książki / PROZA

Bezbronna kreska

Tadeusz Dąbrowski

Fragmenty książki Bezbronna kreska Tadeusza Dąbrowskiego, wydanej w Biurze Literackim 9 sierpnia 2016 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Zna­cie dobrze ten obra­zek z kre­skó­wek i naj­lep­szych fil­mów trze­ciej kate­go­rii: boha­ter pły­ną­cy środ­kiem wiel­kiej rze­ki na łód­ce, tra­twie, albo ucze­pio­ny kawał­ka pnia, spo­strze­ga nagle, że hory­zont się ury­wa, że łagod­nie wzma­ga się szum opa­da­ją­cej z wyso­ko­ści wody, rze­ka jest zbyt głę­bo­ka, by wryć się dłoń­mi w dno, więc nasz zają­czek, kow­boj czy uczest­nik fami­lij­ne­go pik­ni­ku zaczy­na despe­rac­ko wio­sło­wać w stro­nę brze­gu, prze­ga­nia wodę za sie­bie, ale woda jak na złość mięk­ka, śli­ska, wod­ni­sta, szum się wzma­ga i mie­sza z szu­mem krwi ude­rza­ją­cej do skro­ni, nasz boha­ter wie już, że nie zdą­ży, w ostat­niej chwi­li godzi się na wodo­spad, nie liczy na wie­le, ale jed­nak poja­wia się w nim wątła nadzie­ja, że upa­dek będzie bez­bo­le­sny, że pogrą­ży się w czar­nej toni z płu­ca­mi peł­ny­mi powie­trza i po nie­dłu­gim cza­sie wynu­rzy, dry­fu­jąc ku zie­lo­nym zako­lom. A co jeśli boha­ter jest sam sobie pnia­kiem, wodo­spa­dem i rze­ką? Co jeśli jedy­ny wodo­spad, jaki zna, bur­czy mu teraz w żołąd­ku, gdy sie­dzi na pero­nie i sły­szy nara­sta­ją­cy szum tłu­mu i metra linii G, pcha­ją­ce­go przed sobą kil­ka nie­wi­dzial­nych wago­nów stę­chli­zny?

– Czy to jest jakaś alu­zja do Male­wi­cza? – zapy­ta­ła gło­sem przy­po­mi­na­ją­cym tasiem­kę.
– Tak – odpo­wie­dzia­łem odru­cho­wo – to taka waria­cja pol­skiej artyst­ki na temat Czar­ne­go kwa­dra­tu, dosyć bez­li­to­sna, ale dow­cip­na, tak mi się wyda­je, w każ­dym razie świet­nie pasu­je na okład­kę mojej książ­ki.
– To two­ja książ­ka? – tasiem­ka zafa­lo­wa­ła w powie­trzu.
Dopie­ro teraz odwró­ci­łem się w jej stro­nę i zeska­no­wa­łem w spo­ko­ju jej twarz z czu­ło­ścią i pre­cy­zją dło­ni nie­wi­do­me­go. Mia­ła dwa­dzie­ścia parę lat, oczy tak inten­syw­nie nie­bie­skie, że gdy­bym zoba­czył je w fil­mie, na obra­zie lub zdję­ciu, uznał­bym je za szczyt kiczu, ruda­we brwi, wyso­kie czo­ło, nos lek­ko zadar­ty z dziur­ka­mi tak mały­mi, że nie mogą słu­żyć do oddy­cha­nia, są po pro­stu, by być i cie­szyć, i śmie­szyć, dłu­gie wło­sy w kolo­rze maka­ro­nu (jed­no jaj­ko na kilo­gram mąki), spię­te nie­dba­le w samu­raj­ski kok, i bla­dą skó­rę, jak piasz­czy­sty pej­zaż poprze­ci­na­ny rze­ka­mi i rze­czuł­ka­mi żył.
–Tak, wier­sze…
To zawsze brzmi nie­zręcz­nie, jak­by się czło­wiek przy­zna­wał do jakieś wsty­dli­wej cho­ro­by.
– Wspa­nia­le, gra­tu­lu­ję. Mogę zer­k­nąć?
– Jasne.

Pozna­łem parę dni temu akto­ra, nazy­wa się Ste­ve, grał nie­wiel­ką rolę w Ska­za­nych na Shaw­shank, pod­wo­żąc mnie na lot­ni­sko, kazał mi czy­tać na głos. „Czy­taj po angiel­sku – mówił – nie pozwól niko­mu robić tego za sie­bie, bo spie­przy spra­wę, czy­taj sam, będziesz miał lep­szy kon­takt z publicz­no­ścią”. Naj­bar­dziej inte­re­so­wa­ła go wymo­wa sło­wa „copu­la­tion”. „Włóż w nie wię­cej ener­gii – naci­skał. Czy było to zwy­kłe, tech­nicz­ne pie­prze­nie, czy mia­łeś z tego cho­ciaż tro­chę fraj­dy? Jeśli mia­łeś, daj mi to poczuć. No, jesz­cze raz, tro­chę sil­niej i z więk­szą wibra­cją w gło­sie!”. Dopie­ro w oko­li­cach lot­ni­ska zorien­to­wa­łem się, że Ste­ve chciał mnie prze­le­cieć.


