Biała Ofelia
Średni ranek, wczesne lato. W każdym oku po jednej łzie.
Mięśnie – łydki, uda, brzuch, ramiona, powieki – już działają. Myśli jeszcze nie.
Powieki ciężkie.
Oczy patrzą w dół.
Stopy, każda z osobna, czują chłód podłogi.
Idzie do kuchni, bo gdzie.
Łza, zanim trafi do swojego oka, płynie wąskim kanałem z dolnej części brzucha, a może nawet od stóp, od ceramicznego, od kamiennego, chłodu. Kiedy łza płynie, czuć orzeźwiający ból. Kiedy zacumuje w oku, uruchamia się świat. To teraz.
Nalewa soku pomarańczowego do kieliszka po winie. Sok ma czerwoną obwódkę i pachnie stęchłym smutkiem. A tu dzień, masz ci los. Teraz.
Światło, przedmioty, sprzątanie. Trzeba zebrać w sobie wszystkie siły, „wziąć się w garść”, jak to się czasem mówi. Garść. „Aż cztery spółgłoski”, myśli mimochodem, już myśli, i mówi, sama do siebie, bo przecież nie ma tam nikogo innego, „garść.” „Gar ś ć”: zboże. Trawa. Sierść. Sierpień. Ale to jeszcze nie sierpień. Dopiero czerwiec. Wczesne lato. Czerwiec. Czerwień. Czereśnie. „Rrr” mówi do do okna, do kranu, do kieliszka. I rrruszają słowa.
Pije ten sok i czuje dwie rzeczy jednocześnie: słodycz i witaminy wyzwalają w ciele impuls, żeby obudzić się, żyć, otrząsnąć się z toksyn i smutku, pootwierać okna i sprzątać, sprzątać, sprzątać, a potem pracować, uśmiechać się, wyjść na ulicę i powiedzieć „dzień dobry, drzewa!” (bo ludzie jeszcze nie, na ludzi będzie może gotowa po śniadaniu). A zarazem czuje, że coś natychmiast dławi ten impuls i zamiast słońca, zamiast lekko irytującego błękitu, chce jej się tylko dobrego, miękkiego dymu. I czerwieni, która poplami usta jak krew (szarowiśniowe niebo o zmierzchu, który tnie jak kryształ, do kości).
„Dławić kogo rękami za gardło.” Będzie sprzątać. Prosta, dobra dyscyplina kuchennych czynności, było brudne, jest czyste, coś się rozlało, trzeba wytrzeć, osuszyć, pozbyć się zapachów, smutku, sprawić, żeby wszystko było gładkie, lśniące i sprawne jak lód, przejrzyste jak najlepsze powietrze, którym oddycha się radośnie, bo nic nie tamuje oddechu, nic nie dusi, nie gniecie, nie tłumi, nie przygłusza – będzie oddychała, położy się na podłodze i będzie oddychała, aż poczuje pod sobą stabilny grunt, zadowoloną ziemię, wtedy się podniesie, stanie na nogach mocnych jak dwa pnie, i będzie sprzątać, właśnie, że tak, a potem pracować.
Telefon. Precz, świecie. Jednak sprawdza, kto dzwoni, bo może to Eliza (to przecież nie jest niemożliwe, prawie nic nie jest niemożliwe), ale to nie Eliza, tylko ktoś, więc Anna nie odbiera, tylko ponownie bierze się w „garść,” wstawia brudne naczynia do zlewu, nastawia kawę, wyciera blat, pije jeszcze więcej soku, zjada kromkę czerstwego chleba, oddycha, a potem przez chwilę nie oddycha.
W łazience rozbiera się, żeby wejść pod prysznic. Unika lustra. Jest raczej znudzona tym, co mogłaby w nim zobaczyć, a byłaby to bezbarwna, zmęczona, pobrużdżona twarz w otoczeniu włosów przypominających wypłowiałą słomę. Poniżej szyi cała niezbyt interesująca reszta: średniej wielkości niezbyt jędrny biust, raczej płaski brzuch, chude, niezbyt ładne uda. Ciało. Według niektórych kryteriów nadal jest młoda, czyli „mająca te lata swego życia, które oddzielają okres dzieciństwa od wieku dojrzałego”. Jest „młodą kobietą”, młodą i bez ustanku obiecującą „artystką” (odkąd odeszła z firmy i pracuje, jak to się czasem mówi, „na własną rękę”). Więc jest młoda, ale nie bardzo młoda, na przykład jej jajniki są już raczej stare, jej rozrodcze ciało, z którego nigdy nie skorzystała zgodnie z przeznaczeniem, rozpoczyna proces odwrotny do rozkwitania, powoli, ale konsekwentnie, jej rozrodcze ciało będzie kurczyć się i w końcu uschnie, i będzie jak martwy, szary pąk. „Jak to będzie?” zastanawia się Anna i wie, chociaż na razie tego nie czuje, że w gruncie rzeczy będzie dość okropnie. A przecież mogłaby jeszcze mieć dziecko – „ostatni dzwonek”, mówi jej lekarka, i dodaje, „na co pani czeka”. Wszakże to nie jest niemożliwe, prawie nic nie jest niemożliwe, nawet, i czemu nie, szczęśliwe zakończenie, a przecież najlepiej wiedzą o tym naukowcy.
