książki / PROZA

Biblia i inne historie

Elżbieta Sobolewska

Péter Nádas

Fragment książki Pétera Nádasa Biblia i inne historie, w tłumaczeniu Elżbiety Sobolewskiej, która ukazała się w Biurze Literackim 7 października 2019 roku, a w wersji elektronicznej 18 grudnia 2019.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

1.

Dla­cze­go się zabi­ła? Chwy­ci­ła nóż, wyma­ca­ła miej­sce, w któ­rym bije ser­ce, zro­bi­ła nacię­cie nad swo­ją ład­ną pier­sią i już pły­nę­ła krew, oczy sta­ły się nie­wi­dzą­ce… Dla­cze­go to zro­bi­ła? Kim jest ta kobie­ta?

Juci­ka sie­dzia­ła na kana­pie w chłod­nym, tak­że w lecie zatę­chłym poko­ju i patrzy­ła na wiszą­ce na ścia­nie repro­duk­cje. Śmierć tej dziw­nej kobie­ty, jak­kol­wiek malarz się sta­rał, nie wywo­ły­wa­ła dra­ma­tycz­ne­go wra­że­nia, może dla­te­go, że na obra­zie oczy zwró­co­ne ku nie­bu, roz­su­nię­ty na peł­nych pier­siach gęsto pofał­do­wa­na ciem­no­czer­wo­na, cie­niut­ka jak woal mate­ria, two­rzą­ca dziw­ną, draż­nią­cą dys­har­mo­nię z czer­wie­nią wypły­wa­ją­cej krwi, dziu­ra roz­wie­ra­ją­ca się w pokry­tej mesz­kiem skó­rze, ostrze w kolo­rze ciem­nej sta­li były tak dokład­nie dra­ma­tycz­ne, że ich dokład­ność zno­si­ła dra­ma­tyzm. Roz­gry­wa­ją­ca się na naszych oczach śmierć nie była niczym innym jak teatral­ną sce­ną. Oczy Juci­ki powo­li przy­wy­kły do barw i for­my obra­zu, tak bar­dzo, że powo­li prze­sta­ła widzieć znisz­czo­ną ram­kę, kostro­pa­tą, poma­lo­wa­ną na bia­ło ścia­nę, jej oczy wypeł­nił pozba­wio­ny ramy obraz, a nama­lo­wa­na na nim kobie­ta powo­li jawi­ła się w jej małym poko­ju jak żywa, wbi­ja­ła sobie w ser­ce praw­dzi­wy nóż, a Juci­ka czu­ła, że nie ma siły, by ją powstrzy­mać. Ści­ska­ła tyl­ko ucho leżą­ce­go przed nią na zie­mi kosza, jej wzrok prze­su­nął się ponad powo­li nabie­ra­ją­cą real­nej posta­ci samo­bój­czy­nią, pogrą­żo­ną w mro­ku dzię­ki fan­ta­zjom zro­dzo­nym z wyobraź­ni, na pustej ścia­nie zosta­ła tyl­ko pla­ma, pozba­wio­ne for­my linie i bar­wy, ale Juci­ka nadal wpa­try­wa­ła się w jeden punkt. Jej zawsze sze­ro­ko otwar­te poczci­we oczy zwę­zi­ły się, a poprzez cie­niut­kie szpar­ki teraz już w mate­rial­nej posta­ci wydo­by­wa­ły się ból i gorycz. Juci­ka pła­ka­ła. Pła­ka­ła, ale nie tonę­ła we łzach, kie­dy świat przed jej oczy­ma pogrą­żył się we mgle, zni­kła samo­bój­czy­ni, a ona zosta­ła sama ze swo­im cie­le­snym ist­nie­niem; wpraw­dzie tyl­ko na chwi­lę wszyst­ko wokół niej poja­śnia­ło, świa­do­mie i wyraź­nie dostrze­gła prze­paść roz­wie­ra­ją­cą się pomię­dzy wewnętrz­ną potrze­bą wol­no­ści, a poło­że­niem, w jakim się znaj­do­wa­ła. Ogra­ni­cza­ły ją prze­szłość i sytu­acja, toteż nie widzia­ła ani celu, ani spo­so­bów na jego osią­gnię­cie. Nie uża­la­ła się nad sobą, nie uża­la­ła się nad inny­mi, czu­ła jedy­nie bez­sil­ną złość, że może po raz pierw­szy w doro­słym życiu do tego stop­nia nie umia­ła roz­wią­zać swo­ich pro­ble­mów. To były tyl­ko chwi­le, ale głę­bo­ko zapa­dły w jej krwi i sys­te­mie ner­wo­wym, z nie­wi­dzial­ną siłą nisz­cząc jed­ną poło­wę jej isto­ty, pozba­wio­ną zaha­mo­wań otwar­tość, i kie­dy z bia­łe­go mro­ku wyło­ni­ła się zawie­szo­na na ścia­nie repro­duk­cja, już inna oso­ba oglą­da­ła tę pozba­wio­ną tre­ści świę­tą tra­ge­dię. Może zim­nym, mniej dobro­tli­wym wzro­kiem. Już nie pra­co­wa­ła jej wyobraź­nia. Instynk­tow­nym ruchem otar­ła łzy z oczu i wsta­ła. Powio­dła wzro­kiem po maleń­kim jak dłoń okien­ku, przez któ­re zaglą­da­ły poskrę­ca­ne płat­ki fio­le­to­wych wil­ców. Na dwo­rze świe­ci­ło cudow­ne cie­płe let­nie słoń­ce. Juci­ka wsta­ła i z pustym koszem w ręku wyszła do ogro­du. Pod jej sto­pa­mi zaskrzy­pia­ły kamycz­ki, nad­słu­chu­jąc ich dźwię­ku podą­ży­ła do bra­my. Tam się zatrzy­ma­ła. Teraz już wie­dzia­ła, co ma robić. Spo­kój, z jakim trzy­ma­ła kosz i sta­wia­ła pro­ste kro­ki, pozwo­lił jej to poczuć. Dokład­nie to czu­ła i nie żało­wa­ła, że coś w jej życiu dobie­gło koń­ca. Wyraź­nie jak nigdy dotąd sta­nął przed jej oczy­ma synek i dobrze jak nigdy dotąd zro­zu­mia­ła, że jest mat­ką. Widać, musia­ło minąć wie­le lat, by umia­ła powie­dzieć o sobie: „Jestem mat­ką, jestem mat­ką…” Widzia­ła Laci­kę, jak bie­ga tu, goni za pił­ką, bawi się śli­ma­ka­mi na dróż­ce w ogro­dzie, tak jak powie­dzia­ła pani Kla­ra. Uśmiech­nę­ła się ze szczę­ścia, a z jej oczu jesz­cze bar­dziej zni­kła naiw­ność i ustą­pi­ła miej­sca czy­stej, świa­do­mej rado­ści. I z koszem na ramie­niu, jak praw­dzi­wa kobie­ta, wyszła na uli­cę.

