Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki, XII.
felietony / cykle PISARZY Tadeusz Dąbrowski9. odcinek cyklu „W metaforze” autorstwa Tadeusza Dąbrowskiego.
WięcejFragmenty książki Bezbronna kreska Tadeusza Dąbrowskiego, wydanej w Biurze Literackim 9 sierpnia 2016 roku.
Znacie dobrze ten obrazek z kreskówek i najlepszych filmów trzeciej kategorii: bohater płynący środkiem wielkiej rzeki na łódce, tratwie, albo uczepiony kawałka pnia, spostrzega nagle, że horyzont się urywa, że łagodnie wzmaga się szum opadającej z wysokości wody, rzeka jest zbyt głęboka, by wryć się dłońmi w dno, więc nasz zajączek, kowboj czy uczestnik familijnego pikniku zaczyna desperacko wiosłować w stronę brzegu, przegania wodę za siebie, ale woda jak na złość miękka, śliska, wodnista, szum się wzmaga i miesza z szumem krwi uderzającej do skroni, nasz bohater wie już, że nie zdąży, w ostatniej chwili godzi się na wodospad, nie liczy na wiele, ale jednak pojawia się w nim wątła nadzieja, że upadek będzie bezbolesny, że pogrąży się w czarnej toni z płucami pełnymi powietrza i po niedługim czasie wynurzy, dryfując ku zielonym zakolom. A co jeśli bohater jest sam sobie pniakiem, wodospadem i rzeką? Co jeśli jedyny wodospad, jaki zna, burczy mu teraz w żołądku, gdy siedzi na peronie i słyszy narastający szum tłumu i metra linii G, pchającego przed sobą kilka niewidzialnych wagonów stęchlizny?
– Czy to jest jakaś aluzja do Malewicza? – zapytała głosem przypominającym tasiemkę.
– Tak – odpowiedziałem odruchowo – to taka wariacja polskiej artystki na temat Czarnego kwadratu, dosyć bezlitosna, ale dowcipna, tak mi się wydaje, w każdym razie świetnie pasuje na okładkę mojej książki.
– To twoja książka? – tasiemka zafalowała w powietrzu.
Dopiero teraz odwróciłem się w jej stronę i zeskanowałem w spokoju jej twarz z czułością i precyzją dłoni niewidomego. Miała dwadzieścia parę lat, oczy tak intensywnie niebieskie, że gdybym zobaczył je w filmie, na obrazie lub zdjęciu, uznałbym je za szczyt kiczu, rudawe brwi, wysokie czoło, nos lekko zadarty z dziurkami tak małymi, że nie mogą służyć do oddychania, są po prostu, by być i cieszyć, i śmieszyć, długie włosy w kolorze makaronu (jedno jajko na kilogram mąki), spięte niedbale w samurajski kok, i bladą skórę, jak piaszczysty pejzaż poprzecinany rzekami i rzeczułkami żył.
–Tak, wiersze…
To zawsze brzmi niezręcznie, jakby się człowiek przyznawał do jakieś wstydliwej choroby.
– Wspaniale, gratuluję. Mogę zerknąć?
– Jasne.
Poznałem parę dni temu aktora, nazywa się Steve, grał niewielką rolę w Skazanych na Shawshank, podwożąc mnie na lotnisko, kazał mi czytać na głos. „Czytaj po angielsku – mówił – nie pozwól nikomu robić tego za siebie, bo spieprzy sprawę, czytaj sam, będziesz miał lepszy kontakt z publicznością”. Najbardziej interesowała go wymowa słowa „copulation”. „Włóż w nie więcej energii – naciskał. Czy było to zwykłe, techniczne pieprzenie, czy miałeś z tego chociaż trochę frajdy? Jeśli miałeś, daj mi to poczuć. No, jeszcze raz, trochę silniej i z większą wibracją w głosie!”. Dopiero w okolicach lotniska zorientowałem się, że Steve chciał mnie przelecieć.
Szliśmy ponad pół godziny, lecz w okolicy nie było żadnych fast foodów. Zapomniałem, że jesteśmy w Upper East Side, gdzie o śmieciowym żarciu można tylko pomarzyć. Mijaliśmy dziesiątki posępnych kamienic z tysiącami szczęśliwych mężczyzn i kobiet w środku, i wypielęgnowanych psów, a na parterze każdej z nich czuwał portier, dobroduszny jak konduktor kolejki wąskotorowej w wesołym miasteczku gdzieś na południu Włoch.