Szczęśliwe zakończenie, „Powrót do Itaki”. „I ty to wszystko bierzesz z własnej głowy, córeczko?” Tyle matka.
Anna wychodzi z łazienki, zakłada stare spodnie od dresu i luźny T‑shirt i z kubkiem kawy siada do komputera. Zaraz będzie pracowała. Za chwilę będzie dzielnie pracowała. Na razie jednak wpisuje w okienko wyszukiwarki pytanie: „czy włosy łonowe siwieją?” Jest forum na ten temat, i to nawet nie jedno, Anna czyta pierwszą z brzegu odpowiedź internauty: „wez se najlepiej zgol te wlosy nie bedziesz miec problemu, boshee, ale masz mozg, nie? Rzygac sie chce!” A oto inna propozycja: „siwieją, tylko później.” Później niż co?
Kawa, którą przełyka odrobinę za szybko, boleśnie drażni jej gardło, ale… „wszystko” udaje się na razie trzymać pod kontrolą, w bezpiecznej odległości od tych konkretów, które leżą na biurku, wokół komputera, i czekają na nią prawie jak dzieci. Kubek pełen ołówków, flamastrów, korektorów. Papiery w starannych stertach. Temperówka. Mała laserowa drukarka. Książka poetycka, do której musi zrobić ilustracje. Anna przeczytała te wiersze już kilka razy, ale słowa, poza tymi, które wypowiada Eliza, niewiele dla niej znaczą. Czasem odsyłają do jakichś obrazów, czasów, zapachów, a czasem tylko gapią się na nią, nieme i poskręcane.
Poskręcane.
I Anna od razu myśli o przepięknych chaszczach.
Pracuje w skupieniu przez cały ranek, chwilami zapomina o sobie i tylko kiedy przypomina jej się, że zapomniała, wraca ucisk w gardle, wraca otrzeźwiający ból. Wszystko pod kontrolą, wszystko w „garści”. Jeśli tak dalej pójdzie, odrobi zaległości z poprzednich, nieudanych dni, a wieczorem zrobi sobie w nagrodę tylko jednego drinka, zimny gin z tonikiem, lodem i plasterkiem limonki. Będzie go piła, bardzo powoli, patrząc w czereśniowy prostokąt nieba. I wtedy też pozwoli sobie pomyśleć o Elizie.
Wtedy tak, teraz jeszcze nie.
Przepiękne chaszcze zakwitają, wilgotnieją.
Obiad. Kładzie na talerzu kiść winogron, plaster sera, garść oliwek, chleb i z tym prowiantem wraca do komputera, szkoda jej czasu. Jedząc, przegląda obrazki. „I ty to wzięłaś z własnej głowy,” myśli. Tyle życia w lepkich liściach lilii. Dobrze, że ono nic nie znaczy. Zagląda do jakichś innych projektów, coś poprawia, dodaje, ujmuje. Więcej światła. Żeby żyć, pracować, wyjść z domu – otóż to, wyjść z domu, kiedyś trzeba zrobić zakupy – bo zawsze będzie tylko tak i nigdy nie będzie inaczej, zawsze będą takie poranki, światło i dyscyplina. „Codziennie będzie się uczyła nowych znaczeń czasownika ‘tęsknić’.” Ach, dumna, że tak jej się zgrabnie pomyślało. A inni nie mają nawet tego. Bo któż naprawdę był z drugim człowiekiem, choćby tylko przez jeden dzień?
Silna od tych energicznych rozważań Anna zakłada sukienkę, związuje włosy w koński ogon i zbiega na dół po schodach. Życie polega właśnie na tym, na zbieganiu po schodach, i tak jest dobrze, bo to nic nie znaczy. Kupuje limonki, winogrona, szparagi, świeży chleb. Życie polega właśnie na tym, na kupowaniu świeżego chleba. I gazet, oczywiście, bo w innych miejscach, daleko, jest gorzej, albo lepiej, i dzieją się rzeczy, naprawdę.