2.

Podob­nie jak wszyst­kie pomiesz­cze­nia w naszym domu, przed­po­kój też był wyjąt­ko­wy i wiel­ki. Mar­mu­ro­we kolum­ny prze­dzie­la­ły go na dwie czę­ści. Na lewo od drzwi wej­ścio­wych znaj­do­wa­ły się trzy poko­je i gar­de­ro­ba, na pra­wo, gdzie umiesz­czo­no wspar­te o ścia­nę pół­ko­lum­ny przed­po­kój prze­cho­dził w pomiesz­cze­nie o kształ­cie pół­okrę­gu, na któ­re­go jed­nej stro­nie jaśnia­ły się­ga­ją­ce pod­ło­gi okna, po dru­giej stro­nie znaj­do­wa­ły się poma­lo­wa­ne na brą­zo­wo scho­dy na strych. Tu było też wej­ście do kuch­ni, spi­żar­nia i służ­bów­ka. Przy scho­dach pro­wa­dzą­cych na strych posta­wio­no stół na kry­ty cera­tą, wokół nie­go pięć krze­seł. Tutaj spo­ży­wa­li­śmy posił­ki.

Rodzi­ce póź­no wra­ca­li do domu. Dopie­ro koło ósmej a nawet dzie­wią­tej sły­chać było, jak otwie­ra­ją się drzwi samo­cho­du, potem zawo­dzą­cy skrzyp bra­my, a na pochy­łej ogro­do­wej ścież­ce roz­le­gał się drob­ne krocz­ki mojej mat­ki. Bie­głem otwo­rzyć drzwi. Cało­wa­ła mnie, myła ręce, sia­da­li­śmy w salo­nie, bab­cia odgrze­wa­ła kola­cję. Mama cero­wa­ła skar­pet­ki albo robi­ła na dru­tach, a ja opo­wia­da­łem, co było w szko­le i co robi­łem cały dzień. Wra­ca­ła przed ojcem, i zawsze na nie­go cze­ka­ła.