Wreszcie spomiędzy rusztowań wyłoniła się knajpka, włoska zresztą, o wdzięcznej nazwie Gioco. Kierownik sali zaproponował nam jedyny wolny stolik, tuż przy oknie. Białe obrusy, świece, lekki jazz jak gaz rozweselający, pogwar klienteli, ciche pobrzękiwanie sztućców i taniec kelnerów, ulepionych z lizusostwa i asertywności w proporcji trzy do jednego.
– Klimat jak z Woody’ego Allena – rzuciłem.
– Nie znam Woody’ego Allena – odpowiedziała Megan z miną tak naiwną, że byłem skłonny jej uwierzyć.
Otworzyłem menu, zacząłem czytać i… mój wzrok pogrążył się w czarnej toni jeziora, na dnie którego tkwiły zatopione cmentarze, kikuty drzew, wraki statków, topielcy z czaszkami zamieszkałymi przez węgorze, nienarodzone dzieci zaplątane w sieci. Gdzie łososie ze szpinakiem na grzbiecie i komiksową chmurką przy pysku, a w każdej chmurce napis: „100 $”. Najtańsze danie kosztowało siedemdziesiąt. Ale za późno już było na teksty w rodzaju: „Nie podoba mi się muzyka, poszukajmy czegoś bardziej wytwornego”. W grę wchodziło tylko zamówienie sobie wody mineralnej, a jej co tam już chce. Choć i ten plan miał wady. „Nie rób obciachu, stary” – powiedziałem do siebie i z trzaskiem zamknąłem menu. W tej sekundzie pojawił się kelner.
– Czy już wybrałaś? – pytam, a serce wali mi jak młot, jak młotek aukcyjny.
Mam jedną straszną przypadłość: lubię automaty do gry. Znam dokładnie mechanizm ich działania i wiem, że na dłuższą metę nie dają szans, bo to nie gra, a program, nie losowanie, lecz parodia przeznaczenia. Że wynik nie ma nic wspólnego z wirującymi na ekranie owocami, z prymitywnymi dźwiękami gwałcącymi zmysły. I chociaż pogodziłem się z faktem, że gram dla samych emocji, że płacę za napięcie, za ciekawość, za ból, to od czasu do czasu pojawia się we mnie typowa dla hazardzistów nadzieja, niezależnie od tego, czy ich hazard to gra na automatach, malarstwo, muzyka, literatura lub życie, nadzieja – że pewnego dnia maszyna im odda, przynajmniej niewielką część tego, co przegrali przez lata. Ktoś powie – kup sobie maszynę, wstaw ją do domu, będziesz miał kupę zabawy i pewną wygraną każdego miesiąca. Ale będzie to rada człowieka niemądrego. Maszyna musi być przypadkowa, napotkana w sklepie spożywczym, hotelu albo na dworcu. Podniecające jest, że tylu próbowało, ale to właśnie ty zgarnąłeś ich kasę.
– Mam ochotę na te roladki jagnięce z brokułami, sosem kurkowym i grillowanym ziemniaczanym purée.
– OK, to ja wezmę to samo.
– Coś do picia? – zapytał kelner. – Mamy doskonałe czerwone wino, dopiero od dziś w ofercie.
Megan przyzwalająco skinęła głową.
– A dla pana?
– Tak, tak, też chętnie spróbuję – odpowiedziałem z nerwowym pochrząkiwaniem. – To teraz będziesz mówić o sobie, a ja będę słuchał – zwróciłem się do Megan z pieszczotliwą apodyktycznością.
– A co chciałbyś wiedzieć? – odparła w taki sposób, że zacząłem się zastanawiać, czy chciałbym wiedzieć cokolwiek.
– Jakie było najbardziej szalone wydarzenie w twoim życiu?