Przy kiosku nieduża kolejka, Anna ustawia się za staruszką w beżowym płaszczu. Ona ma na sobie płaszcz, chociaż jest ciepło, starsi ludzie tak właśnie robią, ubierają się za ciepło, nieadekwatnie, to są dziwactwa starości, na to się patrzy z przymrużeniem oka. Starsi ludzie. „Starsi niż kto”, myśli Anna, ale nie myśli, stara się nie myśleć, o ciele tej starej, pod beżowym płaszczem i czym tam jeszcze, o jej żałosnej bieliźnie. Po prostu starsi. Starsi od nas, od ludzi. Obok staruszki dziewczynka, mniej więcej pięcioletnia, pewnie jej wnuczka. Ma na sobie zieloną sukienkę poplamioną sokiem z jakichś owoców. Truskawek? Czereśni? Anna gapi się na tę sukienkę, więc dziewczynka podnosi głowę i spogląda na Annę: ma ogromne, szarobłękitne, bezdenne oczy. I patrzy. Bez wstydu, bez lęku, zaciekawiona, ale nie przesadnie.
Anna dotyka spojrzeniem tych szarobłękitnych oczu, ociera się o źrenice, czarne jak dwa węgielki, jak noc, przez moment widzi w tych szarobłękitnych oczach swoje odbicie, widzi w tych oczach chmury, czuje niepokój i myśli o rzece. Myśli o wąskim kanale łączącym jej źrenice z kamieniem, który rośnie w brzuchu, o szpilkach mrozu w stopach spacerujących po lodzie. I wreszcie, kiedy w każdym oku cumuje jedna łza, Anna myśli o kobiecej, oceanicznej, czułej, doskonałej śmierci.
Nie odrywając wzroku od Anny, dziewczynka o szarobłękitnych oczach wkłada bardzo brudny paluszek do nosa i zaczyna dłubać. Babcia pochyla się nad nią i mocnym, ale bardzo łagodnym głosem mówi: „Martus
iu, a czego ty tam szukasz, masz w nosku jakieś skarby?” Dziewczynka chichocze. Potem staruszka odwraca się i spogląda na Annę, przepiękne chaszcze na jej twarzy śmieją się żywym ogniem i Anna błyskawicznie zaczyna wstydzić się, że mogła pomyśleć „staruszka”, i „babcia”, o tej potężnej anielicy. Teraz ich kolej. Kobieta mówi coś do sprzedawcy, sięga do torby reklamującej bieliznę „Triumfa”, wyjmuje zniszczoną portmonetkę, wyłuskuje banknoty. Jej żylaste dłonie, dwa drżące pająki, odbierają z okienka jakiś mały przedmiot i podają dziewczynce, Anna widzi, że to różowy, plastikowy konik. „Pony”, mówi Martusia, cały czas przyglądając się Annie. „To jest po angielsku”. Drżące pająki chowają portmonetkę do reklamówki, jeden z nich delikatnie ujmuje bardzo brudną rączkę dziecka, odchodzą.
Anna kupuje gazety, których nigdy nie przeczyta.
Za chwilę zaniesie je na górę, razem z pozostałymi sprawunkami. Potem znowu zejdzie na dół (życie polega na chodzeniu po schodach) i pójdzie – choć to daleko – nad rzekę. Po drodze będzie mówić, w myślach, „dzień dobry, drzewa” i cieszyć się w duchu, że drzewa nic nie znaczą, podobnie jak to jej „dzień dobry”. Idąc przez ogródki działkowe, będzie zbierała małe kamyki. Chciałaby wkładać je do kieszeni, ale nie ma kieszeni, więc będzie je wkładać do torebki. Nad rzeką, odrobinę zmęczona, usiądzie na schodkach, pośród niedopałków, kapsli, puszek i potłuczonego szkła. Będzie te kamyki wrzucała, jeden po drugim, do wody. Bardzo powoli. Kamyki będą wpadały do wody mówiąc „plusk!” i nie będzie w tym zupełnie żadnego znaczenia. A kiedy już wyrzuci wszystkie kamyki, wstanie, otrzepie sukienkę i wróci do domu, żeby dalej pracować.
Kiedy wyłączy komputer, będzie się zmierzchało. Tam, gdzie słońce wpadnie za drzewa, będzie jeszcze widać czerwone ognisko. Anna zdejmie sukienkę i położy się na materacu, na wznak, w poprzek ostatniej czereśniowej smugi światła. I kiedy tak będzie leżała, usłyszy cichutkie pulsowanie. „Jak zegarek pod poduszką”, pomyśli. „Witaj anielico, witaj dobry duszku”. Położy dłonie na brzuchu i poczuje to samo pulsowanie. Głośniejsze. Cieplejsze. Powiedzie wskazującym palcem wokół pępka, obrysuje kontur czereśniowej plamy. Potem muśnie palcami lekko wystający lewy obojczyk. Wypukły pieprzyk pod obojczykiem. Potem zsunie ramiączka biustonosza i czule się obejmie, potem położy dłonie na piersiach, potem będzie miała pełne garście ciepłych, pulsujących piersi. Będzie to pulsowanie garściami czerpała. Kiedy otworzy dłonie, piersi łagodnie opadną na boki, a ich brązowe oczy prawie nic nie zobaczą, bo będzie już prawie całkiem ciemno.
