książki / PROZA

Biała Ofelia

Julia Fiedorczuk

Fragmenty książki Biała Ofelia Julii Fiedorczuk, wydanej w Biurze Literackim 14 kwietnia 2011 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Biała Ofelia

Śred­ni ranek, wcze­sne lato. W każ­dym oku po jed­nej łzie.
Mię­śnie – łyd­ki, uda, brzuch, ramio­na, powie­ki – już dzia­ła­ją. Myśli jesz­cze nie.
Powie­ki cięż­kie.
Oczy patrzą w dół.
Sto­py, każ­da z osob­na, czu­ją chłód pod­ło­gi.
Idzie do kuch­ni, bo gdzie.
Łza, zanim tra­fi do swo­je­go oka, pły­nie wąskim kana­łem z dol­nej czę­ści brzu­cha, a może nawet od stóp, od cera­micz­ne­go, od kamien­ne­go, chło­du. Kie­dy łza pły­nie, czuć orzeź­wia­ją­cy ból. Kie­dy zacu­mu­je w oku, uru­cha­mia się świat. To teraz.
Nale­wa soku poma­rań­czo­we­go do kie­lisz­ka po winie. Sok ma czer­wo­ną obwód­kę i pach­nie stę­chłym smut­kiem. A tu dzień, masz ci los. Teraz.
Świa­tło, przed­mio­ty, sprzą­ta­nie. Trze­ba zebrać w sobie wszyst­kie siły, „wziąć się w garść”, jak to się cza­sem mówi. Garść. „Aż czte­ry spół­gło­ski”, myśli mimo­cho­dem, już myśli, i mówi, sama do sie­bie, bo prze­cież nie ma tam niko­go inne­go, „garść.” „Gar ś ć”: zbo­że. Tra­wa. Sierść. Sier­pień. Ale to jesz­cze nie sier­pień. Dopie­ro czer­wiec. Wcze­sne lato. Czer­wiec. Czer­wień. Cze­re­śnie. „Rrr” mówi do do okna, do kra­nu, do kie­lisz­ka. I rrru­sza­ją sło­wa.