– Nie wiem… – zamyśliła się, spuszczając wzrok, a zaraz potem jej źrenice zapaliły się od świec. – Spotykałam się z chłopakiem – to było parę lat temu – który studiował na wydziale sztuki w tej samej uczelni co ja, w Cornell, i w ciągu tygodnia stał się innym człowiekiem, kompletnie zwariował, zdawało mu się, że jest wielkim malarzem, że maluje na zamówienie milionerów, przez wiele dni nie zmrużył oka, nie mył się, nie jadł, chlał whisky i machał te swoje bohomazy, które były jakimiś jego… fantazjami na mój temat. Liczył się z moim zdaniem, dlatego bez przerwy pytał, co myślę o jego płótnach, mówiłam, że ich nie czuję, że są pretensjonalne, wtórne. Pewnego dnia przyjechała jego matka, zaniepokojona faktem, że syn od miesiąca nie odbiera telefonu. Nikt nie otwierał, więc sprowadziła policję. Michael leżał podobno na podłodze zakrwawiony i powyginany jak stara tubka po farbie. Czasami mam do siebie pretensję, że nie chwaliłam jego obrazów. Lecz byłoby to nieszczere. Ja naprawdę ich nie czułam.
Potrzebowałem kilku chwil, żeby zmazać z twarzy zdziwienie.
– To się zdarzyło naprawdę? – spytałem z nadzwyczaj udaną obojętnością.
– Pewnie, że nie. Ale przyznaj, że zabrzmiało nieźle – zaśmiała się z pierwszym kęsem jagnięciny w ustach.
Dopiero teraz dostrzegłem, jak się dla mnie zrobiła, miała na sobie ascetyczną czarną bluzkę skrojoną w kwadrat, na szyi serduszko od Tiffany’ego, będące w istocie antyserduszkiem – kawałkiem metalu podobnym do blach, na jakie w dzieciństwie łowiłem szczupaki, a jej blady make-up gryzł się z czerwonym błyszczykiem jak Uma Thurman z Travoltą w scenach, których nie pokazano w filmie.
Taksówka wiozła nas środkiem Central Parku, by dobiwszy do Ósmej, skręcić w lewo w kierunku Chelsea.
Co tu owijać w bawełnę, potoczyło się jak w hollywoodzkim szablonie nr 126, przechowywanym w szufladzie oznaczonej „NAN”, od Nagły Atak Namiętności. Mój twórczy wkład polegał tylko na tym, że jej nie zerżnąłem ku oburzeniu kierowcy, ale dotykałem tak, jakbym się bał, że mogę ją uszkodzić. Jechaliśmy coraz gwałtowniej w dół Manhattanu, przesuwałem palcem po ciekłokrystalicznej skórze Megan i przenosiliśmy się z jednej części miasta do innej, centymetrowi jej ciała odpowiadał kilometr asfaltu, zielone, czerwone, znów czerwone, ale jednak zdecydowanie częściej zielone, GPS działał sprawniej, gdy czułem w ustach baterię jej języka, taksówkarz korzystał z naszej nieuwagi, okrążając natrętnie dwa łagodne wzniesienia, a potem jeżdżąc wieczność bokami Times Square, jakby chciał nas uchronić przed nagłą eksplozją neonów.
Uczciwy człowiek, wiedział, że lepiej dowieźć klientów później, ale bezpiecznie.
Głowę Megan przyciskałem mocno do swojego ramienia, by zniwelować wszystkie wstrząsy, zneutralizować dziury w amerykańskiej nawierzchni, dziury w emocjach, opuszki moich palców dotykały jej czaszki jak czujniki fal mózgowych, spragnione informacji, ale też zdolne programować myśli.
A potem nogi w legginsach przerzuciłem sobie przez kolana, moja lewa ręka stanowczo kontrolowała jej szyję, prawa zsunęła z wiszących bezwolnie stóp płócienne buty i zacisnęła się na drobnej pięcie. Gumowy stuk opadających tenisówek Megan był jednym z najbardziej podniecających dźwięków, jakie słyszałem w życiu. Teraz kolej na drugą pietę, i spróbowanie ucha, i wciągnięcie niebiańsko długiej kreski z jej szyi, i zbieranie ustami i nosem ostatnich resztek białego, rozsypanych w zagłębieniach obojczyków i niżej. Lecz w tym momencie czerwone, zwalniamy, ale zanim dojedziemy do przejścia, znów się zapali zielone, a później to już prawdziwa zielona fala. Z pięt przerzucam się na kostki, robię wokół nich kilka kółek jak wokół ronda, aż wreszcie trafiam na maleńką chrząstkę, która bawi się ze mną w berka. Załaskotało to Megan albo rozśmieszyło, bo nagle odsłoniła wybielone zęby, a jeden z nich otarł się o mój, i suchy dreszcz przeszedł mi wzdłuż kręgosłupa. Kostka działała jak joystick, kręcę w prawo – taksówka skręca w prawo, kręcę w górę – przyspiesza.