Szli­śmy ponad pół godzi­ny, lecz w oko­li­cy nie było żad­nych fast foodów. Zapo­mnia­łem, że jeste­śmy w Upper East Side, gdzie o śmie­cio­wym żar­ciu moż­na tyl­ko poma­rzyć. Mija­li­śmy dzie­siąt­ki posęp­nych kamie­nic z tysią­ca­mi szczę­śli­wych męż­czyzn i kobiet w środ­ku, i wypie­lę­gno­wa­nych psów, a na par­te­rze każ­dej z nich czu­wał por­tier, dobro­dusz­ny jak kon­duk­tor kolej­ki wąsko­to­ro­wej w weso­łym mia­stecz­ku gdzieś na połu­dniu Włoch.
Wresz­cie spo­mię­dzy rusz­to­wań wyło­ni­ła się knajp­ka, wło­ska zresz­tą, o wdzięcz­nej nazwie Gio­co. Kie­row­nik sali zapro­po­no­wał nam jedy­ny wol­ny sto­lik, tuż przy oknie. Bia­łe obru­sy, świe­ce, lek­ki jazz jak gaz roz­we­se­la­ją­cy, pogwar klien­te­li, ciche pobrzę­ki­wa­nie sztuć­ców i taniec kel­ne­rów, ule­pio­nych z lizu­so­stwa i aser­tyw­no­ści w pro­por­cji trzy do jed­ne­go.

– Kli­mat jak z Woody’ego Alle­na – rzu­ci­łem.
– Nie znam Woody’ego Alle­na – odpo­wie­dzia­ła Megan z miną tak naiw­ną, że byłem skłon­ny jej uwie­rzyć.
Otwo­rzy­łem menu, zaczą­łem czy­tać i… mój wzrok pogrą­żył się w czar­nej toni jezio­ra, na dnie któ­re­go tkwi­ły zato­pio­ne cmen­ta­rze, kiku­ty drzew, wra­ki stat­ków, topiel­cy z czasz­ka­mi zamiesz­ka­ły­mi przez węgo­rze, nie­na­ro­dzo­ne dzie­ci zaplą­ta­ne w sie­ci. Gdzie łoso­sie ze szpi­na­kiem na grzbie­cie i komik­so­wą chmur­ką przy pysku, a w każ­dej chmur­ce napis: „100 $”. Naj­tań­sze danie kosz­to­wa­ło sie­dem­dzie­siąt. Ale za póź­no już było na tek­sty w rodza­ju: „Nie podo­ba mi się muzy­ka, poszu­kaj­my cze­goś bar­dziej wytwor­ne­go”. W grę wcho­dzi­ło tyl­ko zamó­wie­nie sobie wody mine­ral­nej, a jej co tam już chce. Choć i ten plan miał wady. „Nie rób obcia­chu, sta­ry” – powie­dzia­łem do sie­bie i z trza­skiem zamkną­łem menu. W tej sekun­dzie poja­wił się kel­ner.
– Czy już wybra­łaś? – pytam, a ser­ce wali mi jak młot, jak mło­tek aukcyj­ny.

Mam jed­ną strasz­ną przy­pa­dłość: lubię auto­ma­ty do gry. Znam dokład­nie mecha­nizm ich dzia­ła­nia i wiem, że na dłuż­szą metę nie dają szans, bo to nie gra, a pro­gram, nie loso­wa­nie, lecz paro­dia prze­zna­cze­nia. Że wynik nie ma nic wspól­ne­go z wiru­ją­cy­mi na ekra­nie owo­ca­mi, z pry­mi­tyw­ny­mi dźwię­ka­mi gwał­cą­cy­mi zmy­sły. I cho­ciaż pogo­dzi­łem się z fak­tem, że gram dla samych emo­cji, że pła­cę za napię­cie, za cie­ka­wość, za ból, to od cza­su do cza­su poja­wia się we mnie typo­wa dla hazar­dzi­stów nadzie­ja, nie­za­leż­nie od tego, czy ich hazard to gra na auto­ma­tach, malar­stwo, muzy­ka, lite­ra­tu­ra lub życie, nadzie­ja – że pew­ne­go dnia maszy­na im odda, przy­naj­mniej nie­wiel­ką część tego, co prze­gra­li przez lata. Ktoś powie – kup sobie maszy­nę, wstaw ją do domu, będziesz miał kupę zaba­wy i pew­ną wygra­ną każ­de­go mie­sią­ca. Ale będzie to rada czło­wie­ka nie­mą­dre­go. Maszy­na musi być przy­pad­ko­wa, napo­tka­na w skle­pie spo­żyw­czym, hote­lu albo na dwor­cu. Pod­nie­ca­ją­ce jest, że tylu pró­bo­wa­ło, ale to wła­śnie ty zgar­ną­łeś ich kasę.