Pije ten sok i czu­je dwie rze­czy jed­no­cze­śnie: sło­dycz i wita­mi­ny wyzwa­la­ją w cie­le impuls, żeby obu­dzić się, żyć, otrzą­snąć się z tok­syn i smut­ku, pootwie­rać okna i sprzą­tać, sprzą­tać, sprzą­tać, a potem pra­co­wać, uśmie­chać się, wyjść na uli­cę i powie­dzieć „dzień dobry, drze­wa!” (bo ludzie jesz­cze nie, na ludzi będzie może goto­wa po śnia­da­niu). A zara­zem czu­je, że coś natych­miast dła­wi ten impuls i zamiast słoń­ca, zamiast lek­ko iry­tu­ją­ce­go błę­ki­tu, chce jej się tyl­ko dobre­go, mięk­kie­go dymu. I czer­wie­ni, któ­ra popla­mi usta jak krew (sza­ro­wi­śnio­we nie­bo o zmierz­chu, któ­ry tnie jak krysz­tał, do kości).
„Dła­wić kogo ręka­mi za gar­dło.” Będzie sprzą­tać. Pro­sta, dobra dys­cy­pli­na kuchen­nych czyn­no­ści, było brud­ne, jest czy­ste, coś się roz­la­ło, trze­ba wytrzeć, osu­szyć, pozbyć się zapa­chów, smut­ku, spra­wić, żeby wszyst­ko było gład­kie, lśnią­ce i spraw­ne jak lód, przej­rzy­ste jak naj­lep­sze powie­trze, któ­rym oddy­cha się rado­śnie, bo nic nie tamu­je odde­chu, nic nie dusi, nie gnie­cie, nie tłu­mi, nie przy­głu­sza – będzie oddy­cha­ła, poło­ży się na pod­ło­dze i będzie oddy­cha­ła, aż poczu­je pod sobą sta­bil­ny grunt, zado­wo­lo­ną zie­mię, wte­dy się pod­nie­sie, sta­nie na nogach moc­nych jak dwa pnie, i będzie sprzą­tać, wła­śnie, że tak, a potem pra­co­wać.
Tele­fon. Precz, świe­cie. Jed­nak spraw­dza, kto dzwo­ni, bo może to Eli­za (to prze­cież nie jest nie­moż­li­we, pra­wie nic nie jest nie­moż­li­we), ale to nie Eli­za, tyl­ko ktoś, więc Anna nie odbie­ra, tyl­ko ponow­nie bie­rze się w „garść,” wsta­wia brud­ne naczy­nia do zle­wu, nasta­wia kawę, wycie­ra blat, pije jesz­cze wię­cej soku, zja­da krom­kę czer­stwe­go chle­ba, oddy­cha, a potem przez chwi­lę nie oddy­cha.
W łazien­ce roz­bie­ra się, żeby wejść pod prysz­nic. Uni­ka lustra. Jest raczej znu­dzo­na tym, co mogła­by w nim zoba­czyć, a była­by to bez­barw­na, zmę­czo­na, pobruż­dżo­na twarz w oto­cze­niu wło­sów przy­po­mi­na­ją­cych wypło­wia­łą sło­mę. Poni­żej szyi cała nie­zbyt inte­re­su­ją­ca resz­ta: śred­niej wiel­ko­ści nie­zbyt jędr­ny biust, raczej pła­ski brzuch, chu­de, nie­zbyt ład­ne uda. Cia­ło. Według nie­któ­rych kry­te­riów nadal jest mło­da, czy­li „mają­ca te lata swe­go życia, któ­re oddzie­la­ją okres dzie­ciń­stwa od wie­ku doj­rza­łe­go”. Jest „mło­dą kobie­tą”, mło­dą i bez ustan­ku obie­cu­ją­cą „artyst­ką” (odkąd ode­szła z fir­my i pra­cu­je, jak to się cza­sem mówi, „na wła­sną rękę”). Więc jest mło­da, ale nie bar­dzo mło­da, na przy­kład jej jaj­ni­ki są już raczej sta­re, jej roz­rod­cze cia­ło, z któ­re­go nigdy nie sko­rzy­sta­ła zgod­nie z prze­zna­cze­niem, roz­po­czy­na pro­ces odwrot­ny do roz­kwi­ta­nia, powo­li, ale kon­se­kwent­nie, jej roz­rod­cze cia­ło będzie kur­czyć się i w koń­cu uschnie, i będzie jak mar­twy, sza­ry pąk. „Jak to będzie?” zasta­na­wia się Anna i wie, cho­ciaż na razie tego nie czu­je, że w grun­cie rze­czy będzie dość okrop­nie. A prze­cież mogła­by jesz­cze mieć dziec­ko – „ostat­ni dzwo­nek”, mówi jej lekar­ka, i doda­je, „na co pani cze­ka”. Wszak­że to nie jest nie­moż­li­we, pra­wie nic nie jest nie­moż­li­we, nawet, i cze­mu nie, szczę­śli­we zakoń­cze­nie, a prze­cież naj­le­piej wie­dzą o tym naukow­cy.
Szczę­śli­we zakoń­cze­nie, „Powrót do Ita­ki”. „I ty to wszyst­ko bie­rzesz z wła­snej gło­wy, córecz­ko?” Tyle mat­ka.
Anna wycho­dzi z łazien­ki, zakła­da sta­re spodnie od dre­su i luź­ny T‑shirt i z kub­kiem kawy sia­da do kom­pu­te­ra. Zaraz będzie pra­co­wa­ła. Za chwi­lę będzie dziel­nie pra­co­wa­ła. Na razie jed­nak wpi­su­je w okien­ko wyszu­ki­war­ki pyta­nie: „czy wło­sy łono­we siwie­ją?” Jest forum na ten temat, i to nawet nie jed­no, Anna czy­ta pierw­szą z brze­gu odpo­wiedź inter­nau­ty: „wez se naj­le­piej zgol te wlo­sy nie bedziesz miec pro­ble­mu, boshee, ale masz mozg, nie? Rzy­gac sie chce!” A oto inna pro­po­zy­cja: „siwie­ją, tyl­ko póź­niej.” Póź­niej niż co?
Kawa, któ­rą prze­ły­ka odro­bi­nę za szyb­ko, bole­śnie draż­ni jej gar­dło, ale… „wszyst­ko” uda­je się na razie trzy­mać pod kon­tro­lą, w bez­piecz­nej odle­gło­ści od tych kon­kre­tów, któ­re leżą na biur­ku, wokół kom­pu­te­ra, i cze­ka­ją na nią pra­wie jak dzie­ci. Kubek pełen ołów­ków, fla­ma­strów, korek­to­rów. Papie­ry w sta­ran­nych ster­tach. Tem­pe­rów­ka. Mała lase­ro­wa dru­kar­ka. Książ­ka poetyc­ka, do któ­rej musi zro­bić ilu­stra­cje. Anna prze­czy­ta­ła te wier­sze już kil­ka razy, ale sło­wa, poza tymi, któ­re wypo­wia­da Eli­za, nie­wie­le dla niej zna­czą. Cza­sem odsy­ła­ją do jakichś obra­zów, cza­sów, zapa­chów, a cza­sem tyl­ko gapią się na nią, nie­me i poskrę­ca­ne.
Poskrę­ca­ne.
I Anna od razu myśli o prze­pięk­nych chasz­czach.
Pra­cu­je w sku­pie­niu przez cały ranek, chwi­la­mi zapo­mi­na o sobie i tyl­ko kie­dy przy­po­mi­na jej się, że zapo­mnia­ła, wra­ca ucisk w gar­dle, wra­ca otrzeź­wia­ją­cy ból. Wszyst­ko pod kon­tro­lą, wszyst­ko w „gar­ści”. Jeśli tak dalej pój­dzie, odro­bi zale­gło­ści z poprzed­nich, nie­uda­nych dni, a wie­czo­rem zro­bi sobie w nagro­dę tyl­ko jed­ne­go drin­ka, zim­ny gin z toni­kiem, lodem i pla­ster­kiem limon­ki. Będzie go piła, bar­dzo powo­li, patrząc w cze­re­śnio­wy pro­sto­kąt nie­ba. I wte­dy też pozwo­li sobie pomy­śleć o Eli­zie.
Wte­dy tak, teraz jesz­cze nie.
Prze­pięk­ne chasz­cze zakwi­ta­ją, wil­got­nie­ją.
Obiad. Kła­dzie na tale­rzu kiść wino­gron, pla­ster sera, garść oli­wek, chleb i z tym pro­wian­tem wra­ca do kom­pu­te­ra, szko­da jej cza­su. Jedząc, prze­glą­da obraz­ki. „I ty to wzię­łaś z wła­snej gło­wy,” myśli. Tyle życia w lep­kich liściach lilii. Dobrze, że ono nic nie zna­czy. Zaglą­da do jakichś innych pro­jek­tów, coś popra­wia, doda­je, ujmu­je. Wię­cej świa­tła. Żeby żyć, pra­co­wać, wyjść z domu – otóż to, wyjść z domu, kie­dyś trze­ba zro­bić zaku­py – bo zawsze będzie tyl­ko tak i nigdy nie będzie ina­czej, zawsze będą takie poran­ki, świa­tło i dys­cy­pli­na. „Codzien­nie będzie się uczy­ła nowych zna­czeń cza­sow­ni­ka ‘tęsk­nić’.” Ach, dum­na, że tak jej się zgrab­nie pomy­śla­ło. A inni nie mają nawet tego. Bo któż napraw­dę był z dru­gim czło­wie­kiem, choć­by tyl­ko przez jeden dzień?
Sil­na od tych ener­gicz­nych roz­wa­żań Anna zakła­da sukien­kę, zwią­zu­je wło­sy w koń­ski ogon i zbie­ga na dół po scho­dach. Życie pole­ga wła­śnie na tym, na zbie­ga­niu po scho­dach, i tak jest dobrze, bo to nic nie zna­czy. Kupu­je limon­ki, wino­gro­na, szpa­ra­gi, świe­ży chleb. Życie pole­ga wła­śnie na tym, na kupo­wa­niu świe­że­go chle­ba. I gazet, oczy­wi­ście, bo w innych miej­scach, dale­ko, jest gorzej, albo lepiej, i dzie­ją się rze­czy, napraw­dę.
Przy kio­sku nie­du­ża kolej­ka, Anna usta­wia się za sta­rusz­ką w beżo­wym płasz­czu. Ona ma na sobie płaszcz, cho­ciaż jest cie­pło, star­si ludzie tak wła­śnie robią, ubie­ra­ją się za cie­pło, nie­ade­kwat­nie, to są dzi­wac­twa sta­ro­ści, na to się patrzy z przy­mru­że­niem oka. Star­si ludzie. „Star­si niż kto”, myśli Anna, ale nie myśli, sta­ra się nie myśleć, o cie­le tej sta­rej, pod beżo­wym płasz­czem i czym tam jesz­cze, o jej żało­snej bie­liź­nie. Po pro­stu star­si. Star­si od nas, od ludzi. Obok sta­rusz­ki dziew­czyn­ka, mniej wię­cej pię­cio­let­nia, pew­nie jej wnucz­ka. Ma na sobie zie­lo­ną sukien­kę popla­mio­ną sokiem z jakichś owo­ców. Tru­ska­wek? Cze­re­śni? Anna gapi się na tę sukien­kę, więc dziew­czyn­ka pod­no­si gło­wę i spo­glą­da na Annę: ma ogrom­ne, sza­ro­błę­kit­ne, bez­den­ne oczy. I patrzy. Bez wsty­du, bez lęku, zacie­ka­wio­na, ale nie prze­sad­nie.
Anna doty­ka spoj­rze­niem tych sza­ro­błę­kit­nych oczu, ocie­ra się o źre­ni­ce, czar­ne jak dwa węgiel­ki, jak noc, przez moment widzi w tych sza­ro­błę­kit­nych oczach swo­je odbi­cie, widzi w tych oczach chmu­ry, czu­je nie­po­kój i myśli o rze­ce. Myśli o wąskim kana­le łączą­cym jej źre­ni­ce z kamie­niem, któ­ry rośnie w brzu­chu, o szpil­kach mro­zu w sto­pach spa­ce­ru­ją­cych po lodzie. I wresz­cie, kie­dy w każ­dym oku cumu­je jed­na łza, Anna myśli o kobie­cej, oce­anicz­nej, czu­łej, dosko­na­łej śmier­ci.
Nie odry­wa­jąc wzro­ku od Anny, dziew­czyn­ka o sza­ro­błę­kit­nych oczach wkła­da bar­dzo brud­ny palu­szek do nosa i zaczy­na dłu­bać. Bab­cia pochy­la się nad nią i moc­nym, ale bar­dzo łagod­nym gło­sem mówi: „Mar­tus
iu, a cze­go ty tam szu­kasz, masz w nosku jakieś skar­by?” Dziew­czyn­ka chi­cho­cze. Potem sta­rusz­ka odwra­ca się i spo­glą­da na Annę, prze­pięk­ne chasz­cze na jej twa­rzy śmie­ją się żywym ogniem i Anna bły­ska­wicz­nie zaczy­na wsty­dzić się, że mogła pomy­śleć „sta­rusz­ka”, i „bab­cia”, o tej potęż­nej anie­li­cy. Teraz ich kolej. Kobie­ta mówi coś do sprze­daw­cy, się­ga do tor­by rekla­mu­ją­cej bie­li­znę „Trium­fa”, wyj­mu­je znisz­czo­ną port­mo­net­kę, wyłu­sku­je bank­no­ty. Jej żyla­ste dło­nie, dwa drżą­ce pają­ki, odbie­ra­ją z okien­ka jakiś mały przed­miot i poda­ją dziew­czyn­ce, Anna widzi, że to różo­wy, pla­sti­ko­wy konik. „Pony”, mówi Mar­tu­sia, cały czas przy­glą­da­jąc się Annie. „To jest po angiel­sku”. Drżą­ce pają­ki cho­wa­ją port­mo­net­kę do rekla­mów­ki, jeden z nich deli­kat­nie ujmu­je bar­dzo brud­ną rącz­kę dziec­ka, odcho­dzą.

Anna kupu­je gaze­ty, któ­rych nigdy nie prze­czy­ta.