Anna odwróci się na bok. Podkurczy kolana i będzie podziwiać swoje piękne, gładkie uda, będzie je gładzić: „tyle życia w lepkich liściach lilii”. Jej włosy rozsypią się na poduszce jak dojrzałe zboże. I będzie się cieszyła na to lepkie ciepło, kiedy już będzie całkiem naga, jak biały duch dryfujący na powierzchni czarnej rzeki, kiedy się rozpuści, w ogniu nieobecnego słońca, jak śnieg, ale przecież będzie.
Król i Królowa
Urodziny Anny zwykle zapowiadały koniec zimy. Zaraz potem dni robiły się wyraźnie dłuższe, częściej wychodziło słońce, a powietrze – nawet to miejskie powietrze – pachniało inaczej, bardziej rześko. Śnieg topniał, odsłaniając potworną brzydotę osiedla, o tej porze nie złagodzoną jeszcze przez zieleń. I ludzie zaczynali czuć tę wiosnę w kościach, prostowali się, ich twarze robiły się bardziej wyraziste, jakby chcieli powiedzieć: „No dobra. Na czym to skończyliśmy?” Na razie wszyscy jeszcze chodzili w kozakach, ale był to ten moment, że tylko patrzeć, a pierwszy odważny zamieni botki na pantofle. Dalej już pójdzie jak z płatka i wkrótce wszyscy będą paradowali w półbutach, w adidasach, z gołymi głowami, bez rękawiczek. W takim to przedwiosennym czasie Anna i Eliza zaczęły chodzić na „elementy”.
„Elementy”, czyli betonowe kręgi, mające kiedyś posłużyć do wykładania studzienek ściekowych i kanałów, którymi popłyną cuchnące podziemne rzeki. Najmniejsze miały mniej więcej metr średnicy, największe nawet dwa metry. Nieopodal osiedla Anny, na ogromnym placu niekończącej się budowy, było ich całe mnóstwo. Leżały porozrzucane w rozmaitych konfiguracjach. Niektóre wyrastały z ziemi jak cembrowiny wielkich studni, inne, przewrócone na bok, wyglądały jak dziwne, dziurawe rzeźby: warszawskie Stonehenge. Można było włazić do środka cembrowin i siedzieć w kucki na rozmarzającej ziemi, a kiedy padał deszcz – chować się w tych, które leżały przewrócone na bok: były to właściwie małe tunele. Anna i Eliza mieściły się w jednym małym „elemencie”, razem z tornistrami. Siadały obok siebie i gapiły się na błękitnawe niebo, gadając o szkole, o rodzicach, ale wszystkim o przyszłości. Czasem przychodziły tam jakieś inne dzieciaki – często byli to chłopcy z ich klasy, którzy lubili kręcić się wokół Elizy – i zajmowały sąsiednie „elementy”. Wtedy rozmowa zmieniała charakter. Eliza mówiła głośniej, tak, żeby do uszu innych dzieci dobiegały strzępki jej wypowiedzi, ale nie dość głośno, żeby ktokolwiek, poza Anną, mógł zrozumieć wszystko. Donośnie brzmiały zwłaszcza tytuły piosenek – Eliza brała prywatne lekcje angielskiego i przykładała dużą wagę do prawidłowej wymowy – oraz nazwy miast i państw, które odwiedziła razem ze swoimi światowymi rodzicami, albo które dopiero zamierzała odwiedzić: te drugie były zresztą w przewadze.
Rodzice Elizy wykonywali tajemnicze zawody, zmuszające ich do częstych nieobecności w domu. Anna wstydziła się dopytywać: Eliza bardzo często opowiadała o czymś w taki sposób, jakby uznawała za rzecz oczywistą, że kontekst jej opowieści będzie dla rozmówców całkowicie jasny. O matce mówiła na przykład:
– Dziś znów wróci późno, ma premierę w teatrze.
– Jest aktorką, jak twoja babcia? – zapytała kiedyś Anna.
Eliza roześmiała się, jakby to był najzabawniejszy pomysł na świecie:
– No coś ty, głuptasie! Po prostu organizuje spektakle.