– Mam ocho­tę na te rolad­ki jagnię­ce z bro­ku­ła­mi, sosem kur­ko­wym i gril­lo­wa­nym ziem­nia­cza­nym purée.
– OK, to ja wezmę to samo.
– Coś do picia? – zapy­tał kel­ner. – Mamy dosko­na­łe czer­wo­ne wino, dopie­ro od dziś w ofer­cie.
Megan przy­zwa­la­ją­co ski­nę­ła gło­wą.
– A dla pana?
– Tak, tak, też chęt­nie spró­bu­ję – odpo­wie­dzia­łem z ner­wo­wym pochrzą­ki­wa­niem. – To teraz będziesz mówić o sobie, a ja będę słu­chał – zwró­ci­łem się do Megan z piesz­czo­tli­wą apo­dyk­tycz­no­ścią.
– A co chciał­byś wie­dzieć? – odpar­ła w taki spo­sób, że zaczą­łem się zasta­na­wiać, czy chciał­bym wie­dzieć cokol­wiek.
– Jakie było naj­bar­dziej sza­lo­ne wyda­rze­nie w two­im życiu?
– Nie wiem… – zamy­śli­ła się, spusz­cza­jąc wzrok, a zaraz potem jej źre­ni­ce zapa­li­ły się od świec. – Spo­ty­ka­łam się z chło­pa­kiem – to było parę lat temu – któ­ry stu­dio­wał na wydzia­le sztu­ki w tej samej uczel­ni co ja, w Cor­nell, i w cią­gu tygo­dnia stał się innym czło­wie­kiem, kom­plet­nie zwa­rio­wał, zda­wa­ło mu się, że jest wiel­kim mala­rzem, że malu­je na zamó­wie­nie milio­ne­rów, przez wie­le dni nie zmru­żył oka, nie mył się, nie jadł, chlał whi­sky i machał te swo­je boho­ma­zy, któ­re były jaki­miś jego… fan­ta­zja­mi na mój temat. Liczył się z moim zda­niem, dla­te­go bez prze­rwy pytał, co myślę o jego płót­nach, mówi­łam, że ich nie czu­ję, że są pre­ten­sjo­nal­ne, wtór­ne. Pew­ne­go dnia przy­je­cha­ła jego mat­ka, zanie­po­ko­jo­na fak­tem, że syn od mie­sią­ca nie odbie­ra tele­fo­nu. Nikt nie otwie­rał, więc spro­wa­dzi­ła poli­cję. Micha­el leżał podob­no na pod­ło­dze zakrwa­wio­ny i powy­gi­na­ny jak sta­ra tub­ka po far­bie. Cza­sa­mi mam do sie­bie pre­ten­sję, że nie chwa­li­łam jego obra­zów. Lecz było­by to nie­szcze­re. Ja napraw­dę ich nie czu­łam.

Potrze­bo­wa­łem kil­ku chwil, żeby zma­zać z twa­rzy zdzi­wie­nie.
– To się zda­rzy­ło napraw­dę? – spy­ta­łem z nad­zwy­czaj uda­ną obo­jęt­no­ścią.
– Pew­nie, że nie. Ale przy­znaj, że zabrzmia­ło nie­źle – zaśmia­ła się z pierw­szym kęsem jagnię­ci­ny w ustach.
Dopie­ro teraz dostrze­głem, jak się dla mnie zro­bi­ła, mia­ła na sobie asce­tycz­ną czar­ną bluz­kę skro­jo­ną w kwa­drat, na szyi ser­dusz­ko od Tiffany’ego, będą­ce w isto­cie anty­ser­dusz­kiem – kawał­kiem meta­lu podob­nym do blach, na jakie w dzie­ciń­stwie łowi­łem szczu­pa­ki, a jej bla­dy make-up gryzł się z czer­wo­nym błysz­czy­kiem jak Uma Thur­man z Tra­vol­tą w sce­nach, któ­rych nie poka­za­no w fil­mie.


Tak­sów­ka wio­zła nas środ­kiem Cen­tral Par­ku, by dobiw­szy do Ósmej, skrę­cić w lewo w kie­run­ku Chel­sea.
Co tu owi­jać w baweł­nę, poto­czy­ło się jak w hol­ly­wo­odz­kim sza­blo­nie nr 126, prze­cho­wy­wa­nym w szu­fla­dzie ozna­czo­nej „NAN”, od Nagły Atak Namięt­no­ści. Mój twór­czy wkład pole­gał tyl­ko na tym, że jej nie zerżną­łem ku obu­rze­niu kie­row­cy, ale doty­ka­łem tak, jak­bym się bał, że mogę ją uszko­dzić. Jecha­li­śmy coraz gwał­tow­niej w dół Man­hat­ta­nu, prze­su­wa­łem pal­cem po cie­kło­kry­sta­licz­nej skó­rze Megan i prze­no­si­li­śmy się z jed­nej czę­ści mia­sta do innej, cen­ty­me­tro­wi jej cia­ła odpo­wia­dał kilo­metr asfal­tu, zie­lo­ne, czer­wo­ne, znów czer­wo­ne, ale jed­nak zde­cy­do­wa­nie czę­ściej zie­lo­ne, GPS dzia­łał spraw­niej, gdy czu­łem w ustach bate­rię jej języ­ka, tak­sów­karz korzy­stał z naszej nie­uwa­gi, okrą­ża­jąc natręt­nie dwa łagod­ne wznie­sie­nia, a potem jeż­dżąc wiecz­ność boka­mi Times Squ­are, jak­by chciał nas uchro­nić przed nagłą eks­plo­zją neo­nów.
Uczci­wy czło­wiek, wie­dział, że lepiej dowieźć klien­tów póź­niej, ale bez­piecz­nie.