Skóra na tylnym siedzeniu była czarna i zimna, skóra Megan – blada i coraz gorętsza. Ale w miarę, jak rozgrzewaliśmy fotele, woń naszej skóry przenikała się z ich kurewskim zapachem.
Palcom poświęciłem chyba najwięcej uwagi. Najpierw je policzyłem, przytrzymując każdy z osobna przez parę sekund, po czym sprawdziłem, czy nie są ze sobą zrośnięte. Nie były. Nie wiedziałem, czy większą frajdę sprawiają mi paznokcie, czy miękkie spody. Zginałem palce delikatnie to w jedną, to w drugą stronę, a na koniec zamknąłem wszystkie w dłoni jak drobniaki.
Zapłaciłem za kurs i gdy tylko wysiedliśmy, nasze rozgrzane miejsca zajęła para wychudzonych transów w lateksowych majtach i jaskraworóżowych perukach.
– Klub, który chcę ci pokazać, jest bardzo sassy – wyjaśniała Megan tonem nauczycielki. – Normalnie dzwoni się tam kilka dni wcześniej, a oni wpisują cię na listę. Nas oczywiście na liście nie ma i trzeba coś wymyślić, żebyśmy się na niej znaleźli. Zaczekaj tu na mnie – powiedziała, a ja poczułem się, jakbym był jej niepełnosprawnym umysłowo bratem, którego nie ma z kim zostawić, idąc na imprezę.
Kątem oka widziałem, jak mizdrzy się do bramkarza, jak usypia jego czujność, by niespodziewanie strzelić mu gola między nogami, bez większego wysiłku, właściwie od niechcenia; co za wirtuozeria i co za kompromitacja dla bramkarza: przepuścić taką szmatę.
Knajpa wyglądała jak gigantyczna ćma i klimatem przypominała palarnię opium. Z sufitu zwisały czarne kwadratowe płachty z półprzeźroczystej tkaniny, dzieląc salę na coś w rodzaju boksów. Nie było wolnych foteli, więc zajęliśmy przyczółek naprzeciwko baru, idealny do obserwacji ludzi i dynamicznego picia. Ale też do bycia na widoku, co – jak sądzę – miało dla Megan niemałe znaczenie.
– Spójrz, jak się tu wszyscy wożą, udają artystów albo przynajmniej wpływowych biznesmenów, szukają kontaktów. Ty, nawiasem mówiąc, też dziś wyglądasz bardziej na finansistę niż poetę. Co mi się nawet podoba – dodała, aby nieco złagodzić swoją złośliwość. – Ta Mulatka ma na sobie buty za parę tysięcy.
– Która, ta z tyłkiem w serduszko?
– Podoba ci się… – bardziej stwierdziła, niż zapytała. – Ja nie jestem zazdrosna, zazdrość to bardzo (infantylnie przedłużone „a”) brzydka cecha.
Barman był wystylizowany na czasy prohibicji, staroświeckie wyglancowane pantofle, przykrótkie sztruksy, bury wełniany sweter i szelki. Nawoskowany fryz. Poprosiłem o dwa shoty czystej wódki, a on zrobił minę, jakby wdepnął w gówno i oglądał teraz swoją podeszwę.
– Nie serwujemy wódki w shotach.
– Dlaczego nie?
– Bo takie mamy zasady – uciął rozmowę i zaczął obsługiwać Mulatkę.
Wróciłem do Megan z pustymi rękami i opowiedziałem o panujących w tym lokalu zasadach. A wtedy ona podeszła do barmana, objęła go za szyję, jakby odkapslowywała stulitrowe piwo, i dłuższą chwilę szeptała mu coś do ucha. Gdy tylko skończyła, koleś sięgnął po butelkę Smirnoffa, podrzucił ją na tyle wysoko, że zdążyła wykonać w powietrzu dwa pełne obroty, po czym pewnym ruchem napełnił kieliszki, i pokazał mi dwa palce w geście odwróconej
wiktorii.
– Co mu powiedziałaś?