O ojcu wiadomo było, że ciągle jeździ „na konferencje”. A najlepsze było w tym to, że z każdego wyjazdu przywoził Elizie jakiś prezent: przybory szkolne, kolorowe zeszyty, jakich nie miał nikt inny w klasie, albo jakieś zagraniczne słodycze. Eliza czasem dzieliła się z Anną tymi słodyczami. Czasem, kiedy siedziały w którymś z „elementów”, Eliza wyjmowała z tornistra tabliczkę białej czekolady albo jakieś batoniki. Celebrowały tę przyjemność powoli, z wielkim namaszczeniem, a zdarzało się, że zjadły tak dużo, że Annie robiło się trochę mdło.
– Udawajmy, że jesteśmy królem i królową – powiedziała Eliza za którymś razem, kiedy akurat spałaszowały torebkę kokosowych cukierków. – „Elementy” będą naszym królestwem. – Dobrze – odpowiedziała Anna.
Eliza wdrapała się na krawędź jednej z cembrowin i balansując z rozłożonymi na boki ramionami , zaczęła przemawiać:
– Niech cały świat słucha swojej królowej! Rozkazuję wam, wszystkie „elementy”, żebyście były ze złota! A ty, niebo, ześlij na moje królestwo deszcz różanych płatków – po czym efektownie zeskoczyła z cembrowiny. – Królu! – zawołała do Anny – Teraz pójdziemy na wojnę. Królestwo jest w niebezpieczeństwie.
– Tak jest, moja Pani – odpowiedziała Anna grubym głosem. – Pozwól, że przygotuję amunicję – i zaczęła rozglądać się w poszukiwaniu kamieni.
Nie było zbyt wielu kamieni, ale za to trafiały się kawałki betonu i skrawki grubej folii, pozostałości po workach na wapno. Brudząc się niemiłosiernie, uzbierały sporo betonowych brył i ułożyły z nich piramidkę wewnątrz jednej z cembrowin. Folii było jeszcze więcej: niektóre wystające z ziemi skrawki, jeśli je mocno pociągnąć, okazywały się być dużymi połaciami plastiku.
‑Wiem! – ogłosiła Królowa. – Potrzebny nam ogień.
Król patrzył na Królową jak sroka w kość.
– No co się tak mrugasz, Królu? – zniecierpliwiła się Królowa. – Nie słońce, tylko ogień będzie symbolem naszego Królestwa. Idziemy po zapałki. Masz pieniądze?
Król miał w portmonetce parę groszy, które mu tam zostały po ostatniej wizycie w ciastkarni, kiedy Królowa zażyczyła sobie aż dwie napoleonki.
– Dalej, idziemy wypełnić naszą królewską misję.
Król i Królowa kupili zapałki, po czym wrócili na plac budowy.
– Zrobimy ognisko z folii – zarządziła Królowa.
„Szare ognisko”, pomyślał Król, ale nic nie powiedział.
Królowa położyła skrawek worka na piramidce betonowych brył i przytknęła zapałkę. Folia zajęła się leniwym ogniem, wygryzającym w folii czarne otwory, jak niezbyt ruchliwy, ale za to efektywny pasożyt. Na betonową piramidkę opadały tłuste krople stopionego plastiku. Niektóre płonęły jeszcze przez chwilę, potem gasły.
– Wiem! – zawołała Królowa. – Potrzebny nam królewski patyk.
Król zaczął rozglądać się wokół siebie, ale znalezienie patyka nie było prostym zadaniem. W tej części Królestwa nie rosło nic, co mogłoby przypominać roślinę, o tak potężnej roślinie, jak drzewo, nie wspominając. Trzeba było zorganizować kolejną wyprawę. Włóczyły się między „elementami” z wzrokiem wbitym w ziemię, aż wreszcie Król wpadł na kawałek metalowego pręta. Królowa odebrała mu go natychmiast i pobiegła w stronę Pałacu. Tam nadziała na pręt kawałek grubej folii.
– Podpalaj – rozkazała Królowi.
Król uczynił, jak mu kazano, po czym gwałtownie odskoczył na bok, bo folia od razu zaczęła kapać. Królowa, bardzo szczęśliwa, zaczęła śpiewać piosenkę pod tytułem „neverendingstory”, przez cały czas energicznie wywijając prętem. Tłuste, gorące iskry rozpryskiwały się na wszystkie strony, po czym gasły, z sykiem na wilgotnej ziemi. Król stał obok, rozpromieniony, i bił brawo. Kiedy na końcu pręta została już tylko odrobina czarnej mazi, Królowa zadecydowała, że trzeba nadziać następny kawałek folii, tylko większy.
– Czy to na pewno jest bezpieczne? – zapytał Król.
– Oczywiście, że nie. Słyszałaś kiedyś o bezpiecznej wojnie? – oburzyła się Królowa.