Gło­wę Megan przy­ci­ska­łem moc­no do swo­je­go ramie­nia, by zni­we­lo­wać wszyst­kie wstrzą­sy, zneu­tra­li­zo­wać dziu­ry w ame­ry­kań­skiej nawierzch­ni, dziu­ry w emo­cjach, opusz­ki moich pal­ców doty­ka­ły jej czasz­ki jak czuj­ni­ki fal mózgo­wych, spra­gnio­ne infor­ma­cji, ale też zdol­ne pro­gra­mo­wać myśli.
A potem nogi w leg­gin­sach prze­rzu­ci­łem sobie przez kola­na, moja lewa ręka sta­now­czo kon­tro­lo­wa­ła jej szy­ję, pra­wa zsu­nę­ła z wiszą­cych bez­wol­nie stóp płó­cien­ne buty i zaci­snę­ła się na drob­nej pię­cie. Gumo­wy stuk opa­da­ją­cych teni­só­wek Megan był jed­nym z naj­bar­dziej pod­nie­ca­ją­cych dźwię­ków, jakie sły­sza­łem w życiu. Teraz kolej na dru­gą pie­tę, i spró­bo­wa­nie ucha, i wcią­gnię­cie nie­biań­sko dłu­giej kre­ski z jej szyi, i zbie­ra­nie usta­mi i nosem ostat­nich resz­tek bia­łe­go, roz­sy­pa­nych w zagłę­bie­niach oboj­czy­ków i niżej. Lecz w tym momen­cie czer­wo­ne, zwal­nia­my, ale zanim doje­dzie­my do przej­ścia, znów się zapa­li zie­lo­ne, a póź­niej to już praw­dzi­wa zie­lo­na fala. Z pięt prze­rzu­cam się na kost­ki, robię wokół nich kil­ka kółek jak wokół ron­da, aż wresz­cie tra­fiam na maleń­ką chrząst­kę, któ­ra bawi się ze mną w ber­ka. Zała­sko­ta­ło to Megan albo roz­śmie­szy­ło, bo nagle odsło­ni­ła wybie­lo­ne zęby, a jeden z nich otarł się o mój, i suchy dreszcz prze­szedł mi wzdłuż krę­go­słu­pa. Kost­ka dzia­ła­ła jak joy­stick, krę­cę w pra­wo – tak­sów­ka skrę­ca w pra­wo, krę­cę w górę – przy­spie­sza.
Skó­ra na tyl­nym sie­dze­niu była czar­na i zim­na, skó­ra Megan – bla­da i coraz goręt­sza. Ale w mia­rę, jak roz­grze­wa­li­śmy fote­le, woń naszej skó­ry prze­ni­ka­ła się z ich kurew­skim zapa­chem.
Pal­com poświę­ci­łem chy­ba naj­wię­cej uwa­gi. Naj­pierw je poli­czy­łem, przy­trzy­mu­jąc każ­dy z osob­na przez parę sekund, po czym spraw­dzi­łem, czy nie są ze sobą zro­śnię­te. Nie były. Nie wie­dzia­łem, czy więk­szą fraj­dę spra­wia­ją mi paznok­cie, czy mięk­kie spody. Zgi­na­łem pal­ce deli­kat­nie to w jed­ną, to w dru­gą stro­nę, a na koniec zamkną­łem wszyst­kie w dło­ni jak drob­nia­ki.