Za chwi­lę zanie­sie je na górę, razem z pozo­sta­ły­mi spra­wun­ka­mi. Potem zno­wu zej­dzie na dół (życie pole­ga na cho­dze­niu po scho­dach) i pój­dzie – choć to dale­ko – nad rze­kę. Po dro­dze będzie mówić, w myślach, „dzień dobry, drze­wa” i cie­szyć się w duchu, że drze­wa nic nie zna­czą, podob­nie jak to jej „dzień dobry”. Idąc przez ogród­ki dział­ko­we, będzie zbie­ra­ła małe kamy­ki. Chcia­ła­by wkła­dać je do kie­sze­ni, ale nie ma kie­sze­ni, więc będzie je wkła­dać do toreb­ki. Nad rze­ką, odro­bi­nę zmę­czo­na, usią­dzie na schod­kach, pośród nie­do­pał­ków, kap­sli, puszek i potłu­czo­ne­go szkła. Będzie te kamy­ki wrzu­ca­ła, jeden po dru­gim, do wody. Bar­dzo powo­li. Kamy­ki będą wpa­da­ły do wody mówiąc „plusk!” i nie będzie w tym zupeł­nie żad­ne­go zna­cze­nia. A kie­dy już wyrzu­ci wszyst­kie kamy­ki, wsta­nie, otrze­pie sukien­kę i wró­ci do domu, żeby dalej pra­co­wać.
Kie­dy wyłą­czy kom­pu­ter, będzie się zmierz­cha­ło. Tam, gdzie słoń­ce wpad­nie za drze­wa, będzie jesz­cze widać czer­wo­ne ogni­sko. Anna zdej­mie sukien­kę i poło­ży się na mate­ra­cu, na wznak, w poprzek ostat­niej cze­re­śnio­wej smu­gi świa­tła. I kie­dy tak będzie leża­ła, usły­szy cichut­kie pul­so­wa­nie. „Jak zega­rek pod podusz­ką”, pomy­śli. „Witaj anie­li­co, witaj dobry dusz­ku”. Poło­ży dło­nie na brzu­chu i poczu­je to samo pul­so­wa­nie. Gło­śniej­sze. Cie­plej­sze. Powie­dzie wska­zu­ją­cym pal­cem wokół pęp­ka, obry­su­je kon­tur cze­re­śnio­wej pla­my. Potem muśnie pal­ca­mi lek­ko wysta­ją­cy lewy oboj­czyk. Wypu­kły pie­przyk pod oboj­czy­kiem. Potem zsu­nie ramiącz­ka biu­sto­no­sza i czu­le się obej­mie, potem poło­ży dło­nie na pier­siach, potem będzie mia­ła peł­ne gar­ście cie­płych, pul­su­ją­cych pier­si. Będzie to pul­so­wa­nie gar­ścia­mi czer­pa­ła. Kie­dy otwo­rzy dło­nie, pier­si łagod­nie opad­ną na boki, a ich brą­zo­we oczy pra­wie nic nie zoba­czą, bo będzie już pra­wie cał­kiem ciem­no.
Anna odwró­ci się na bok. Pod­kur­czy kola­na i będzie podzi­wiać swo­je pięk­ne, gład­kie uda, będzie je gła­dzić: „tyle życia w lep­kich liściach lilii”. Jej wło­sy roz­sy­pią się na podusz­ce jak doj­rza­łe zbo­że. I będzie się cie­szy­ła na to lep­kie cie­pło, kie­dy już będzie cał­kiem naga, jak bia­ły duch dry­fu­ją­cy na powierzch­ni czar­nej rze­ki, kie­dy się roz­pu­ści, w ogniu nie­obec­ne­go słoń­ca, jak śnieg, ale prze­cież będzie.