Sie­dzie­li­śmy w ciszy godzi­nę albo pół, i znów roz­le­gał się dźwięk otwie­ra­nych drzwi, naj­pierw samo­cho­du, potem bra­my. I znów kro­ki na beto­no­wej ścież­ce, ale już nie takie drob­ne, lecz szyb­kie i moc­ne. Wte­dy mama szła otwo­rzyć drzwi, a ja obser­wo­wa­łem ich sto­jąc w drzwiach salo­nu i w pół­mro­ku dostrzec ich war­gi skła­da­ją­ce się do poca­łun­ku. (Bar­dzo mnie intry­go­wa­ła ich rela­cja i chwi­le spo­tkań.) Wresz­cie ojciec odkła­dał jasno­brą­zo­wą tecz­kę na miej­sce pod wie­sza­kiem i przez gar­de­ro­bę szedł do łazien­ki. Po dro­dze gła­skał mnie po gło­wie. Patrzył z dale­ka, każ­de­go wie­czo­ru zada­jąc to samo pyta­nie:
− No i co tam sta­ry? Jak w szko­le?

Ale nie ocze­ki­wał odpo­wie­dzi. Nawet nie mógł, bo pod­czas gdy mył ręce i twarz pod pły­ną­cą z kra­nu wodą, mówił coś do mat­ki. Nie czu­łem się ura­żo­ny – to była zwy­czaj­na spra­wa, i nicze­go wię­cej nie ocze­ki­wa­łem od moje­go ojca. Odkąd świa­do­mie go pamię­tam (od chwi­li, kie­dy nauczy­łem się mówić), jego zain­te­re­so­wa­nie mną koń­czy­ło się na tym pozo­sta­wio­nym bez odpo­wie­dzi zda­niu: „No i co tam, sta­ry?”
W związ­ku ojca i syna nicze­go wię­cej nie doświad­czy­łem.

Pod­czas kola­cji też już nie­wie­le się odzy­wa­łem. Oni roz­ma­wia­li ze sobą, o pra­cy, o poli­ty­ce, o współ­pra­cow­ni­kach, tak otwar­cie, jak gdy­by mnie tam w ogó­le nie było. A ja mia­łem wszyst­ko zro­zu­mieć bez zbęd­nych pytań, w myślach stwo­rzyć ludz­kie posta­cie z osób pozna­nych dzię­ki wypo­wia­da­nym przez nich sło­wom. Impo­no­wał mi zresz­tą taki mil­czą­cy udział w ich roz­mo­wach. Doty­czą­cych prze­cież sekre­ta­rzy, prze­wod­ni­czą­cych czy mini­strów.

Sie­dzia­łem na scho­dach pro­wa­dzą­cych na strych i przy­glą­da­łem się, jak jedzą kola­cję. Jedli i roz­ma­wia­li ze sobą. Ojciec cza­sa­mi odkła­dał łyż­kę i zapo­mi­na­jąc o jedze­niu ziry­to­wa­nym tonem dys­ku­to­wał z jakimś nie­zna­nym mi czło­wie­kiem. Wte­dy mama spo­glą­da­ła na nie­go z pobłaż­li­wym uśmie­chem, a ojciec wra­cał do rze­czy­wi­sto­ści i do jedze­nia.

Bab­cia też tam sta­ła. Cze­ka­ła aż skoń­czą i będzie mogła pozmy­wać. Powie­dzia­ła tyl­ko, że w spo­żyw­czym już nie ma faso­li, mię­sa nie dosta­ła od tygo­dnia, a w chle­bie jest wię­cej ziem­nia­ków niż mąki, więc się roz­pa­da… W poin­for­mo­wa­niu ich o wszyst­kim, co uzna­ła za sto­sow­ne, nie prze­szka­dza­ło bab­ci nawet to, że mat­ka z ojcem w ogó­le jej nie słu­cha­ją.

Bab­cia, mama mojej mat­ki, była malut­ką, tęgą kobie­tą. Nawy­kła do pra­cy i nigdy nie­na­rze­ka­ją­ca, z coraz więk­szym tru­dem, posa­pu­jąc, nosi­ła swo­je sta­re cia­ło. Sprzą­ta­jąc łapa­ła się za ple­cy, a kie­dy musia­ła pod­nieść coś z pod­ło­gi, schy­la­ła się z coraz więk­szym tru­dem. Była bar­dzo dum­na ze swo­jej cór­ki. Kie­dy wsia­da­ła do samo­cho­du, przy­ci­ska­ła twarz do szy­by, żeby wszy­scy widzie­li, że jej cór­ka to nie jest byle kto i że swo­ją mat­kę wozi samo­cho­dem.