Zapła­ci­łem za kurs i gdy tyl­ko wysie­dli­śmy, nasze roz­grza­ne miej­sca zaję­ła para wychu­dzo­nych trans­ów w latek­so­wych maj­tach i jaskra­wo­ró­żo­wych peru­kach.
– Klub, któ­ry chcę ci poka­zać, jest bar­dzo sas­sy – wyja­śnia­ła Megan tonem nauczy­ciel­ki. – Nor­mal­nie dzwo­ni się tam kil­ka dni wcze­śniej, a oni wpi­su­ją cię na listę. Nas oczy­wi­ście na liście nie ma i trze­ba coś wymy­ślić, żeby­śmy się na niej zna­leź­li. Zacze­kaj tu na mnie – powie­dzia­ła, a ja poczu­łem się, jak­bym był jej nie­peł­no­spraw­nym umy­sło­wo bra­tem, któ­re­go nie ma z kim zosta­wić, idąc na impre­zę.
Kątem oka widzia­łem, jak miz­drzy się do bram­ka­rza, jak usy­pia jego czuj­ność, by nie­spo­dzie­wa­nie strze­lić mu gola mię­dzy noga­mi, bez więk­sze­go wysił­ku, wła­ści­wie od nie­chce­nia; co za wir­tu­oze­ria i co za kom­pro­mi­ta­cja dla bram­ka­rza: prze­pu­ścić taką szma­tę.
Knaj­pa wyglą­da­ła jak gigan­tycz­na ćma i kli­ma­tem przy­po­mi­na­ła palar­nię opium. Z sufi­tu zwi­sa­ły czar­ne kwa­dra­to­we płach­ty z pół­prze­źro­czy­stej tka­ni­ny, dzie­ląc salę na coś w rodza­ju bok­sów. Nie było wol­nych fote­li, więc zaję­li­śmy przy­czó­łek naprze­ciw­ko baru, ide­al­ny do obser­wa­cji ludzi i dyna­micz­ne­go picia. Ale też do bycia na wido­ku, co – jak sądzę – mia­ło dla Megan nie­ma­łe zna­cze­nie.
– Spójrz, jak się tu wszy­scy wożą, uda­ją arty­stów albo przy­naj­mniej wpły­wo­wych biz­nes­me­nów, szu­ka­ją kon­tak­tów. Ty, nawia­sem mówiąc, też dziś wyglą­dasz bar­dziej na finan­si­stę niż poetę. Co mi się nawet podo­ba – doda­ła, aby nie­co zła­go­dzić swo­ją zło­śli­wość. – Ta Mulat­ka ma na sobie buty za parę tysię­cy.
– Któ­ra, ta z tył­kiem w ser­dusz­ko?
– Podo­ba ci się… – bar­dziej stwier­dzi­ła, niż zapy­ta­ła. – Ja nie jestem zazdro­sna, zazdrość to bar­dzo (infan­tyl­nie prze­dłu­żo­ne „a”) brzyd­ka cecha.
Bar­man był wysty­li­zo­wa­ny na cza­sy pro­hi­bi­cji, sta­ro­świec­kie wyglan­co­wa­ne pan­to­fle, przy­krót­kie sztruk­sy, bury weł­nia­ny swe­ter i szel­ki. Nawo­sko­wa­ny fryz. Popro­si­łem o dwa sho­ty czy­stej wód­ki, a on zro­bił minę, jak­by wdep­nął w gów­no i oglą­dał teraz swo­ją pode­szwę.
– Nie ser­wu­je­my wód­ki w sho­tach.
– Dla­cze­go nie?
– Bo takie mamy zasa­dy – uciął roz­mo­wę i zaczął obsłu­gi­wać Mulat­kę.
Wró­ci­łem do Megan z pusty­mi ręka­mi i opo­wie­dzia­łem o panu­ją­cych w tym loka­lu zasa­dach. A wte­dy ona pode­szła do bar­ma­na, obję­ła go za szy­ję, jak­by odkap­slo­wy­wa­ła stu­li­tro­we piwo, i dłuż­szą chwi­lę szep­ta­ła mu coś do ucha. Gdy tyl­ko skoń­czy­ła, koleś się­gnął po butel­kę Smir­nof­fa, pod­rzu­cił ją na tyle wyso­ko, że zdą­ży­ła wyko­nać w powie­trzu dwa peł­ne obro­ty, po czym pew­nym ruchem napeł­nił kie­lisz­ki, i poka­zał mi dwa pal­ce w geście odwró­co­nej
wik­to­rii.
– Co mu powie­dzia­łaś?
– Praw­dę. Że jesteś naj­waż­niej­szą oso­bą w tym loka­lu. Bar­dzo zna­nym pisa­rzem.
Nie mogłem uwie­rzyć, że taki tekst wystar­czył, byśmy do czwar­tej nad ranem pili już tyl­ko sho­ty.


Ostat­ni wspól­ny wie­czór miał być rewer­sem pierw­sze­go. Zamiast wykwint­nej restau­ra­cji na gór­nym Man­hat­ta­nie – pol­ski Rycerz na Gre­en­po­in­cie, ser­wu­ją­cy „dania domo­we tanio i smacz­nie”, zamiast psy­cho­de­licz­ne­go klu­bu z selek­cją – spe­lun­ka z nacho­sa­mi i moż­li­wo­ścią tań­cze­nia do Cze­sła­wa Nie­me­na, Beaty Kozi­drak czy Bud­ki Sufle­ra. Zamiast poezji – wątrób­ka, zamiast archi­tek­tu­ry kon­cep­tu­al­nej – kaszan­ka i fla­ki. Prze­ciw jej nowo­jor­sko­ści – Nowy Targ, Łom­ża i Kar­tu­zy. Tuż przed spo­tka­niem wpa­dłem do świet­nie zaopa­trzo­ne­go mono­po­lu po czte­ry bute­lu­nie krup­ni­ku, tego praw­dzi­we­go mio­do­we­go z Lubli­na, w kan­cia­stym szkle, któ­ry pozni­kał z kra­jo­wych półek, by  – jak się oka­zu­je – wieść słod­ki żywot na emi­gra­cji. „Bute­lu­nie” – piszę nie tyle z czu­ło­ści dla wszel­kich alko­ho­li, ile ze wzglę­du na fak­tycz­ne roz­mia­ry fla­szek, któ­re mie­ści­ły zale­d­wie po 100 ml krze­pią­ce­go pły­nu, 10 cl po ame­ry­kań­sku, czy­li jesz­cze mniej, a kształ­tem i bar­wą przy­po­mi­na­ły wie­że kościo­ła Mariac­kie­go o wscho­dzie słoń­ca.