Król i Królowa

Uro­dzi­ny Anny zwy­kle zapo­wia­da­ły koniec zimy. Zaraz potem dni robi­ły się wyraź­nie dłuż­sze, czę­ściej wycho­dzi­ło słoń­ce, a powie­trze – nawet to miej­skie powie­trze – pach­nia­ło ina­czej, bar­dziej rześ­ko. Śnieg top­niał, odsła­nia­jąc potwor­ną brzy­do­tę osie­dla, o tej porze nie zła­go­dzo­ną jesz­cze przez zie­leń. I ludzie zaczy­na­li czuć tę wio­snę w kościach, pro­sto­wa­li się, ich twa­rze robi­ły się bar­dziej wyra­zi­ste, jak­by chcie­li powie­dzieć: „No dobra. Na czym to skoń­czy­li­śmy?” Na razie wszy­scy jesz­cze cho­dzi­li w koza­kach, ale był to ten moment, że tyl­ko patrzeć, a pierw­szy odważ­ny zamie­ni bot­ki na pan­to­fle. Dalej już pój­dzie jak z płat­ka i wkrót­ce wszy­scy będą para­do­wa­li w pół­bu­tach, w adi­da­sach, z goły­mi gło­wa­mi, bez ręka­wi­czek. W takim to przed­wio­sen­nym cza­sie Anna i Eli­za zaczę­ły cho­dzić na „ele­men­ty”.
„Ele­men­ty”, czy­li beto­no­we krę­gi, mają­ce kie­dyś posłu­żyć do wykła­da­nia stu­dzie­nek ście­ko­wych i kana­łów, któ­ry­mi popły­ną cuch­ną­ce pod­ziem­ne rze­ki. Naj­mniej­sze mia­ły mniej wię­cej metr śred­ni­cy, naj­więk­sze nawet dwa metry. Nie­opo­dal osie­dla Anny, na ogrom­nym pla­cu nie­koń­czą­cej się budo­wy, było ich całe mnó­stwo. Leża­ły poroz­rzu­ca­ne w roz­ma­itych kon­fi­gu­ra­cjach. Nie­któ­re wyra­sta­ły z zie­mi jak cem­bro­wi­ny wiel­kich stud­ni, inne, prze­wró­co­ne na bok, wyglą­da­ły jak dziw­ne, dziu­ra­we rzeź­by: war­szaw­skie Sto­ne­hen­ge. Moż­na było wła­zić do środ­ka cem­bro­win i sie­dzieć w kuc­ki na roz­ma­rza­ją­cej zie­mi, a kie­dy padał deszcz – cho­wać się w tych, któ­re leża­ły prze­wró­co­ne na bok: były to wła­ści­wie małe tune­le. Anna i Eli­za mie­ści­ły się w jed­nym małym „ele­men­cie”, razem z tor­ni­stra­mi. Sia­da­ły obok sie­bie i gapi­ły się na błę­kit­na­we nie­bo, gada­jąc o szko­le, o rodzi­cach, ale wszyst­kim o przy­szło­ści. Cza­sem przy­cho­dzi­ły tam jakieś inne dzie­cia­ki – czę­sto byli to chłop­cy z ich kla­sy, któ­rzy lubi­li krę­cić się wokół Eli­zy – i zaj­mo­wa­ły sąsied­nie „ele­men­ty”. Wte­dy roz­mo­wa zmie­nia­ła cha­rak­ter. Eli­za mówi­ła gło­śniej, tak, żeby do uszu innych dzie­ci dobie­ga­ły strzęp­ki jej wypo­wie­dzi, ale nie dość gło­śno, żeby kto­kol­wiek, poza Anną, mógł zro­zu­mieć wszyst­ko. Dono­śnie brzmia­ły zwłasz­cza tytu­ły pio­se­nek – Eli­za bra­ła pry­wat­ne lek­cje angiel­skie­go i przy­kła­da­ła dużą wagę do pra­wi­dło­wej wymo­wy – oraz nazwy miast i państw, któ­re odwie­dzi­ła razem ze swo­imi świa­to­wy­mi rodzi­ca­mi, albo któ­re dopie­ro zamie­rza­ła odwie­dzić: te dru­gie były zresz­tą w prze­wa­dze.
Rodzi­ce Eli­zy wyko­ny­wa­li tajem­ni­cze zawo­dy, zmu­sza­ją­ce ich do czę­stych nie­obec­no­ści w domu. Anna wsty­dzi­ła się dopy­ty­wać: Eli­za bar­dzo czę­sto opo­wia­da­ła o czymś w taki spo­sób, jak­by uzna­wa­ła za rzecz oczy­wi­stą, że kon­tekst jej opo­wie­ści będzie dla roz­mów­ców cał­ko­wi­cie jasny. O mat­ce mówi­ła na przy­kład:
– Dziś znów wró­ci póź­no, ma pre­mie­rę w teatrze.
– Jest aktor­ką, jak two­ja bab­cia? – zapy­ta­ła kie­dyś Anna.
Eli­za roze­śmia­ła się, jak­by to był naj­za­baw­niej­szy pomysł na świe­cie:
– No coś ty, głup­ta­sie! Po pro­stu orga­ni­zu­je spek­ta­kle.
O ojcu wia­do­mo było, że cią­gle jeź­dzi „na kon­fe­ren­cje”. A naj­lep­sze było w tym to, że z każ­de­go wyjaz­du przy­wo­ził Eli­zie jakiś pre­zent: przy­bo­ry szkol­ne, kolo­ro­we zeszy­ty, jakich nie miał nikt inny w kla­sie, albo jakieś zagra­nicz­ne sło­dy­cze. Eli­za cza­sem dzie­li­ła się z Anną tymi sło­dy­cza­mi. Cza­sem, kie­dy sie­dzia­ły w któ­rymś z „ele­men­tów”, Eli­za wyj­mo­wa­ła z tor­ni­stra tablicz­kę bia­łej cze­ko­la­dy albo jakieś bato­ni­ki. Cele­bro­wa­ły tę przy­jem­ność powo­li, z wiel­kim namasz­cze­niem, a zda­rza­ło się, że zja­dły tak dużo, że Annie robi­ło się tro­chę mdło.
– Uda­waj­my, że jeste­śmy kró­lem i kró­lo­wą – powie­dzia­ła Eli­za za któ­rymś razem, kie­dy aku­rat spa­ła­szo­wa­ły toreb­kę koko­so­wych cukier­ków. – „Ele­men­ty” będą naszym kró­le­stwem. – Dobrze – odpo­wie­dzia­ła Anna.
Eli­za wdra­pa­ła się na kra­wędź jed­nej z cem­bro­win i balan­su­jąc z roz­ło­żo­ny­mi na boki ramio­na­mi , zaczę­ła prze­ma­wiać:
– Niech cały świat słu­cha swo­jej kró­lo­wej! Roz­ka­zu­ję wam, wszyst­kie „ele­men­ty”, żeby­ście były ze zło­ta! A ty, nie­bo, ześlij na moje kró­le­stwo deszcz róża­nych płat­ków – po czym efek­tow­nie zesko­czy­ła z cem­bro­wi­ny. – Kró­lu! – zawo­ła­ła do Anny – Teraz pój­dzie­my na woj­nę. Kró­le­stwo jest w nie­bez­pie­czeń­stwie.
– Tak jest, moja Pani – odpo­wie­dzia­ła Anna gru­bym gło­sem. – Pozwól, że przy­go­tu­ję amu­ni­cję – i zaczę­ła roz­glą­dać się w poszu­ki­wa­niu kamie­ni.
Nie było zbyt wie­lu kamie­ni, ale za to tra­fia­ły się kawał­ki beto­nu i skraw­ki gru­bej folii, pozo­sta­ło­ści po wor­kach na wap­no. Bru­dząc się nie­mi­ło­sier­nie, uzbie­ra­ły spo­ro beto­no­wych brył i uło­ży­ły z nich pira­mid­kę wewnątrz jed­nej z cem­bro­win. Folii było jesz­cze wię­cej: nie­któ­re wysta­ją­ce z zie­mi skraw­ki, jeśli je moc­no pocią­gnąć, oka­zy­wa­ły się być duży­mi poła­cia­mi pla­sti­ku.
‑Wiem! – ogło­si­ła Kró­lo­wa. – Potrzeb­ny nam ogień.
Król patrzył na Kró­lo­wą jak sro­ka w kość.
– No co się tak mru­gasz, Kró­lu? – znie­cier­pli­wi­ła się Kró­lo­wa. – Nie słoń­ce, tyl­ko ogień będzie sym­bo­lem nasze­go Kró­le­stwa. Idzie­my po zapał­ki. Masz pie­nią­dze?
Król miał w port­mo­net­ce parę gro­szy, któ­re mu tam zosta­ły po ostat­niej wizy­cie w ciast­kar­ni, kie­dy Kró­lo­wa zaży­czy­ła sobie aż dwie napo­le­on­ki.
– Dalej, idzie­my wypeł­nić naszą kró­lew­ską misję.
Król i Kró­lo­wa kupi­li zapał­ki, po czym wró­ci­li na plac budo­wy.
– Zro­bi­my ogni­sko z folii – zarzą­dzi­ła Kró­lo­wa.
„Sza­re ogni­sko”, pomy­ślał Król, ale nic nie powie­dział.
Kró­lo­wa poło­ży­ła skra­wek wor­ka na pira­mid­ce beto­no­wych brył i przy­tknę­ła zapał­kę. Folia zaję­ła się leni­wym ogniem, wygry­za­ją­cym w folii czar­ne otwo­ry, jak nie­zbyt ruchli­wy, ale za to efek­tyw­ny paso­żyt. Na beto­no­wą pira­mid­kę opa­da­ły tłu­ste kro­ple sto­pio­ne­go pla­sti­ku. Nie­któ­re pło­nę­ły jesz­cze przez chwi­lę, potem gasły.
– Wiem! – zawo­ła­ła Kró­lo­wa. – Potrzeb­ny nam kró­lew­ski patyk.
Król zaczął roz­glą­dać się wokół sie­bie, ale zna­le­zie­nie paty­ka nie było pro­stym zada­niem. W tej czę­ści Kró­le­stwa nie rosło nic, co mogło­by przy­po­mi­nać rośli­nę, o tak potęż­nej rośli­nie, jak drze­wo, nie wspo­mi­na­jąc. Trze­ba było zor­ga­ni­zo­wać kolej­ną wypra­wę. Włó­czy­ły się mię­dzy „ele­men­ta­mi” z wzro­kiem wbi­tym w zie­mię, aż wresz­cie Król wpadł na kawa­łek meta­lo­we­go prę­ta. Kró­lo­wa ode­bra­ła mu go natych­miast i pobie­gła w stro­nę Pała­cu. Tam nadzia­ła na pręt kawa­łek gru­bej folii.
– Pod­pa­laj – roz­ka­za­ła Kró­lo­wi.
Król uczy­nił, jak mu kaza­no, po czym gwał­tow­nie odsko­czył na bok, bo folia od razu zaczę­ła kapać. Kró­lo­wa, bar­dzo szczę­śli­wa, zaczę­ła śpie­wać pio­sen­kę pod tytu­łem „neve­ren­ding­sto­ry”, przez cały czas ener­gicz­nie wywi­ja­jąc prę­tem. Tłu­ste, gorą­ce iskry roz­pry­ski­wa­ły się na wszyst­kie stro­ny, po czym gasły, z sykiem na wil­got­nej zie­mi. Król stał obok, roz­pro­mie­nio­ny, i bił bra­wo. Kie­dy na koń­cu prę­ta zosta­ła już tyl­ko odro­bi­na czar­nej mazi, Kró­lo­wa zade­cy­do­wa­ła, że trze­ba nadziać następ­ny kawa­łek folii, tyl­ko więk­szy.
– Czy to na pew­no jest bez­piecz­ne? – zapy­tał Król.
– Oczy­wi­ście, że nie. Sły­sza­łaś kie­dyś o bez­piecz­nej woj­nie? – obu­rzy­ła się Kró­lo­wa.
Wybra­ły więc spo­ry kawał folii, Król zapa­lił zapał­kę, przy­tknął do pla­sti­ku. I zno­wu: Kró­lo­wa wywi­ja prę­tem i śpie­wa, iskry idą we wszyst­kie stro­ny, jak z zim­nych ogni, tyle, że za nic w świe­cie nie są zim­ne. Jak bar­dzo nie są zim­ne, o tym Kró­lo­wa prze­ko­na się już za chwi­lę, kie­dy jed­na z iskier zakrę­ci i wylą­du­je na kra­wę­dzi ręka­wa jej kurt­ki, jed­no­cze­śnie wypa­la­jąc dziu­rę w mate­ria­le i parząc wierzch jej dło­ni. Kró­lo­wa rzu­ci wte­dy pręt i zła­pie się za pło­ną­cą rękę, w ręce też będzie dziu­ra, do tego czar­na.
– O Jezu! – krzyk­nę­ła Eli­za na widok swo­jej popa­rzo­nej dło­ni. Chcąc ją schło­dzić, zaczę­ła ener­gicz­nie machać ręką. Łzy napły­nę­ły jej do oczu i było widać, że bar­dzo cier­pi, ale nie roz­pła­kał
a się. Opa­rze­nie nie było roz­le­głe. Było jed­nak na tyle głę­bo­kie, że zosta­wi­ło trwa­łą bli­znę – wie­le lat póź­niej Anna oglą­da­ła ją ze wzru­sze­niem. Tym­cza­sem Eli­za zno­wu popa­trzy­ła, przez łzy, na swo­ją obo­la­łą dłoń. I wte­dy zoba­czy­ła osma­lo­ną dziu­rę w ręka­wie kurt­ki:
– Mat­ka mnie zabi­je – powie­dzia­ła Kró­lo­wa, z któ­rej uszło całe powie­trze.
Pierw­szy i ostat­ni raz Anna zoba­czy­ła wte­dy w jej oczach coś w rodza­ju stra­chu.