Wybrały więc spory kawał folii, Król zapalił zapałkę, przytknął do plastiku. I znowu: Królowa wywija prętem i śpiewa, iskry idą we wszystkie strony, jak z zimnych ogni, tyle, że za nic w świecie nie są zimne. Jak bardzo nie są zimne, o tym Królowa przekona się już za chwilę, kiedy jedna z iskier zakręci i wyląduje na krawędzi rękawa jej kurtki, jednocześnie wypalając dziurę w materiale i parząc wierzch jej dłoni. Królowa rzuci wtedy pręt i złapie się za płonącą rękę, w ręce też będzie dziura, do tego czarna.
– O Jezu! – krzyknęła Eliza na widok swojej poparzonej dłoni. Chcąc ją schłodzić, zaczęła energicznie machać ręką. Łzy napłynęły jej do oczu i było widać, że bardzo cierpi, ale nie rozpłakał
a się. Oparzenie nie było rozległe. Było jednak na tyle głębokie, że zostawiło trwałą bliznę – wiele lat później Anna oglądała ją ze wzruszeniem. Tymczasem Eliza znowu popatrzyła, przez łzy, na swoją obolałą dłoń. I wtedy zobaczyła osmaloną dziurę w rękawie kurtki:
– Matka mnie zabije – powiedziała Królowa, z której uszło całe powietrze.
Pierwszy i ostatni raz Anna zobaczyła wtedy w jej oczach coś w rodzaju strachu.
Serious Moonlite
„Pamiętać.”
„Pamiętać.”
Myśli Anna, leżąc płasko na plecach, oddychając spokojnie, jakby chciała spowolnić czas: chce spowolnić czas. Przymyka oczy, siłą woli odpycha dzień, który – Anna raczej czuje to, niż widzi – powoli zaczyna wykluwać się z mroku. Z zewnątrz, stamtąd, gdzie cały świat, gdzie gorączkowe życie, sprawy, obowiązki, ruch uliczny, drzewa, ptaki, sklepy, ludzie i psy, stamtąd nadchodzi dzień.
Anna zapamiętuje: dwa rude pieprzyki na szczupłym ramieniu Elizy, po jego wewnętrznej stronie, jeden obok drugiego, blisko pachy. Wyraźnie wypukłe pod językiem. Słonawe. Jak łzy, myśli Anna, jak morze. Jak wiatr od morza, który plącze się w sosnach, przesypuje kryształki piasku, przeczesuje włosy długimi, chłodnymi palcami. Jej perfumy: jaśmin i piżmo i coś jeszcze, jej żywa skóra, wilgoć na skórze między jej piersiami, słona, jak łzy i morze, jej pot, jej miękki brzuch i słodki, wklęsły pępek, jej ciemna sierść i gładkość ud. I wreszcie to wrażenie, kiedy Eliza jest blisko, że wszystkie kontury rozmywają się i że Anna nie jest już w sobie, dla siebie, sobą, ale jest wszystkim i wszystko jest nią.
Skrupulatnie zbiera te oszałamiające dary i układa, skarb obok skarbu, w swojej duszy, w mroku, który nosi we wnętrzu, pod skórą i który jest tylko jej. Właśnie tam, w tym mroku, będzie mieszkała przez długie godziny, dni, tygodnie i miesiące kiedy się nie zobaczą; przez długie godziny, dni, tygodnie i miesiące, które teraz wydają jej się puste jak niedziela w małym polskim miasteczku. „To się dzieje”, powtarza Anna w myślach. „Teraz”. „Naprawdę. Jestem tutaj i ona też tutaj jest.”
Jednak dzień zaczyna uzyskiwać przewagę, sen odszedł na dobre i noc także odchodzi, za chwilę trudno będzie uwierzyć, że kiedykolwiek była noc. Że było ciemno i one, prawie bez słów, ich szybkie, wilgotne oddechy.
Otwiera oczy. Eliza śpi zwinięta w kłębek, ramionami i udami obejmując wymiętą kołdrę. Plastry różowego światła przedostają się do środka przez szczeliny pomiędzy zasłonami. Świat stopniowo materializuje się wokół ich łóżka. Widać zarysy kanciastych, hotelowych mebli, na podłodze porozrzucane ubrania i kosmetyki, na szafce nocnej dwa puste kieliszki. „Precz”. Myśli Anna. „Precz, dniu.” Ale dzień już podpełza pod ich próg i zaraz wtargnie na dobre, jak natrętny ocean, anektując, kolejno, łagodne plaże ich wyspy, jej zalesione wnętrze, jej gorący wulkan. Ciemny, gęsty, wspólny czas skropli się zaraz i spłynie po ich ciałach jak deszcz. Wsiąknie w ziemię. I może trochę tylko przetrwa w Annie. W jej mroku. Anna będzie odtąd hołubić ten mrok jak swoje jedyne bogactwo.