– Prawdę. Że jesteś najważniejszą osobą w tym lokalu. Bardzo znanym pisarzem.
Nie mogłem uwierzyć, że taki tekst wystarczył, byśmy do czwartej nad ranem pili już tylko shoty.
Ostatni wspólny wieczór miał być rewersem pierwszego. Zamiast wykwintnej restauracji na górnym Manhattanie – polski Rycerz na Greenpoincie, serwujący „dania domowe tanio i smacznie”, zamiast psychodelicznego klubu z selekcją – spelunka z nachosami i możliwością tańczenia do Czesława Niemena, Beaty Kozidrak czy Budki Suflera. Zamiast poezji – wątróbka, zamiast architektury konceptualnej – kaszanka i flaki. Przeciw jej nowojorskości – Nowy Targ, Łomża i Kartuzy. Tuż przed spotkaniem wpadłem do świetnie zaopatrzonego monopolu po cztery butelunie krupniku, tego prawdziwego miodowego z Lublina, w kanciastym szkle, który poznikał z krajowych półek, by – jak się okazuje – wieść słodki żywot na emigracji. „Butelunie” – piszę nie tyle z czułości dla wszelkich alkoholi, ile ze względu na faktyczne rozmiary flaszek, które mieściły zaledwie po 100 ml krzepiącego płynu, 10 cl po amerykańsku, czyli jeszcze mniej, a kształtem i barwą przypominały wieże kościoła Mariackiego o wschodzie słońca.
Megan była punktualna, o siódmej stała przy wyjściu z tunelu metra w kremowym ponczo zapinanym na duże pętelki, dopasowanych dżinsach i beżowych trampkach, objąłem ją na powitanie i pocałowałem w czoło, subtelnie podzwaniając zawartością kieszeni, fiolki z gumisokiem rozmieszczone miałem symetrycznie po dwie przy każdym biodrze. Ponieważ Greenpoint nie obfituje w podwórka i bramy, musiałem zaaranżować takie maleńkie podwórko między nami, z bramami po bokach i opcją oglądu ulicy przez murek z ramion, w tym intymnym zakątku, patrząc zdezorientowanej Megan głęboko w oczy, otworzyłem butelunie, jedną z nich włożyłem mojej piękności w dłoń i, stuknąwszy delikatnie denkiem o denko na zdrowie, wyjaśniłem:
– To takie polskie cukierki. Z likierem. Bez polewy.
Połknąłem pralinkę, Megan również, tylko że na dwa razy.
– Przecież ja się tym upiję – skrzywiła się jak po setce octu.
– Nie smakuje ci?
– Smakuje, ale… – przyłożyła rękę do ust, przełknęła ślinę i wzięła głębszy oddech – nie spodziewałam się, że to tak parzy w gardło.
Dobre sobie. Jakbym jej nie pamiętał z naszej pierwszej nocy, kiedy w snobiarskim kurwidołku wlewała w siebie shota za shotem.
– Chodźmy – staroświeckim uniesieniem łokcia kazałem złapać się pod rękę. – Pytałaś mnie o polską kuchnię, dzisiaj jej doświadczysz. To dosłownie kilka kroków stąd.
– Nie wiem, czy jestem już głodna – powiedziała przepraszającym tonem.
– Jesteś, jesteś, a jeśli nie, to będziesz – performatywna funkcja wypowiedzi, tak to się chyba nazywało.
Restauracyjka prezentowała się przeuroczo, nad wejściem wyrychtowany czerwonym gotykiem na czarnym tle szyld „Rycerz”, farba się na nim łuszczyła, co nadawało mu posmak średniowiecznej autentyczności, w oknach ciężkie karmazynowe zasłony jak na dworze królewskim albo jak w burdelu, przed drzwiami zaś srebrzący się światłami ulicy metalowy rycerz naturalnych rozmiarów, o miecz oparty, pusty w środku i melancholijny niczym bramkarz o przydługim stażu. Wewnątrz już bardziej współcześnie, żadnych kandelabrów, sztandarów, poroży czy herbarzy, na ścianach wprawdzie kinkiety, ale proste, z żarówkami energooszczędnymi. Władcy koronowani, poza Mieszkiem I, który – jak wiadomo – i tak był najfajniejszy, a mając numer jeden, nikomu nie musiał niczego udowadniać koroną ani inną biżuterią, spoglądali posępnie ze ścian, nie przytłaczali jednak swym majestatem, jak chyba nikt, kto zagląda drugiemu w talerz. Na stołach chusteczki czerwone i białe, w trakcie rozmów o sytuacji w kraju bardzo przydatne. W powietrzu unosił się zapach kapusty, widać bigos robił dzisiaj za danie dnia. W rogu na drugim końcu sali siedział nad piwkiem zasępiony grubas, wymięty, ogorzały, wyraźną nostalgię miał we wzroku. Ekipa w ogrodniczkach, rozgoszczona i zrelaksowana – nogi szeroko, ramiona na oparciach krzeseł, śmiechy radosne z drapaniem się w tył głowy – rzucała ku nam sondujące spojrzenia.