Kie­dyś była poko­jów­ką. Wte­dy pozna­ła moje­go dziad­ka, któ­ry był zegar­mi­strzem i napra­wiał malo­wa­ną pozy­tyw­kę mini­stra. Dzia­dek dobrze zara­biał i nie pozwa­lał, żeby bab­cia pra­co­wa­ła.

Dużo opo­wia­da­ła mi o swo­jej mło­do­ści. Prze­kli­na­ła tych mini­strów, zawsze jed­nak na koń­cu doda­jąc: „To byli wytwor­ni pano­wie”.

Odkąd wpro­wa­dzi­li­śmy się do domu w górach, zaczę­ła gorzej się czuć. Nie mia­ła z kim poroz­ma­wiać. Dla­te­go całe dni spę­dza­ła w spo­żyw­czym, nie przej­mu­jąc się bolą­cy­mi od żyla­ków noga­mi, sta­ła po wszyst­ko w kolej­ce, nawet jak nie musia­ła. Ale ukry­wa­ła swo­ją skle­po­wą namięt­ność, kie­dy zdo­by­ła dwa jaj­ka, godzi­na­mi narze­ka­ła, że o wszyst­ko trze­ba się bić. Wszyst­kim opo­wia­da­ła o mamie, a ponie­waż nie wie­dzia­ła wie­le na temat jej życia, sama wymy­śla­ła róż­ne histo­ryj­ki, z takim prze­ko­na­niem, że w nie wie­rzy­ła.

Bab­cia przy­nio­sła dru­gie danie. Kar­to­fle z tłusz­czem i panie­ro­wa­ną bruk­sel­kę (zamiast mię­sa). Mama poda­ła jej tale­rze po zupie.
− Rozej­rzę się w mie­ście, czy nie ma mię­sa – powie­dzia­ła.
− Kup ze trzy kilo – popro­si­ła bab­cia – upie­kę, to pole­ży. – I wyszła z tale­rza­mi.
− Mamo! – zawo­ła­ła za nią moja mat­ka. – Niech mamu­sia usią­dzie na chwi­lę, chcia­ła­bym coś mamie powie­dzieć. – Bab­cia natych­miast zawró­ci­ła i odsta­wi­ła tale­rze na stół.
− Roz­ma­wia­li­śmy z Gézą, że weź­mie­my kogoś do pomo­cy. Dla mamy to miesz­ka­nie to za dużo pra­cy.
− Ach, nie trze­ba. Dam radę – tłu­ma­czy­ła się bab­cia i w tym tłu­ma­cze­niu pobrzmie­wa­ła radość, że o niej myślą, zazdrość, że ktoś poja­wi się w domu, strach, że nie będzie mia­ła na co narze­kać, duma, że jesz­cze wszyst­ko potra­fi zro­bić, bo jest wspa­nia­ło­myśl­na, jest tutaj i nie potrze­ba nie­po­trzeb­nie wyrzu­cać pie­nię­dzy.
− Nie ma mowy. Jutro przy­cho­dzi dziew­czy­na i koniec – ode­zwał się ojciec zde­ner­wo­wa­nym gło­sem, jak ktoś, kto chce prze­rwać wsz­czę­tą dys­ku­sję.
− Dobrze – zgo­dzi­ła się bab­cia i natych­miast zapro­po­no­wa­ła: − W takim razie jutro wysprzą­tam mały pokój.
− Dziew­czy­na posprzą­ta. A mama już nie musi pra­co­wać – odparł ojciec. Bab­cia zamy­śli­ła się. Prze­ana­li­zo­wa­ła sytu­ację i zapy­ta­ła:
− A czy ona jest god­na zaufa­nia?
− Mamo, dla­cze­go by nie. To dziew­czy­na ze wsi. Pole­ci­ła mi ją kole­żan­ka.
− Mło­da?
− Ma sie­dem­na­ście lat.
− Z taki­mi są same kło­po­ty – zmar­twi­ła sią bab­cia na poważ­ne.
− Dla­cze­go mia­ła­by być kło­po­ty? – zawo­łał ojciec. – Będzie­my pil­no­wać, żeby nie było kło­po­tów! Przy­je­dzie jutro po połu­dniu. Jeśli nie będzie nas w domu, mama wszyst­ko jej poka­że.
− Dobrze, nie dla­te­go mówię, tyl­ko… wszyst­ko jej poka­żę… tyl­ko że z mło­dy­mi zawsze są kło­po­ty… − ale nic nie powie­dzia­ła, widząc mil­czą­cy wzrok moje­go ojca.
− Nie będzie żad­nych kło­po­tów – ode­zwał się ojciec takim gło­sem, jak gdy­by sam pró­bo­wał sie­bie uspo­ko­ić. – Posta­ra­my się szyb­ko wró­cić do domu. Nazy­wa się Szi­di­ke Tóth. W porząd­ku? – i zaczął jeść, uzna­jąc spra­wę za zamknię­tą.