Przytula twarz do pleców Elizy i lekko całuje wklęsłe miejsce pomiędzy jej łopatkami, potem odsuwa się, siada, patrzy w niedokładnie zasłonięte okno, nasłuchuje. Wstaje. Pośród rozrzuconych na podłodze ubrań odnajduje długi T‑shirt, zakłada go i idzie do łazienki, stąpając, na przemian, po ciepłych, coraz cieplejszych strumieniach wiosennego światła i po całkiem jeszcze chłodnych zatokach cienia. W łazience odkręca kran i nabiera wody w dłonie, żeby opłukać twarz. Patrzy w lustro: zmęczenie. Głębokie cienie pod oczami i bruzdy wokół ust. Nic dziwnego. Ileż to już nocy? Najpierw nie spała z tęsknoty, a potem, kiedy zaczęły planować tę podróż, z podniecenia. Cóż jednak zmęczenie? Co z tego, że pod powiekami piasek, skoro mają siebie, skoro jeszcze przez kilka godzin Eliza będzie na wyciągnięcie ręki?
„Tu i teraz.”
„To się dzieje naprawdę.”
Anna patrzy w lustro, próbuje zajrzeć w swoje zmęczone oczy, to się jednak nie udaje. Widzi zielone tęczówki, a wokół nich siateczkę drobnych żyłek, to nie ona, to nie ma nic wspólnego z nią, źrenice są czarne, błyszczące, płaskie, pozbawione głębi.
Nie myśleć o tym, co później. O hałaśliwym lotnisku. O samolocie, który ją uprowadzi ponad zimne chmury i po niespełna dwóch godzinach wypuści w innym mieście. O tym, że w tamtym mieście zapewne będzie padać deszcz. O słońcu, które pod wieczór zaróżowi spody chmur. I które dla każdej z nich zajdzie trochę inaczej.
Wychodzi z łazienki i odnajduje resztę swoich ubrań: wytarte dżinsy, trampki, jasny, lniany żakiet. Ubiera się po cichu, związuje włosy w koński ogon, przysiada na krawędzi łóżka. Sen Elizy jest twardy. Jej oddech niemal bezszelestny. Powieki, dwie różowe muszelki, nieruchome. Tylko plecy łagodnie falują. Anna wstaje, wychodzi na korytarz, bezszelestnie zamyka za sobą drzwi. Zjeżdża windą na dół, wychodzi na ulicę. Prawie szósta. Ranek jest rześki, niebo bezchmurne, ciemnoniebieskie. Anna zbiega po schodkach w stronę Concordia Platz. Za jej plecami Maria Am Gestade, ale Anna nie odwraca się, tylko biegnie przed siebie, czując, że uchodzi z niej zmęczenie i pojawia się… może nie radość, ale chęć życia, a w każdym razie chęć przeżycia tych kilku godzin, które im jeszcze zostały. A potem, potem, zobaczy. Tu i teraz. Z Concordia Platz skręca w Renngasse, pamięta mgliście, że w tamtej okolicy był jakiś park. To się dzieje naprawdę. Cały czas idzie szybkim krokiem i nawet uśmiecha się trochę – do siebie, do nieba, do miasta, które bardzo powoli otrząsa się ze snu: ktoś zamiata chodnik przed piekarnią, ktoś otwiera ciężkie drzwi podzwaniając kluczami, ktoś inny biegnie w fioletowym dresie. Anna uśmiecha się do wszystkich, na pozdrowienia odpowiadając skinieniem głowy, bo tak bardzo nie zna niemieckiego, że wstydzi się nawet powiedzieć „gutten morgen”.
Z Renngasse skręca w lewo, w niewielką uliczkę, która kończy się ślepo, więc Anna skręca w prawo, jest prawie pewna, że park już niedaleko, potem znowu skręca w lewo i wtedy jest pewna tylko tego, że się zgubiła.
Jeszcze przez chwilę idzie prosto przed siebie, jakby nie mogła uwierzyć, że nie wie dokąd idzie. Wraca zmęczenie. Z tego zmęczenia Anna po prostu idzie dalej, nie jest w stanie podjąć żadnej decyzji. Ma nadzieję, że wszystko zaraz wróci na swoje miejsce, uliczki, kamienice, park, który przecież, jeszcze wczoraj, był tak niedaleko. Więc idzie dalej, szybkim, pewnym krokiem i ta szybkość, pewność siebie stanowi – gdyby tylko pomyślała, zauważyłaby to – przeciwwagę dla rozpaczy, która stopniowo krystalizuje się w jej brzuchu na przekór słońcu i całej tej doskonale zbędnej urodzie wiosennego dnia. Jednak Anna nie myśli, nie chce o tym myśleć, w ten sposób. Nie czuje bólu, ból jest, ale oddzielny, oddzielny jak bagaż, jak ładunek wybuchowy, który Anna, przez przypadek, ma przy sobie, i który kiedyś, być może, eksploduje, ale teraz jeszcze nie.