Serious Moonlite

„Pamię­tać.”
„Pamię­tać.”
Myśli Anna, leżąc pła­sko na ple­cach, oddy­cha­jąc spo­koj­nie, jak­by chcia­ła spo­wol­nić czas: chce spo­wol­nić czas. Przy­my­ka oczy, siłą woli odpy­cha dzień, któ­ry – Anna raczej czu­je to, niż widzi – powo­li zaczy­na wyklu­wać się z mro­ku. Z zewnątrz, stam­tąd, gdzie cały świat, gdzie gorącz­ko­we życie, spra­wy, obo­wiąz­ki, ruch ulicz­ny, drze­wa, pta­ki, skle­py, ludzie i psy, stam­tąd nad­cho­dzi dzień.

Anna zapa­mię­tu­je: dwa rude pie­przy­ki na szczu­płym ramie­niu Eli­zy, po jego wewnętrz­nej stro­nie, jeden obok dru­gie­go, bli­sko pachy. Wyraź­nie wypu­kłe pod języ­kiem. Sło­na­we. Jak łzy, myśli Anna, jak morze. Jak wiatr od morza, któ­ry plą­cze się w sosnach, prze­sy­pu­je krysz­tał­ki pia­sku, prze­cze­su­je wło­sy dłu­gi­mi, chłod­ny­mi pal­ca­mi. Jej per­fu­my: jaśmin i piż­mo i coś jesz­cze, jej żywa skó­ra, wil­goć na skó­rze mię­dzy jej pier­sia­mi, sło­na, jak łzy i morze, jej pot, jej mięk­ki brzuch i słod­ki, wklę­sły pępek, jej ciem­na sierść i gład­kość ud. I wresz­cie to wra­że­nie, kie­dy Eli­za jest bli­sko, że wszyst­kie kon­tu­ry roz­my­wa­ją się i że Anna nie jest już w sobie, dla sie­bie, sobą, ale jest wszyst­kim i wszyst­ko jest nią.

Skru­pu­lat­nie zbie­ra te osza­ła­mia­ją­ce dary i ukła­da, skarb obok skar­bu, w swo­jej duszy, w mro­ku, któ­ry nosi we wnę­trzu, pod skó­rą i któ­ry jest tyl­ko jej. Wła­śnie tam, w tym mro­ku, będzie miesz­ka­ła przez dłu­gie godzi­ny, dni, tygo­dnie i mie­sią­ce kie­dy się nie zoba­czą; przez dłu­gie godzi­ny, dni, tygo­dnie i mie­sią­ce, któ­re teraz wyda­ją jej się puste jak nie­dzie­la w małym pol­skim mia­stecz­ku. „To się dzie­je”, powta­rza Anna w myślach. „Teraz”. „Napraw­dę. Jestem tutaj i ona też tutaj jest.”

Jed­nak dzień zaczy­na uzy­ski­wać prze­wa­gę, sen odszedł na dobre i noc tak­że odcho­dzi, za chwi­lę trud­no będzie uwie­rzyć, że kie­dy­kol­wiek była noc. Że było ciem­no i one, pra­wie bez słów, ich szyb­kie, wil­got­ne odde­chy.

Otwie­ra oczy. Eli­za śpi zwi­nię­ta w kłę­bek, ramio­na­mi i uda­mi obej­mu­jąc wymię­tą koł­drę. Pla­stry różo­we­go świa­tła prze­do­sta­ją się do środ­ka przez szcze­li­ny pomię­dzy zasło­na­mi. Świat stop­nio­wo mate­ria­li­zu­je się wokół ich łóż­ka. Widać zary­sy kan­cia­stych, hote­lo­wych mebli, na pod­ło­dze poroz­rzu­ca­ne ubra­nia i kosme­ty­ki, na szaf­ce noc­nej dwa puste kie­lisz­ki. „Precz”. Myśli Anna. „Precz, dniu.” Ale dzień już pod­peł­za pod ich próg i zaraz wtar­gnie na dobre, jak natręt­ny oce­an, anek­tu­jąc, kolej­no, łagod­ne pla­że ich wyspy, jej zale­sio­ne wnę­trze, jej gorą­cy wul­kan. Ciem­ny, gęsty, wspól­ny czas skro­pli się zaraz i spły­nie po ich cia­łach jak deszcz. Wsiąk­nie w zie­mię. I może tro­chę tyl­ko prze­trwa w Annie. W jej mro­ku. Anna będzie odtąd hołu­bić ten mrok jak swo­je jedy­ne bogac­two.

Przy­tu­la twarz do ple­ców Eli­zy i lek­ko cału­je wklę­słe miej­sce pomię­dzy jej łopat­ka­mi, potem odsu­wa się, sia­da, patrzy w nie­do­kład­nie zasło­nię­te okno, nasłu­chu­je. Wsta­je. Pośród roz­rzu­co­nych na pod­ło­dze ubrań odnaj­du­je dłu­gi T‑shirt, zakła­da go i idzie do łazien­ki, stą­pa­jąc, na prze­mian, po cie­płych, coraz cie­plej­szych stru­mie­niach wio­sen­ne­go świa­tła i po cał­kiem jesz­cze chłod­nych zato­kach cie­nia. W łazien­ce odkrę­ca kran i nabie­ra wody w dło­nie, żeby opłu­kać twarz. Patrzy w lustro: zmę­cze­nie. Głę­bo­kie cie­nie pod ocza­mi i bruz­dy wokół ust. Nic dziw­ne­go. Ileż to już nocy? Naj­pierw nie spa­ła z tęsk­no­ty, a potem, kie­dy zaczę­ły pla­no­wać tę podróż, z pod­nie­ce­nia. Cóż jed­nak zmę­cze­nie? Co z tego, że pod powie­ka­mi pia­sek, sko­ro mają sie­bie, sko­ro jesz­cze przez kil­ka godzin Eli­za będzie na wycią­gnię­cie ręki?

„Tu i teraz.”
„To się dzie­je napraw­dę.”

Anna patrzy w lustro, pró­bu­je zaj­rzeć w swo­je zmę­czo­ne oczy, to się jed­nak nie uda­je. Widzi zie­lo­ne tęczów­ki, a wokół nich sia­tecz­kę drob­nych żyłek, to nie ona, to nie ma nic wspól­ne­go z nią, źre­ni­ce są czar­ne, błysz­czą­ce, pła­skie, pozba­wio­ne głę­bi.

Nie myśleć o tym, co póź­niej. O hała­śli­wym lot­ni­sku. O samo­lo­cie, któ­ry ją upro­wa­dzi ponad zim­ne chmu­ry i po nie­speł­na dwóch godzi­nach wypu­ści w innym mie­ście. O tym, że w tam­tym mie­ście zapew­ne będzie padać deszcz. O słoń­cu, któ­re pod wie­czór zaró­żo­wi spody chmur. I któ­re dla każ­dej z nich zaj­dzie tro­chę ina­czej.

Wycho­dzi z łazien­ki i odnaj­du­je resz­tę swo­ich ubrań: wytar­te dżin­sy, tramp­ki, jasny, lnia­ny żakiet. Ubie­ra się po cichu, zwią­zu­je wło­sy w koń­ski ogon, przy­sia­da na kra­wę­dzi łóż­ka. Sen Eli­zy jest twar­dy. Jej oddech nie­mal bez­sze­lest­ny. Powie­ki, dwie różo­we muszel­ki, nie­ru­cho­me. Tyl­ko ple­cy łagod­nie falu­ją. Anna wsta­je, wycho­dzi na kory­tarz, bez­sze­lest­nie zamy­ka za sobą drzwi. Zjeż­dża win­dą na dół, wycho­dzi na uli­cę. Pra­wie szó­sta. Ranek jest rześ­ki, nie­bo bez­chmur­ne, ciem­no­nie­bie­skie. Anna zbie­ga po schod­kach w stro­nę Con­cor­dia Platz. Za jej ple­ca­mi Maria Am Gesta­de, ale Anna nie odwra­ca się, tyl­ko bie­gnie przed sie­bie, czu­jąc, że ucho­dzi z niej zmę­cze­nie i poja­wia się… może nie radość, ale chęć życia, a w każ­dym razie chęć prze­ży­cia tych kil­ku godzin, któ­re im jesz­cze zosta­ły. A potem, potem, zoba­czy. Tu i teraz. Z Con­cor­dia Platz skrę­ca w Ren­n­gas­se, pamię­ta mgli­ście, że w tam­tej oko­li­cy był jakiś park. To się dzie­je napraw­dę. Cały czas idzie szyb­kim kro­kiem i nawet uśmie­cha się tro­chę – do sie­bie, do nie­ba, do mia­sta, któ­re bar­dzo powo­li otrzą­sa się ze snu: ktoś zamia­ta chod­nik przed pie­kar­nią, ktoś otwie­ra cięż­kie drzwi podzwa­nia­jąc klu­cza­mi, ktoś inny bie­gnie w fio­le­to­wym dre­sie. Anna uśmie­cha się do wszyst­kich, na pozdro­wie­nia odpo­wia­da­jąc ski­nie­niem gło­wy, bo tak bar­dzo nie zna nie­miec­kie­go, że wsty­dzi się nawet powie­dzieć „gut­ten mor­gen”.