Bab­cia wes­tchnę­ła, dając do zro­zu­mie­nia, że z mło­dy­mi zawsze są kło­po­ty, jest tego pew­na, ale widząc, że roz­mo­wa na ten temat jest zakoń­czo­na, wsta­ła i wynio­sła tale­rze do kuch­ni.

A mnie wysła­li spać. Poście­li­łem łóż­ko, wzią­łem książ­kę, ale nie mogłem się sku­pić. Pró­bo­wa­łem sobie wyobra­zić, jaka jest ta Szi­di­ke. Chłop­ka. Chłop­ki zna­łem tyl­ko z ksią­żek. Wresz­cie zga­si­łem świa­tło, zamkną­łem oczy, ale nie mogłem zasnąć. Wsłu­chi­wa­łem się w dobrze zna­ne odgło­sy nocy. Łóż­ko skrzy­pia­ło pod cięż­kim cia­łem bab­ci, usły­sza­łem kil­ka słów, jak bab­cia chwa­li mamę przed dziad­kiem, że tak ją kocha i chce, żeby się oszczę­dza­ła. Dzia­dek odpo­wie­dział coś cichym gło­sem, i nic nie zro­zu­mia­łem.

Z łazien­ki docho­dził szum wody. Dokład­nie wie­dzia­łem, kie­dy wan­na jest peł­na. Zmie­niał się szum stru­mie­nia wle­wa­ją­ce­go się do wody. Sły­sza­łem też, jak mama wcho­dzi do wan­ny, jak wrzu­ca szczo­tecz­kę do rąk do mydel­nicz­ki, a nawet wyda­wa­ło mi się, że sły­szę odgło­sy ręcz­ni­ka, choć do tego ścia­ny chy­ba były za gru­be.

Bab­cia jesz­cze krę­ci­ła się w łóż­ku, coś mówi­ła, mama zamknę­ła drzwi do ich poko­ju, roz­ma­wia­li szep­tem, a powo­li wszyst­ko wokół mnie ści­chło. Z odda­li dobie­gał szczek psów, a z mia­sta wycie fabrycz­nej syre­ny.

3.