Teraz idzie prosto przed siebie, nadal nie rozpoznając okolicy. Przypomina jej się jednak, że w pewnym momencie – nie ma innego wyjścia – dotrze do tej szerokiej ulicy, która otacza stare miasto, do ulicy muzeów, a stamtąd, choć to daleko, bez trudu trafi do hotelu, odtwarzając drogę, którą musiała pokonać pierwszego dnia. Ulga. Zwalnia kroku, nie ma dokąd się spieszyć, Eliza na pewno jeszcze śpi, Eliza na pewno, „Eliza” – mówi Anna szeptem i wierzchem dłoni lekko gładzi swój policzek. Wokół nikogo. Anna delikatnie całuje wierzch swojej dłoni, żeby sprawdzić jakie to uczucie, kiedy jej usta całują. Jej górna warga jest wilgotniejsza, dolna – bardziej szorstka. To jest przyjemne. Anna przystaje, zbyt pełna, wszystkiego, żeby móc myśleć, więc tylko patrzy na dziwne miasto i nie może uwierzyć, nie może uwierzyć w ulice, ani w budynki, w samochody, ani w przechodniów, w drzewa, ani w niebo. Ani razu nie przychodzi jej do głowy, że mogłaby spytać o drogę.
Kiedy półtorej godziny później wraca do pokoju, Eliza siedzi na łóżku i, ziewając, przeczesuje palcami swoje lśniące włosy. „Gdzie byłaś, księżniczko?” – pyta. „Przespacerowałam się trochę po okolicy”, odpowiada Anna. „Chodź”, mówi Eliza ciemnym, chropowatym głosem, od którego Annie kręci się w głowie. Przysiada obok Elizy, znowu onieśmielona, czuje dreszcze, nie ma odwagi spojrzeć tej kobiecie w oczy, więc ześlizguje się wzrokiem po szyi, po obojczyku, po gładkim ramieniu, ramiona Elizy, Eliza przyciąga Annę do siebie, całuje ją w usta jest ciepła, rozespana i naga, pachnie nocą, pachnie gęstym czasem, którym dzieliły się jak chlebem, i znowu jest głodna. Anna też jest głodna, tak głodna, że zaczyna drżeć, więc zrzuca lniany żakiet, zrzuca długi T‑shirt i wytarte dżinsy i zanurza się w miękkim, ciepłym ciele Elizy, która mówi, głosem ciemnym jak czerwone wino, „jedz mnie”. „Pij mnie”. Więc Anna pije, aż znikają wszystkie myśli i wszystkie słowa, aż znika cały świat i nie istnieje nic oprócz niedużego pokoju hotelowego, w którym wydarza się miłość nieodwracalna jak urwisko.
Potem długo leżą, splecione jak korzenie drzew, które wyrosły blisko, za blisko, siebie. Ich czas gwałtownie się kurczy. Czy właśnie o tym myślą? Kiedy wstaną, pójdą coś zjeść. Anna w dżinsach, Eliza w sukience, czarnej albo czerwonej, wypiją po lampce wina, Eliza zapali papierosa i trzeba będzie jechać na lotnisko, gdzie powiedzą sobie, po prostu, „cześć, do zobaczenia”, być może dlatego, że żadne pożegnanie nie wyraziłoby udręki, której będą wtedy doświadczały. „Kiedy cię znów zobaczę”, mówi Anna, i w pewnym sensie jest to pytanie, a w pewnym sensie tylko skarga. Wie, że Eliza nie odpowie, Eliza nie lubi robić planów na przyszłość i zawsze tylko powtarza, „na nic nie liczmy. Na nic nie czekajmy.”. „Jak mogłabym nie czekać,” myśli jednak Anna. „Jak nie planować, skoro żyję tylko tobą.” „Nie martw się niczym, księżniczko”, mówi Eliza. „My przecież dotykamy nieba”. Anna nie jest pewna czy wie, co to znaczy. Lubi, kiedy Eliza mówi do niej w ten sposób, kiedy mówi o miłości, jakiej jeszcze nie było, choć jednocześnie boi się, że te słowa są jak cienki lód, który w każdej chwili może się pod nią zarwać, boi się, że jeśli im zaufa – utonie… w tej chwili byłaby jednak gotowa, byłaby gotowa, utonąć.
Więc ufa.