Megan była punk­tu­al­na, o siód­mej sta­ła przy wyj­ściu z tune­lu metra w kre­mo­wym pon­czo zapi­na­nym na duże pętel­ki, dopa­so­wa­nych dżin­sach i beżo­wych tramp­kach, obją­łem ją na powi­ta­nie i poca­ło­wa­łem w czo­ło, sub­tel­nie podzwa­nia­jąc zawar­to­ścią kie­sze­ni, fiol­ki z gumi­so­kiem roz­miesz­czo­ne mia­łem syme­trycz­nie po dwie przy każ­dym bio­drze. Ponie­waż Gre­en­po­int nie obfi­tu­je w podwór­ka i bra­my, musia­łem zaaran­żo­wać takie maleń­kie podwór­ko mię­dzy nami, z bra­ma­mi po bokach i opcją oglą­du uli­cy przez murek z ramion, w tym intym­nym zakąt­ku, patrząc zdez­o­rien­to­wa­nej Megan głę­bo­ko w oczy, otwo­rzy­łem bute­lu­nie, jed­ną z nich wło­ży­łem mojej pięk­no­ści w dłoń i, stuk­nąw­szy deli­kat­nie den­kiem o den­ko na zdro­wie, wyja­śni­łem:
– To takie pol­skie cukier­ki. Z likie­rem. Bez pole­wy.
Połkną­łem pra­lin­kę, Megan rów­nież, tyl­ko że na dwa razy.
– Prze­cież ja się tym upi­ję – skrzy­wi­ła się jak po set­ce octu.
– Nie sma­ku­je ci?
– Sma­ku­je, ale… – przy­ło­ży­ła rękę do ust, prze­łknę­ła śli­nę i wzię­ła głęb­szy oddech – nie spo­dzie­wa­łam się, że to tak parzy w gar­dło.
Dobre sobie. Jak­bym jej nie pamię­tał z naszej pierw­szej nocy, kie­dy w sno­biar­skim kur­wi­doł­ku wle­wa­ła w sie­bie sho­ta za sho­tem.
– Chodź­my – sta­ro­świec­kim unie­sie­niem łok­cia kaza­łem zła­pać się pod rękę. – Pyta­łaś mnie o pol­ską kuch­nię, dzi­siaj jej doświad­czysz. To dosłow­nie kil­ka kro­ków stąd.
– Nie wiem, czy jestem już głod­na – powie­dzia­ła prze­pra­sza­ją­cym tonem.
– Jesteś, jesteś, a jeśli nie, to będziesz – per­for­ma­tyw­na funk­cja wypo­wie­dzi, tak to się chy­ba nazy­wa­ło.

Restau­ra­cyj­ka pre­zen­to­wa­ła się prze­uro­czo, nad wej­ściem wyrych­to­wa­ny czer­wo­nym goty­kiem na czar­nym tle szyld „Rycerz”, far­ba się na nim łusz­czy­ła, co nada­wa­ło mu posmak śre­dnio­wiecz­nej auten­tycz­no­ści, w oknach cięż­kie kar­ma­zy­no­we zasło­ny jak na dwo­rze kró­lew­skim albo jak w bur­de­lu, przed drzwia­mi zaś sre­brzą­cy się świa­tła­mi uli­cy meta­lo­wy rycerz natu­ral­nych roz­mia­rów, o miecz opar­ty, pusty w środ­ku i melan­cho­lij­ny niczym bram­karz o przy­dłu­gim sta­żu. Wewnątrz już bar­dziej współ­cze­śnie, żad­nych kan­de­la­brów, sztan­da­rów, poro­ży czy her­ba­rzy, na ścia­nach wpraw­dzie kin­kie­ty, ale pro­ste, z żarów­ka­mi ener­go­osz­częd­ny­mi. Wład­cy koro­no­wa­ni, poza Miesz­kiem I, któ­ry – jak wia­do­mo – i tak był naj­faj­niej­szy, a mając numer jeden, niko­mu nie musiał nicze­go udo­wad­niać koro­ną ani inną biżu­te­rią, spo­glą­da­li posęp­nie ze ścian, nie przy­tła­cza­li jed­nak swym maje­sta­tem, jak chy­ba nikt, kto zaglą­da dru­gie­mu w talerz. Na sto­łach chu­s­tecz­ki czer­wo­ne i bia­łe, w trak­cie roz­mów o sytu­acji w kra­ju bar­dzo przy­dat­ne. W powie­trzu uno­sił się zapach kapu­sty, widać bigos robił dzi­siaj za danie dnia. W rogu na dru­gim koń­cu sali sie­dział nad piw­kiem zasę­pio­ny gru­bas, wymię­ty, ogo­rza­ły, wyraź­ną nostal­gię miał we wzro­ku. Eki­pa w ogrod­nicz­kach, roz­gosz­czo­na i zre­lak­so­wa­na – nogi sze­ro­ko, ramio­na na opar­ciach krze­seł, śmie­chy rado­sne z dra­pa­niem się w tył gło­wy – rzu­ca­ła ku nam son­du­ją­ce spoj­rze­nia.
Wzią­łem od Megan pon­czo i zawie­si­łem je, razem ze swo­ją kurt­ką, na sto­sie innych kur­tek przy drzwiach, na haczy­ku, któ­re­go czu­bek pozo­stał jesz­cze wol­ny, jak­by spe­cjal­nie dla nas. Usie­dli­śmy przy oknie, cze­ka­my, Megan mówi, bar­dziej do sie­bie niż do mnie, że bar­dzo tu miło, cze­ka­my, nikt nie przy­cho­dzi, za barem sie­dzi kel­ner­ka, więc idę i pytam, czy moż­na zło­żyć zamó­wie­nie. „Oczy­wi­ście, zaraz podej­dę” – odpo­wia­da, wra­cam do sto­li­ka, cze­ka­my, w koń­cu się zja­wia, zosta­wia menu i bez sło­wa odcho­dzi na swo­je sta­no­wi­sko za barem, przed tele­wi­zor z seria­lem, wie­czór się toczy leni­wie, cze­ka­my, zaczy­na budzić się we mnie czu­pur­ność szla­chec­ka, wycią­gam dys­kret­nie z kie­sze­ni dru­gą parę krup­ni­ków, pod sto­łem odbez­pie­czam nakręt­ki przez rękaw swe­tra, aby wygłu­szyć dźwięk pęka­ją­cej zawlecz­ki, i roman­tycz­nie błą­dząc dło­nią z bute­lecz­ką w oko­li­cach nóg Megan, znaj­du­ję wresz­cie jej drob­ną dłoń, nie­pew­ną jesz­cze, czy chce uczest­ni­czyć w tym spi­sku. Chce, jed­nak chce, jest łącz­ność mię­dzy anar­chia­mi pol­ską i ame­ry­kań­ską, mię­dzy szlach­ciu­rą a kow­boj­ką, zer­ka­my, czy kel­ner­ka dość głę­bo­ko zanu­rzo­na w seria­lu, stwier­dza­my, że tak, i poły­ka­my pra­lin­ki, odwra­ca­jąc się twa­rzą do okna.