Z Ren­n­gas­se skrę­ca w lewo, w nie­wiel­ką ulicz­kę, któ­ra koń­czy się śle­po, więc Anna skrę­ca w pra­wo, jest pra­wie pew­na, że park już nie­da­le­ko, potem zno­wu skrę­ca w lewo i wte­dy jest pew­na tyl­ko tego, że się zgu­bi­ła.

Jesz­cze przez chwi­lę idzie pro­sto przed sie­bie, jak­by nie mogła uwie­rzyć, że nie wie dokąd idzie. Wra­ca zmę­cze­nie. Z tego zmę­cze­nia Anna po pro­stu idzie dalej, nie jest w sta­nie pod­jąć żad­nej decy­zji. Ma nadzie­ję, że wszyst­ko zaraz wró­ci na swo­je miej­sce, ulicz­ki, kamie­ni­ce, park, któ­ry prze­cież, jesz­cze wczo­raj, był tak nie­da­le­ko. Więc idzie dalej, szyb­kim, pew­nym kro­kiem i ta szyb­kość, pew­ność sie­bie sta­no­wi – gdy­by tyl­ko pomy­śla­ła, zauwa­ży­ła­by to – prze­ciw­wa­gę dla roz­pa­czy, któ­ra stop­nio­wo kry­sta­li­zu­je się w jej brzu­chu na prze­kór słoń­cu i całej tej dosko­na­le zbęd­nej uro­dzie wio­sen­ne­go dnia. Jed­nak Anna nie myśli, nie chce o tym myśleć, w ten spo­sób. Nie czu­je bólu, ból jest, ale oddziel­ny, oddziel­ny jak bagaż, jak ładu­nek wybu­cho­wy, któ­ry Anna, przez przy­pa­dek, ma przy sobie, i któ­ry kie­dyś, być może, eks­plo­du­je, ale teraz jesz­cze nie.

Teraz idzie pro­sto przed sie­bie, nadal nie roz­po­zna­jąc oko­li­cy. Przy­po­mi­na jej się jed­nak, że w pew­nym momen­cie – nie ma inne­go wyj­ścia – dotrze do tej sze­ro­kiej uli­cy, któ­ra ota­cza sta­re mia­sto, do uli­cy muze­ów, a stam­tąd, choć to dale­ko, bez tru­du tra­fi do hote­lu, odtwa­rza­jąc dro­gę, któ­rą musia­ła poko­nać pierw­sze­go dnia. Ulga. Zwal­nia kro­ku, nie ma dokąd się spie­szyć, Eli­za na pew­no jesz­cze śpi, Eli­za na pew­no, „Eli­za” – mówi Anna szep­tem i wierz­chem dło­ni lek­ko gła­dzi swój poli­czek. Wokół niko­go. Anna deli­kat­nie cału­je wierzch swo­jej dło­ni, żeby spraw­dzić jakie to uczu­cie, kie­dy jej usta cału­ją. Jej gór­na war­ga jest wil­got­niej­sza, dol­na – bar­dziej szorst­ka. To jest przy­jem­ne. Anna przy­sta­je, zbyt peł­na, wszyst­kie­go, żeby móc myśleć, więc tyl­ko patrzy na dziw­ne mia­sto i nie może uwie­rzyć, nie może uwie­rzyć w uli­ce, ani w budyn­ki, w samo­cho­dy, ani w prze­chod­niów, w drze­wa, ani w nie­bo. Ani razu nie przy­cho­dzi jej do gło­wy, że mogła­by spy­tać o dro­gę.

Kie­dy pół­to­rej godzi­ny póź­niej wra­ca do poko­ju, Eli­za sie­dzi na łóż­ku i, zie­wa­jąc, prze­cze­su­je pal­ca­mi swo­je lśnią­ce wło­sy. „Gdzie byłaś, księż­nicz­ko?” – pyta. „Prze­spa­ce­ro­wa­łam się tro­chę po oko­li­cy”, odpo­wia­da Anna. „Chodź”, mówi Eli­za ciem­nym, chro­po­wa­tym gło­sem, od któ­re­go Annie krę­ci się w gło­wie. Przy­sia­da obok Eli­zy, zno­wu onie­śmie­lo­na, czu­je dresz­cze, nie ma odwa­gi spoj­rzeć tej kobie­cie w oczy, więc ześli­zgu­je się wzro­kiem po szyi, po oboj­czy­ku, po gład­kim ramie­niu, ramio­na Eli­zy, Eli­za przy­cią­ga Annę do sie­bie, cału­je ją w usta jest cie­pła, roze­spa­na i naga, pach­nie nocą, pach­nie gęstym cza­sem, któ­rym dzie­li­ły się jak chle­bem, i zno­wu jest głod­na. Anna też jest głod­na, tak głod­na, że zaczy­na drżeć, więc zrzu­ca lnia­ny żakiet, zrzu­ca dłu­gi T‑shirt i wytar­te dżin­sy i zanu­rza się w mięk­kim, cie­płym cie­le Eli­zy, któ­ra mówi, gło­sem ciem­nym jak czer­wo­ne wino, „jedz mnie”. „Pij mnie”. Więc Anna pije, aż zni­ka­ją wszyst­kie myśli i wszyst­kie sło­wa, aż zni­ka cały świat i nie ist­nie­je nic oprócz nie­du­że­go poko­ju hote­lo­we­go, w któ­rym wyda­rza się miłość nie­od­wra­cal­na jak urwi­sko.

Potem dłu­go leżą, sple­cio­ne jak korze­nie drzew, któ­re wyro­sły bli­sko, za bli­sko, sie­bie. Ich czas gwał­tow­nie się kur­czy. Czy wła­śnie o tym myślą? Kie­dy wsta­ną, pój­dą coś zjeść. Anna w dżin­sach, Eli­za w sukien­ce, czar­nej albo czer­wo­nej, wypi­ją po lamp­ce wina, Eli­za zapa­li papie­ro­sa i trze­ba będzie jechać na lot­ni­sko, gdzie powie­dzą sobie, po pro­stu, „cześć, do zoba­cze­nia”, być może dla­te­go, że żad­ne poże­gna­nie nie wyra­zi­ło­by udrę­ki, któ­rej będą wte­dy doświad­cza­ły. „Kie­dy cię znów zoba­czę”, mówi Anna, i w pew­nym sen­sie jest to pyta­nie, a w pew­nym sen­sie tyl­ko skar­ga. Wie, że Eli­za nie odpo­wie, Eli­za nie lubi robić pla­nów na przy­szłość i zawsze tyl­ko powta­rza, „na nic nie licz­my. Na nic nie cze­kaj­my.”. „Jak mogła­bym nie cze­kać,” myśli jed­nak Anna. „Jak nie pla­no­wać, sko­ro żyję tyl­ko tobą.” „Nie martw się niczym, księż­nicz­ko”, mówi Eli­za. „My prze­cież doty­ka­my nie­ba”. Anna nie jest pew­na czy wie, co to zna­czy. Lubi, kie­dy Eli­za mówi do niej w ten spo­sób, kie­dy mówi o miło­ści, jakiej jesz­cze nie było, choć jed­no­cze­śnie boi się, że te sło­wa są jak cien­ki lód, któ­ry w każ­dej chwi­li może się pod nią zarwać, boi się, że jeśli im zaufa – uto­nie… w tej chwi­li była­by jed­nak goto­wa, była­by goto­wa, uto­nąć.

