stwa godzić, cały czas mając świa­do­mość prze­gra­nej. Ale z upo­rem wygła­sza zaklę­cia, któ­re pozwo­lą mu trwać. Z upo­rem szu­ka miło­ści, nie ucie­ka. Cze­ka. Malu­je i kom­po­nu­je.

O autorze

Piotr Kępiński

Urodzony w 1964 roku. Poeta, krytyk literacki. Były szef działu Kultura w „Dzienniku”, kierował redakcją Kultury w „Newsweeku”. Mieszka w Warszawie.

Powiązania

POETYCKA KSIĄŻKA TRZYDZIESTOLECIA: REKOMENDACJA NR 19

debaty / ankiety i podsumowania Piotr Kępiński

Głos Pio­tra Kępiń­skie­go w deba­cie „Poetyc­ka książ­ka trzy­dzie­sto­le­cia”.

Więcej

Piłka Celana

recenzje / IMPRESJE Piotr Kępiński

Esej Pio­tra Kępiń­skie­go towa­rzy­szą­cy pre­mie­rze książ­ki moja jest ta zie­mia Mar­ty­ny Buli­żań­skiej.

Więcej

Różewicz z neonem na głowie

recenzje / ESEJE Piotr Kępiński

Recen­zja Pio­tra Kępiń­skie­go z książ­ki Wbrew sobie Tade­usza Róże­wi­cza.

Więcej

Nobel nie zasłużył na Różewicza

debaty / książki i autorzy Piotr Kępiński

Głos Pio­tra Kępiń­skie­go w deba­cie „Czy Nobel zasłu­żył na Róże­wi­cza?”.

Więcej

O Kup kota w worku

recenzje / NOTKI I OPINIE Różni autorzy

Komen­ta­rze Tade­usza Nycz­ka, Pio­tra Kępiń­skie­go, Maria­na Sta­li, Andrze­ja Skren­dy i Rober­ta Rybic­kie­go

Więcej

O remoncie poranka

recenzje / NOTKI I OPINIE Maciej Robert Piotr Kępiński Piotr Matywiecki

Komen­ta­rze Pio­tra Maty­wiec­kie­go, Macie­ja Rober­ta, Pio­tra Kępiń­skie­go.

Więcej

O Po sobie

recenzje / NOTKI I OPINIE Różni autorzy

Komen­ta­rze Woj­cie­cha Bono­wi­cza, Pio­tra Kępiń­skie­go, Kry­sty­ny Miło­będz­kiej, Andrze­ja Sosnow­skie­go, Agniesz­ki Wol­ny-Ham­ka­ło.

Więcej

O Somie

recenzje / Różni autorzy

Komen­ta­rze Boh­da­na Zadu­ry, Agniesz­ki Wol­ny-Ham­ka­ło, Ingi Iwa­siów, Paw­ła Lek­szyc­kie­go, Mariu­sza Grze­bal­skie­go, Macie­ja Rober­ta, Mar­ci­na Orliń­skie­go, Artu­ra Nowa­czew­skie­go, Grze­go­rza Tomic­kie­go, Pio­tra Kępiń­skie­go.

Więcej

O Pełnym morzu

recenzje / NOTKI I OPINIE Różni autorzy

Komen­ta­rza Jac­ka Guto­ro­wa, Jaro­sła­wa Borow­ca, Dariu­sza Sośnic­kie­go, Maria­na Sta­li, Pio­tra Kępiń­skie­go i Kuby Mikur­dy.

Więcej

Śmierć zapisuje w nim całe zdania. Krótko o doskonałym debiucie Łukasza Jarosza

recenzje / NOTKI I OPINIE Piotr Kępiński

Recen­zja Pio­tra Kępiń­skie­go z książ­ki Soma Łuka­sza Jaro­sza.

Więcej

Na pokuszenie

recenzje / IMPRESJE Piotr Kępiński

Esej Pio­tra Kępiń­skie­go towa­rzy­szą­cy pre­mie­rze książ­kiPrzy­czy­nek do nauki o nie­ist­nie­niuEuge­niu­sza Tka­czy­szy­na-Dyc­kie­go, któ­ra uka­za­ła się nakła­dem Biu­ra Lite­rac­kie­go.

Więcej

Bezlitosny niepokój

recenzje / ESEJE Piotr Kępiński

Recen­zja Pio­tra Kępiń­skie­go z książ­ki Słyn­ne i świet­ne Mariu­sza Grze­bal­skie­go.

Więcej

Na własne ryzyko

recenzje / ESEJE Piotr Bratkowski

Recen­zja Pio­tra Brat­kow­skie­go z książ­ki Bez stem­pla Pio­tra Kępiń­skie­go, któ­ra uka­za­ła się 19 sierp­nia 2008 roku na łamach New­swe­eka.

Więcej

O znikomości wspólnych mianowników

recenzje / ESEJE Jakub Winiarski

Recen­zja Jaku­ba Winiar­skie­go z książ­ki Bez stem­pla Pio­tra Kępiń­skie­go.

Więcej

O Bez stempla

recenzje / NOTKI I OPINIE Różni autorzy

Komen­ta­rze Anny Kału­ży, Jac­ka Guto­ro­wa, Ada­ma Wie­de­man­na, Pio­tra Śli­wiń­skie­go, Pio­tra Boga­lec­kie­go.

Więcej

Krytyka bez krytyki?

recenzje / ESEJE Dariusz Nowacki

Recen­zja Dariu­sza Nowac­kie­go z książ­ki Bez stem­pla Pio­tra Kępiń­skie­go.

Więcej

Piotr Kępiński – krytyk z charakterem

recenzje / ESEJE Piotr Śliwiński

Recen­zja Pio­tra Śli­wiń­skie­go z książ­ki Bez stem­pla Pio­tra Kępiń­skie­go.

Więcej

Na własne ryzyko

recenzje / ESEJE Piotr Bratkowski

Recen­zja Pio­tra Brat­kow­skie­go z książ­ki Bez stem­pla Pio­tra Kępiń­skie­go, któ­ra uka­za­ła się 19 sierp­nia 2008 roku na łamach New­swe­eka.

Więcej

O znikomości wspólnych mianowników

recenzje / ESEJE Jakub Winiarski

Recen­zja Jaku­ba Winiar­skie­go z książ­ki Bez stem­pla Pio­tra Kępiń­skie­go.

Więcej

O Bez stempla

recenzje / NOTKI I OPINIE Różni autorzy

Komen­ta­rze Anny Kału­ży, Jac­ka Guto­ro­wa, Ada­ma Wie­de­man­na, Pio­tra Śli­wiń­skie­go, Pio­tra Boga­lec­kie­go.

Więcej

Krytyka bez krytyki?

recenzje / ESEJE Dariusz Nowacki

Recen­zja Dariu­sza Nowac­kie­go z książ­ki Bez stem­pla Pio­tra Kępiń­skie­go.

Więcej

Piotr Kępiński – krytyk z charakterem

recenzje / ESEJE Piotr Śliwiński

Recen­zja Pio­tra Śli­wiń­skie­go z książ­ki Bez stem­pla Pio­tra Kępiń­skie­go.

Więcej