Jest coraz bar­dziej przy­tul­nie i to cze­ka­nie jakoś prze­sta­je się dłu­żyć, wte­dy znie­nac­ka znów nas odwie­dza Justy­na, tak ma napi­sa­ne na wydat­nej pier­si, i pyta, czy już wie­my. Krup­nik roz­po­czął swo­ją kre­cią robo­tę, więc z tru­dem powstrzy­mu­ję śmiech, lokal ten bowiem men­tal­nie zdą­ży­łem już odciąć od moż­li­wo­ści kon­sump­cji, i pyta­nie Justy­ny wyda­ło mi się w naj­głęb­szym stop­niu filo­zo­ficz­ne. Kop­nię­ty w kost­kę przez Megan, z powa­gą należ­ną skła­da­niu zamó­wie­nia, otwie­ram powol­nym, wiel­ko­pań­skim gestem kar­tę w zamszo­wym etui z mosięż­ny­mi oku­cia­mi i wymie­niam ciur­kiem:
– Fla­ki woło­we, wątrób­ka wie­przo­wa, kaszan­ka z cebu­lą, kisz­ka ziem­nia­cza­na, tatar, gulasz z żołąd­ków, ozo­ry i czer­ni­na. Fla­ki i czer­ni­nę razy dwa, resz­tę na wspól­nych pół­mi­skach. Popro­szę.
Justy­na, bynaj­mniej nie zdzi­wio­na, powtó­rzy­ła dla pew­no­ści nazwy dań. Była bez wąt­pie­nia młod­sza niż pol­ski kapi­ta­lizm, ale w genach mia­ła zapi­sa­ną dumę peere­low­skiej sprze­daw­czy­ni; Megan do niej w bły­skach zębów i łopo­tach rzęs, a ta z kamien­ną twa­rzą notu­je w kaje­ci­ku, jak­by spi­sy­wa­ła stan licz­ni­ka.

O autorze

Tadeusz Dąbrowski

Urodzony w 1979 roku,  poeta, eseista, redaktor dwumiesięcznika literackiego „TOPOS”. Publikuje m.in. w „The New Yorker”, „Paris Review”, „Frankfurter Allgemeine Zeitung”. Ogłosił siedem tomów wierszy, ostatnio Środek wyrazu (a5, 2016), oraz powieść Bezbronna kreska (Biuro Literackie, 2016). Laureat m.in. Nagrody Fundacji Kościelskich (2009) oraz Nagrody Fundacji Kultury Polskiej, którą otrzymał od Tadeusza Różewicza. Tłumaczony na ponad dwadzieścia języków. Mieszka w Gdańsku.

Powiązania

Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki, XII.

felietony / cykle PISARZY Tadeusz Dąbrowski

9. odci­nek cyklu „W meta­fo­rze” autor­stwa Tade­usza Dąbrow­skie­go.

Więcej

Adam Asnyk, Między nami nic nie było

felietony / cykle PISARZY Tadeusz Dąbrowski

8. odci­nek cyklu „W meta­fo­rze” autor­stwa Tade­usza Dąbrow­skie­go.

Więcej

Andrzej Sosnowski, Wiersz (trackless)

felietony / cykle PISARZY Tadeusz Dąbrowski

7. odci­nek cyklu „W meta­fo­rze” autor­stwa Tade­usza Dąbrow­skie­go.

Więcej

Tomasz Różycki, Druga elegia na koniec zimy (dla J.B.)

felietony / cykle PISARZY Tadeusz Dąbrowski

5. odci­nek cyklu „W meta­fo­rze” autor­stwa Tade­usza Dąbrow­skie­go.

Więcej

Jacek Podsiadło, Klozet song

felietony / cykle PISARZY Tadeusz Dąbrowski

4. odci­nek cyklu „W meta­fo­rze” autor­stwa Tade­usza Dąbrow­skie­go.

Więcej

Recykling miłości

recenzje / KOMENTARZE Tadeusz Dąbrowski

Autor­ski komen­tarz Tade­usza Dąbrow­skie­go towa­rzy­szą­cy pre­mie­rze książ­ki Bez­bron­na kre­ska, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim 9 sierp­nia 2016 roku.

Więcej

Debiut po debiucie

nagrania / stacja Literatura Różni autorzy

Spo­tka­nia autor­skie „Debiut po debiu­cie” z udzia­łem Ada­ma Popra­wy, Tade­usza Dąbrow­skie­go, Bron­ki Nowic­kiej i Arka­diu­sza Żychliń­skie­go w ramach festi­wa­lu lite­rac­kie­go Sta­cja Lite­ra­tu­ra 21.