Więc ufa.

O autorze

Julia Fiedorczuk

Urodzona w Warszawie. Prozaiczka, poetka, tłumaczka. Na Uniwersytecie Warszawskim prowadzi zajęcia z literatury amerykańskiej, teorii literatury i ekokrytyki. Nagrodzona przez Polskie Towarzystwo Wydawców Książek za najlepszy debiut (2002). Laureatka austriackiej nagrody Huberta Burdy (2005). Członkini ASLE (Association for the Study of Literature and the Environment). Mieszka w Warszawie.

Powiązania

Poeci na nowy wiek

dzwieki / WYDARZENIA Różni autorzy

Zapis całe­go spo­tka­nia autor­skie­go z udzia­łem Justy­ny Bar­giel­skiej, Mag­da­le­ny Biel­skiej, Jac­ka Deh­ne­la, Sła­wo­mi­ra Elsne­ra, Julii Fie­dor­czuk, Kon­ra­da Góry, Łuka­sza Jaro­sza, Bar­to­sza Kon­stra­ta, Szcze­pa­na Kopy­ta, Joan­ny Lech, Agniesz­ki Mira­hi­ny, Joan­ny Muel­ler, Edwar­da Pase­wi­cza, Anny Pod­cza­szy, Toma­sza Puł­ki, Bian­ki Rolan­do, Rober­ta Rybic­kie­go, Paw­ła Sar­ny, Julii Szy­cho­wiak, Joan­ny Wajs, Prze­my­sła­wa Wit­kow­skie­go i Indi­go Tree pod­czas festi­wa­lu Port Wro­cław 2010.

Więcej

Pospieszny Legnica-Wroclaw

dzwieki / WYDARZENIA Różni autorzy

Zapis roz­mo­wy z udzia­łem Julii Fie­dor­czuk, Jolan­ty Kowal­skiej, Kuby Mikur­dy, Mar­ci­na Sen­dec­kie­go, Andrze­ja Sosnow­skie­go i Boh­da­na Zadu­ry pod­czas festi­wa­lu Port Wro­cław 2010.

Więcej

Inne Państwa

dzwieki / WYDARZENIA Dariusz Sośnicki Jacek Gutorow Julia Fiedorczuk

Zapis całe­go spo­tka­nia z udzia­łem Julii Fie­dor­czuk, Jac­ka Guto­ro­wa i Dariu­sza Sośnic­kie­go pod­czas Por­tu Wro­cław 2009.

Więcej

Kochankowie na otwartm morzu

dzwieki / WYDARZENIA Różni autorzy

Zapis całe­go spo­tka­nia autor­skie­go z udzia­łem Jac­ka Deh­ne­la, Julii Fie­dor­czuk, Łuka­sza Jaro­sza, Krzysz­to­fa Siw­czy­ka i Dariu­sza Sośnic­kie­go pod­czas Por­tu Wro­cław 2007.

Więcej

Moi Moskale

dzwieki / WYDARZENIA Różni autorzy

Zapis całe­go spo­tka­nia autor­skie­go wokół anto­lo­gii Moi Moska­le pod­czas Por­tu Wro­cław 2006.

Więcej

Poetki z Wysp

dzwieki / WYDARZENIA Różni autorzy

Zapis całe­go spo­tka­nia autor­skie­go Lavi­nii Gre­en­law, Carol Rumens, Julii Fie­dor­czuk, Mar­ty Pod­gór­nik oraz Jerze­go Jar­nie­wi­cza pod­czas Por­tu Legni­ca 2004.

Więcej

Damski boks

dzwieki / WYDARZENIA Różni autorzy

Zapis całe­go spo­tka­nia autor­skie­go Julii Fie­dor­czuk, Kla­ry Nowa­kow­skiej, Mar­ty Pod­gór­nik, Agniesz­ki Wol­ny-Ham­ka­ło oraz Boh­da­na Zadu­ry pod­czas Por­tu Legni­ca 2004.

Więcej

Listopad nad Narwią i danc

dzwieki / WYDARZENIA Anna Podczaszy Julia Fiedorczuk

Zapis całe­go spo­tka­nia autor­skie­go Julii Fie­dor­czuk i Anny Pod­cza­szy pod­czas Por­tu Legni­ca 2000.

Więcej

Ułamek świetności

recenzje / IMPRESJE Julia Fiedorczuk

Recen­zja Julii Fie­dor­czuk książ­ki Spóź­nio­ny śpie­wak Wil­lia­ma Car­lo­sa Wil­liam­sa w prze­kła­dzie Julii Har­twig, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim w 5 stycz­nia 2009 roku, a w wer­sji elek­tro­nicz­nej 10 kwiet­nia 2019 roku.

Więcej

Tajemnicze zaułki Williamsa

wywiady / o książce Julia Fiedorczuk Julia Hartwig

Roz­mo­wa Julii Fie­dor­czuk z Julią Har­twig, towa­rzy­szą­ca uka­za­niu się książ­ki Spóź­nio­ny śpie­wak Wil­lia­ma Car­lo­sa Wil­liam­sa w prze­kła­dzie Julii Har­twig, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim w 5 stycz­nia 2009 roku, a w wer­sji elek­tro­nicz­nej 10 kwiet­nia 2019 roku.

Więcej

Powiedzieć to inaczej niż tak i niż nie…

recenzje / ESEJE Julia Fiedorczuk

Szkic Julii Fie­dor­czuk poświę­co­ny twór­czo­ści Andrze­ja Sosnow­skie­go.

Więcej

Dzisiaj przemocy dokonuje się za zgodą ofiar

felietony / cykle PISARZY Julia Fiedorczuk

7 odci­nek cyklu „Ule i mrów­ki” autor­stwa Julii Fie­dor­czuk.

Więcej

Będą kwiaty

dzwieki / RECYTACJE Julia Fiedorczuk

Wiersz z tomu Poeci na nowy wiek, zare­je­stro­wa­ny pod­czas spo­tka­nia „Poeci na nowy wiek” na festi­wa­lu Port Wro­cław 2010.

Więcej

Plastik to my. O Polimerach Adama Dickinsona

felietony / cykle PISARZY Julia Fiedorczuk

5 odci­nek cyklu „Ule i mrów­ki” autor­stwa Julii Fie­dor­czuk.

Więcej

Wiersz jako organizm. O Wylinkach Joanny Mueller

felietony / cykle PISARZY Julia Fiedorczuk

4 odci­nek cyklu „Ule i mrów­ki” autor­stwa Julii Fie­dor­czuk.

Więcej

Survival

dzwieki / RECYTACJE Julia Fiedorczuk

Wiersz z tomu Pla­ne­ta rze­czy zagu­bio­nych (2006). Frag­ment spo­tka­nia „Kochan­ko­wie na otwar­tym morzu” z festi­wa­lu Port Wro­cław 2007.

Więcej

Wieczorem

dzwieki / RECYTACJE Julia Fiedorczuk

Wiersz z tomu Pla­ne­ta rze­czy zagu­bio­nych (2006). Frag­ment spo­tka­nia „Kochan­ko­wie na otwar­tym morzu” z festi­wa­lu Port Wro­cław 2007.

Więcej

Fort-Da

recenzje / KOMENTARZE Julia Fiedorczuk

Autor­ski komen­tarz Julii Fie­dor­czuk do wier­sza „Fort-Da” z książ­ki tuż-tuż.

Więcej

What next, big sky? (fragment)

recenzje / KOMENTARZE Julia Fiedorczuk

Frag­ment posło­wia Julii Fie­dor­czuk do książ­ki Język przy­szło­ści Lau­rie Ander­son, któ­ra uka­za­ła się nakła­dem Biu­ra Lite­rac­kie­go w 2012 roku.

Więcej

Julia Fiedorczuk o książkach Laury Riding

recenzje / KOMENTARZE Julia Fiedorczuk

Autor­ski komen­tarz Julii Fie­dor­czuk do ksią­żek Obro­ty cudów i Koro­na dla Han­sa Ander­se­na Lau­ry (Riding) Jack­son, wyda­nych nakła­dem Biu­ra Lite­rac­kie­go 11 stycz­nia 2012 roku.

Więcej

Gottfried Benn: Ziemia woła

recenzje / ESEJE Julia Fiedorczuk

Recen­zja Julii Fie­dor­czuk z książ­ki Nigdy samot­niej i inne wier­sze Got­t­frie­da Ben­na.