Wziąłem od Megan ponczo i zawiesiłem je, razem ze swoją kurtką, na stosie innych kurtek przy drzwiach, na haczyku, którego czubek pozostał jeszcze wolny, jakby specjalnie dla nas. Usiedliśmy przy oknie, czekamy, Megan mówi, bardziej do siebie niż do mnie, że bardzo tu miło, czekamy, nikt nie przychodzi, za barem siedzi kelnerka, więc idę i pytam, czy można złożyć zamówienie. „Oczywiście, zaraz podejdę” – odpowiada, wracam do stolika, czekamy, w końcu się zjawia, zostawia menu i bez słowa odchodzi na swoje stanowisko za barem, przed telewizor z serialem, wieczór się toczy leniwie, czekamy, zaczyna budzić się we mnie czupurność szlachecka, wyciągam dyskretnie z kieszeni drugą parę krupników, pod stołem odbezpieczam nakrętki przez rękaw swetra, aby wygłuszyć dźwięk pękającej zawleczki, i romantycznie błądząc dłonią z buteleczką w okolicach nóg Megan, znajduję wreszcie jej drobną dłoń, niepewną jeszcze, czy chce uczestniczyć w tym spisku. Chce, jednak chce, jest łączność między anarchiami polską i amerykańską, między szlachciurą a kowbojką, zerkamy, czy kelnerka dość głęboko zanurzona w serialu, stwierdzamy, że tak, i połykamy pralinki, odwracając się twarzą do okna.
Jest coraz bardziej przytulnie i to czekanie jakoś przestaje się dłużyć, wtedy znienacka znów nas odwiedza Justyna, tak ma napisane na wydatnej piersi, i pyta, czy już wiemy. Krupnik rozpoczął swoją krecią robotę, więc z trudem powstrzymuję śmiech, lokal ten bowiem mentalnie zdążyłem już odciąć od możliwości konsumpcji, i pytanie Justyny wydało mi się w najgłębszym stopniu filozoficzne. Kopnięty w kostkę przez Megan, z powagą należną składaniu zamówienia, otwieram powolnym, wielkopańskim gestem kartę w zamszowym etui z mosiężnymi okuciami i wymieniam ciurkiem:
– Flaki wołowe, wątróbka wieprzowa, kaszanka z cebulą, kiszka ziemniaczana, tatar, gulasz z żołądków, ozory i czernina. Flaki i czerninę razy dwa, resztę na wspólnych półmiskach. Poproszę.
Justyna, bynajmniej nie zdziwiona, powtórzyła dla pewności nazwy dań. Była bez wątpienia młodsza niż polski kapitalizm, ale w genach miała zapisaną dumę peerelowskiej sprzedawczyni; Megan do niej w błyskach zębów i łopotach rzęs, a ta z kamienną twarzą notuje w kajeciku, jakby spisywała stan licznika.
Urodzony w 1979 roku, poeta, eseista, redaktor dwumiesięcznika literackiego „TOPOS”. Publikuje m.in. w „The New Yorker”, „Paris Review”, „Frankfurter Allgemeine Zeitung”. Ogłosił siedem tomów wierszy, ostatnio Środek wyrazu (a5, 2016), oraz powieść Bezbronna kreska (Biuro Literackie, 2016). Laureat m.in. Nagrody Fundacji Kościelskich (2009) oraz Nagrody Fundacji Kultury Polskiej, którą otrzymał od Tadeusza Różewicza. Tłumaczony na ponad dwadzieścia języków. Mieszka w Gdańsku.