Więcej

Skądś znamy to uczucie

recenzje / NOTKI I OPINIE Tadeusz Dąbrowski

Komen­tarz Tade­usza Dąbrow­skie­go do zesta­wu wier­szy Adrian­ny Ole­jar­ki „Mło­dzi smut­ni”. Pre­zen­ta­cja w ramach cyklu tek­stów zapo­wia­da­ją­cych alma­nach Połów. Poetyc­kie debiu­ty 2016, któ­ry uka­że się w Biu­rze Lite­rac­kim.

Więcej

Kaleczyć się w palec

recenzje / ESEJE Tadeusz Dąbrowski

Komen­tarz Tade­usza Dąbrow­skie­go do zesta­wu wier­szy Seba­stia­na Brej­na­ka „Kode­ina”. Pre­zen­ta­cja w ramach cyklu tek­stów zapo­wia­da­ją­cych alma­nach Połów. Poetyc­kie debiu­ty 2016, któ­ry uka­że się w Biu­rze Lite­rac­kim.

Więcej

Rewolwerowiec

recenzje / ESEJE Tadeusz Dąbrowski

Komen­tarz Tade­usza Dąbrow­skie­go do zesta­wu wier­szy Pau­li Gotsz­lich „Armia pła­cze”. Pre­zen­ta­cja w ramach cyklu tek­stów zapo­wia­da­ją­cych alma­nach Połów. Poetyc­kie debiu­ty 2016, któ­ry uka­że się w Biu­rze Lite­rac­kim.

Więcej

Na lance z lansem, z kopią na kopie

wywiady / o książce Piotr Czerski Tadeusz Dąbrowski

Roz­mo­wa Pio­tra Czer­skie­go z Tade­uszem Dąbrow­skim, towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki Bez­bron­na kre­ska, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim 9 sierp­nia 2016 roku.

Więcej

Bezbronna kreska (2)

utwory / zapowiedzi książek Tadeusz Dąbrowski

Frag­ment zapo­wia­da­ją­cy książ­kę Bez­bron­na kre­ska Tade­usza Dąbrow­skie­go, któ­ra uka­że się w Biu­rze Lite­rac­kim.

Więcej

Bezbronna kreska (1)

utwory / zapowiedzi książek Tadeusz Dąbrowski

Frag­ment zapo­wia­da­ją­cy książ­kę Bez­bron­na kre­ska Tade­usza Dąbrow­skie­go, któ­ra uka­że się w Biu­rze Lite­rac­kim.

Więcej

Komentarz Tadeusza Dąbrowskiego do wiersza „Zawiłość”

recenzje / KOMENTARZE Tadeusz Dąbrowski

Komen­tarz Tade­usza Dąbrow­skie­go do wier­sza „Zawi­łość” Zuzan­ny Gin­czan­ki z książ­ki Wnie­bo­wstą­pie­nie Zie­mi.

Więcej

Dwa tomiki i antologia

recenzje / IMPRESJE Tadeusz Dąbrowski

Esej Tade­usza Dąbrow­skie­go towa­rzy­szą­cy pre­mie­rze książ­ki Dia­log w ciem­no­ści Wła­dy­sła­wa Seby­ły w wybo­rze Woj­cie­cha Bono­wi­cza.

Więcej

Ucieczka od uświęconych przez tradycję form

debaty / książki i autorzy Tadeusz Dąbrowski

Głos Tade­usz Dąbrow­skie­go w deba­cie „Czy Nobel zasłu­żył na Róże­wi­cza?”.

Więcej

W co gra Megan?

recenzje / ESEJE Mariusz Więcek

Szkic Mariu­sza Więc­ka towa­rzy­szą­cy pre­mie­rze książ­ki Tade­usza Dąbrow­skie­go Bez­bron­na kre­ska, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim 9 sierp­nia 2016 roku.

Więcej

Recykling miłości

recenzje / KOMENTARZE Tadeusz Dąbrowski

Autor­ski komen­tarz Tade­usza Dąbrow­skie­go towa­rzy­szą­cy pre­mie­rze książ­ki Bez­bron­na kre­ska, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim 9 sierp­nia 2016 roku.

Więcej

Powieść w odcinkach: Bezbronna kreska

dzwieki / AUDYCJE Dawid Ogrodnik Julia Wyszyńska

Bez­bron­ną kre­skę Tade­usza Dąbrow­skie­go czy­ta­ją Dawid Ogrod­nik i Julia Wyszyń­ska*.

Więcej

Na lance z lansem, z kopią na kopie

wywiady / o książce Piotr Czerski Tadeusz Dąbrowski

Roz­mo­wa Pio­tra Czer­skie­go z Tade­uszem Dąbrow­skim, towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki Bez­bron­na kre­ska, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim 9 sierp­nia 2016 roku.

Więcej

Bezbronna kreska (2)

utwory / zapowiedzi książek Tadeusz Dąbrowski

Frag­ment zapo­wia­da­ją­cy książ­kę Bez­bron­na kre­ska Tade­usza Dąbrow­skie­go, któ­ra uka­że się w Biu­rze Lite­rac­kim.

Więcej

Bezbronna kreska (1)

utwory / zapowiedzi książek Tadeusz Dąbrowski

Frag­ment zapo­wia­da­ją­cy książ­kę Bez­bron­na kre­ska Tade­usza Dąbrow­skie­go, któ­ra uka­że się w Biu­rze Lite­rac­kim.

Więcej