Więcej

Rozbitka

recenzje / KOMENTARZE Julia Fiedorczuk

Autor­ski kome­natrz Julii Fedor­czuk do książ­ki Bia­ła Ofe­lia, wyda­nej nakła­dem Biu­ra Lite­rac­kie­go 14 kwiet­nia 2011 roku.

Więcej

Poranek Marii… Instrukcja obsługi

recenzje / KOMENTARZE Julia Fiedorczuk

Autor­ski komen­tarz Julii Fie­dor­czuk do książ­ki Pora­nek Marii i inne opo­wia­da­nia.

Więcej

Przychody i rozchody sensu

recenzje / IMPRESJE Julia Fiedorczuk

Recen­zja Julii Fie­dor­czuk z książ­ki Doba hote­lo­wa Bar­tło­mie­ja Maj­zla.

Więcej

Być więc i nie być

recenzje / IMPRESJE Julia Fiedorczuk

Esej Julii Fie­dor­czuk towa­rzy­szą­cy pre­mie­rze książ­ki Pozy­tyw­ki i marien­bad­ki (1987–2007) Andrze­ja Sosnow­skie­go.

Więcej

Ciężko utrzymać poziom, ale jeszcze trudniej wiarygodność poetycką

debaty / wydarzenia i inicjatywy Różni autorzy

Gło­sy Julii Fie­dor­czuk, Grze­go­rza Jan­ko­wi­cza, Paw­ła Kacz­mar­skie­go, Mate­usza Kotwi­cy, Mar­ty Kuchar­skiej i Mar­ci­na Sier­szyń­skie­go w deba­cie „Dożyn­ki 2008”.

Więcej

Blanchot: śmierć jako forma życia

recenzje / IMPRESJE Julia Fiedorczuk

Recen­zja Julii Fie­dor­czuk z książ­ki Tomasz Mrocz­ny. Sza­leń­stwo dnia Mau­ri­ce­’a Blan­cho­ta.

Więcej

Ronald Firbank: Literatura jako model życia

recenzje / ESEJE Julia Fiedorczuk

Recen­zja Julii Fie­dor­czuk z książ­ki Stu­dium tem­pe­ra­men­tu Ronal­da Fir­ban­ka.

Więcej

Dziwadełko, Wiersz

recenzje / Julia Fiedorczuk

Auto­ko­men­tarz Julii Fie­dor­czuk do książ­ki Tlen.

Więcej

Żółty pępek snu

recenzje / IMPRESJE Julia Fiedorczuk

Esej Julii Fie­dor­czuk o wier­szach Wil­lia­ma Car­lo­sa Wil­liam­sa.

Więcej

O „Najryzykowniej”

recenzje / NOTKI I OPINIE Różni autorzy

Komen­ta­rze Dariu­sza Sośnic­kie­go, Justy­ny Sobo­lew­skiej, Julii Fie­dor­czuk, Grze­go­rza Jan­ko­wi­cza.

Więcej

O Egzotycznych ptakach i roślinach

recenzje / NOTKI I OPINIE Joanna Wajs Julia Fiedorczuk Krzysztof Siwczyk

Komen­ta­rze Julii Fie­dor­czuk, Joan­ny Wajs, Krzysz­to­fa Siw­czy­ka.

Więcej

O Jesieni Zuzanny

recenzje / NOTKI I OPINIE Różni autorzy

Komen­ta­rze Anny Kału­ży, Julii Fie­dor­czuk, Toma­sza Fijał­kow­skie­go, Paw­ła Mac­kie­wi­cza.

Więcej

Przygoda ze słowami

recenzje / KOMENTARZE Julia Fiedorczuk

Komen­tarz Julii Fie­dor­czuk do książ­ki Listo­pad nad Narwią, któ­ra uka­za­ła się nakła­dem Biu­ra Lite­rac­kie­go.

Więcej

O Brzytwie okamgnienia

recenzje / NOTKI I OPINIE Różni autorzy

Komen­ta­rze Kuby Mikur­dy, Karo­la Mali­szew­skie­go, Julii Fie­dor­czuk, Jaku­ba Winar­skie­go i Dar­ka Pado.

Więcej

Arizona Dream, Jeden jeż, [Kiedy cowieczorny skurcz strachu]

recenzje / KOMENTARZE Julia Fiedorczuk

Autor­ski komen­tarz Julii Fie­dor­czuk do książ­ki Listo­pad nad Narwią.

Więcej

Fotosynteza, Przejście

recenzje / KOMENTARZE Julia Fiedorczuk

Komen­ta­rze Julii Fie­dor­czuk do wier­szy z książ­ki Bio, któ­ra uka­za­ła się nakła­dem Biu­rza Lite­rac­kie­go.

Więcej

Zdarzenie: tęcza na farfoclisku (fragmenty)

recenzje / IMPRESJE Julia Fiedorczuk

Recen­zja Julii Fie­dor­czuk z książ­ki Gdzie koniec tęczy nie doty­ka zie­mi Andrze­ja Sosnow­skie­go.

Więcej

Julia Fiedorczuk prozatorsko i w pełnym metrażu

recenzje / ESEJE Michał Mazur

Recen­zja Micha­ła Mazu­ra z książ­ki Bia­ła Ofe­lia Julii Fie­dor­czuk.

Więcej

Ofelia V.2.2

recenzje / ESEJE Monika Glosowitz

Recen­zja Moni­ki Glo­so­witz z książ­ki Bia­łą Ofe­lia Julii Feidor­czuk, któ­ra uka­za­ła się 1 grud­nia 2011 roku na łamach por­ta­lu art­Pa­pier.

Więcej

Rozbitka

recenzje / KOMENTARZE Julia Fiedorczuk

Autor­ski kome­natrz Julii Fedor­czuk do książ­ki Bia­ła Ofe­lia, wyda­nej nakła­dem Biu­ra Lite­rac­kie­go 14 kwiet­nia 2011 roku.

Więcej

Julia Fiedorczuk prozatorsko i w pełnym metrażu

recenzje / ESEJE Michał Mazur

Recen­zja Micha­ła Mazu­ra z książ­ki Bia­ła Ofe­lia Julii Fie­dor­czuk.

Więcej

tuż-tuż, czyli coraz bliżej i coraz dalej

recenzje / ESEJE Marcin Jurzysta

Recen­zja Mar­ci­na Jurzy­sty z książ­ki tuż-tuż Julii Fie­dor­czuk.

Więcej

Ofelia V.2.2

recenzje / ESEJE Monika Glosowitz

Recen­zja Moni­ki Glo­so­witz z książ­ki Bia­łą Ofe­lia Julii Feidor­czuk, któ­ra uka­za­ła się 1 grud­nia 2011 roku na łamach por­ta­lu art­Pa­pier.

Więcej

Jesteś, ale cię nie ma

recenzje / ESEJE Marta Cuber

Recen­zja Mar­ty Cuber z książ­ki Pora­nek Marii i inne opo­wia­da­nia Julii Fie­dor­czuk.

Więcej

Maria i Julia (Poranek Marii)

recenzje / ESEJE Anna Wajner

Recen­zja Anny Waj­ner z książ­ki Pora­nek Marii i inne opo­wia­da­nia Julii Fie­dor­czuk.

Więcej

Szpilki zdań

recenzje / ESEJE Justyna Sobolewska

Recen­zja Justy­ny Sobo­lew­skiej z książ­ki Pora­nek Marii i inne opo­wia­da­nia Julii Fie­dor­czuk.

Więcej

Drwina z listopada. Impresje na marginesie

recenzje / ESEJE Radosław Kobierski

Recen­zja Rado­sła­wa Kobier­skie­go z książ­ki Listo­pad nad Narwią Julii Fie­dor­czuk.

Więcej

Przyszłam tu, żeby oddychać. O Tlenie Julii Fiedorczuk i innych cząstkach

recenzje / ESEJE

Recen­zja Grze­go­rza Cze­mie­la z książ­ki Tlen Julii Fie­dor­czuk.

Więcej

Pustka i czułość

recenzje / ESEJE Joanna Orska

Recen­zja Joan­ny Orskiej z książ­ki Tlen Julii Fie­dro­czuk.

Więcej

Ludzki sposób na przetrwanie

recenzje / ESEJE Grzegorz Tomicki

Recen­zja Grze­go­rza Tomic­kie­go z książ­ki Listo­pad nad Narwią Julii Fie­dor­czuk. .

Więcej

Światy własne

recenzje / ESEJE Anna Kałuża

Recen­zja Anny Kału­ży z książ­ki Bio Julii Fie­dor­czuk.

Więcej