9. odcinek cyklu „W metaforze” autorstwa Tadeusza Dąbrowskiego.
Więcej8. odcinek cyklu „W metaforze” autorstwa Tadeusza Dąbrowskiego.
Więcej7. odcinek cyklu „W metaforze” autorstwa Tadeusza Dąbrowskiego.
Więcej6. odcinek cyklu „W metaforze” autorstwa Tadeusza Dąbrowskiego.
Więcej5. odcinek cyklu „W metaforze” autorstwa Tadeusza Dąbrowskiego.
Więcej4. odcinek cyklu „W metaforze” autorstwa Tadeusza Dąbrowskiego.
Więcej3. odcinek cyklu „W metaforze” autorstwa Tadeusza Dąbrowskiego.
Więcej2. odcinek cyklu „W metaforze” autorstwa Tadeusza Dąbrowskiego.
Więcej1. odcinek cyklu „W metaforze” autorstwa Tadeusza Dąbrowskiego.
WięcejAutorski komentarz Tadeusza Dąbrowskiego towarzyszący premierze książki Bezbronna kreska, wydanej w Biurze Literackim 9 sierpnia 2016 roku.
WięcejSpotkania autorskie „Debiut po debiucie” z udziałem Adama Poprawy, Tadeusza Dąbrowskiego, Bronki Nowickiej i Arkadiusza Żychlińskiego w ramach festiwalu literackiego Stacja Literatura 21.
WięcejKomentarz Tadeusza Dąbrowskiego do zestawu wierszy Adrianny Olejarki „Młodzi smutni”. Prezentacja w ramach cyklu tekstów zapowiadających almanach Połów. Poetyckie debiuty 2016, który ukaże się w Biurze Literackim.
WięcejKomentarz Tadeusza Dąbrowskiego do zestawu wierszy Sebastiana Brejnaka „Kodeina”. Prezentacja w ramach cyklu tekstów zapowiadających almanach Połów. Poetyckie debiuty 2016, który ukaże się w Biurze Literackim.
WięcejKomentarz Tadeusza Dąbrowskiego do zestawu wierszy Pauli Gotszlich „Armia płacze”. Prezentacja w ramach cyklu tekstów zapowiadających almanach Połów. Poetyckie debiuty 2016, który ukaże się w Biurze Literackim.
WięcejRozmowa Piotra Czerskiego z Tadeuszem Dąbrowskim, towarzysząca premierze książki Bezbronna kreska, wydanej w Biurze Literackim 9 sierpnia 2016 roku.
WięcejFragment zapowiadający książkę Bezbronna kreska Tadeusza Dąbrowskiego, która ukaże się w Biurze Literackim.
WięcejFragment zapowiadający książkę Bezbronna kreska Tadeusza Dąbrowskiego, która ukaże się w Biurze Literackim.
WięcejKomentarz Tadeusza Dąbrowskiego do wiersza „Zawiłość” Zuzanny Ginczanki z książki Wniebowstąpienie Ziemi.
WięcejEsej Tadeusza Dąbrowskiego towarzyszący premierze książki Dialog w ciemności Władysława Sebyły w wyborze Wojciecha Bonowicza.
WięcejGłos Tadeusz Dąbrowskiego w debacie „Czy Nobel zasłużył na Różewicza?”.
WięcejSzkic Mariusza Więcka towarzyszący premierze książki Tadeusza Dąbrowskiego Bezbronna kreska, wydanej w Biurze Literackim 9 sierpnia 2016 roku.
WięcejAutorski komentarz Tadeusza Dąbrowskiego towarzyszący premierze książki Bezbronna kreska, wydanej w Biurze Literackim 9 sierpnia 2016 roku.
WięcejBezbronną kreskę Tadeusza Dąbrowskiego czytają Dawid Ogrodnik i Julia Wyszyńska*.
WięcejRozmowa Piotra Czerskiego z Tadeuszem Dąbrowskim, towarzysząca premierze książki Bezbronna kreska, wydanej w Biurze Literackim 9 sierpnia 2016 roku.
WięcejFragment zapowiadający książkę Bezbronna kreska Tadeusza Dąbrowskiego, która ukaże się w Biurze Literackim.
WięcejFragment zapowiadający książkę Bezbronna kreska Tadeusza Dąbrowskiego, która ukaże się w Biurze Literackim.
Więcej