Sany­ika Kovacs otrzy­mał spar­tań­skie wycho­wa­nie. Kie­dy nade­szło zapro­sze­nie, rodzi­ce, acz­kol­wiek nie­chęt­nie, nie wyra­ża­li przy nim swo­jej nie­chę­ci. Posta­no­wi­li, że pój­dzie sam na pie­cho­tę dro­gą pomię­dzy dwo­ma góra­mi. Wytłu­ma­czy­li dokład­nie, któ­rę­dy ma iść, dali zapa­ko­wa­ne w celo­fan, sma­ko­wi­cie pach­ną­ce pudeł­ko, na kart­ce nary­so­wa­li mapę, i chło­piec w nie­dzie­lę po połu­dniu ruszył w dro­gę.
Wyszedł przez bra­mę pro­wa­dzą­cą do ich domu w odświęt­nych czar­nych sukien­nych spodniach, bia­łej koszu­li i czer­wo­nym swe­trze. Był w nie­naj­lep­szym humo­rze. Po pierw­sze z powo­du gru­bych sukien­nych spodni prze­ro­bio­nych z ojca woj­sko­we­go mun­du­ru i prze­far­bo­wa­nych na ciem­ny gra­nat, choć wyglą­da­ły jak czar­ne, po dru­gie nie miał naj­mniej­szej ocho­ty iść na pod­wie­czo­rek, na któ­ry wła­ści­we zapro­szo­no nie jego, ale rodzi­ców, któ­rzy z nie­zna­nej mu przy­czy­ny wymi­ga­li się od tej wizy­ty, a jego do niej przy­mu­si­li.
Ostrzy­żo­ną na łyso z powo­dów zdro­wot­nych gło­wę wysu­wał do przo­du na bawo­lej szyi i kopiąc leżą­ce na chod­ni­ku liście, szedł po zna­nych ulicz­kach. Prze­szedł przed Óra­vil­la, wil­lą z zega­rem, w któ­rej – jak go uczo­no – zdraj­ca Gör­gey pro­wa­dził nara­dę wojen­ną; acz­kol­wiek wte­dy jesz­cze nie był zdraj­cą. Spoj­rzał z głę­bo­ką dez­apro­ba­tą na tę noszą­cą zna­mię zdraj­cy budow­lę, i raz po raz spo­glą­da­jąc za sie­bie, wodził wzro­kiem po masyw­nych, znisz­czo­nych kolum­nach. Nie rozu­miał, jak to jest, że ludzie mogą miesz­kać w takim budyn­ku. Tym­cza­sem w tej zna­nej z histo­rii wil­li, owszem, miesz­ka­li jacyś ludzie; na sznur­ku roz­pię­tym pomię­dzy kolum­na­mi suszy­ła się bie­li­zna, różo­wa pościel.
Tu dro­ga scho­dzi­ła ostro w dół, Sany­ika już nie znał tych oko­lic, ten teren znaj­do­wał się poza obsza­rem, któ­ry eks­plo­ro­wa­li i na któ­rym toczy­li swo­je bitwy, a zapusz­cza­li się tu naj­wy­żej pod­czas zimo­wych, sza­lo­nych zjaz­dów na san­kach. Szedł w dół lek­ko kaczym kro­kiem, a kie­dy wresz­cie dotarł do pod­my­wa­ne­go przez wodę dol­ne­go odcin­ka uli­cy, był już nie­źle zmę­czo­ny, buty miał zaku­rzo­ne, koszu­lę prze­po­co­ną, ale mimo wszyst­ko czuł się dobrze. Prze­szka­dza­ły mu jedy­nie gru­be, zapra­so­wa­ne w kant spodnie. Wska­ki­wał do cią­gną­cych się wzdłuż uli­cy rowów, pozdra­wiał nie­zna­jo­mych prze­chod­niów, i śmiał się z nie­zna­ją­cych się na żar­tach doro­słych, z ich zdzi­wie­nia i namy­słu.
Kie­dy odna­la­zł­szy nazwę uli­cy i numer domu zatrzy­mał się przed żół­tą wil­lą, któ­rej fran­cu­skie okna i bal­ko­ny z kuty­mi żeliw­ny­mi balu­stra­da­mi nada­wa­ły ele­ganc­kie­go wyglą­du i zaj­rzał do ogro­du peł­ne­go ale­jek i traw­ni­ków, Sany­ika instynk­tow­nie poczuł jak bar­dzo tu nie pasu­je, i nim naci­snął klam­kę bra­my, zlu­stro­wał się od stóp do głów, jego spodnie, z któ­rych znik­nął zapra­so­wa­ny kant przy­po­mi­na­ły rurę od pie­ca, tu i ówdzie w mate­riał wcze­pi­ły się rze­py, a na zaku­rzo­nych butach, z któ­rych zni­kły już wszel­kie śla­dy czysz­cze­nia – dwie czy trzy kro­pel­ki wody mówi­ły, że po dro­dze musiał się zatrzy­my­wać. Sany­ika nicze­go jesz­cze nie nazwał po imie­niu, ale już wyczu­wał dyso­nans pomię­dzy jego ubio­rem, oto­cze­niem, z któ­re­go przy­szedł, a miej­scem, do któ­re­go teraz się uda­je. Róż­ni­ca wpraw­dzie nie była zasad­ni­cza, czło­wiek doro­sły mach­nął­by na nią ręką, ale świat Sany­iki, tak jak świat każ­de­go dziec­ka, był zbyt cia­sny, żeby te drob­ne róż­ni­ce nie zawład­nę­ły jego wyobraź­nią. O ile wil­la, w któ­rej miesz­kał była cięż­ka, zbyt ozdob­na i odra­pa­na, ta była przy­ja­zna, pro­sta i ład­nie utrzy­ma­na, ich ogród, któ­ry był świad­kiem powie­ścio­wych przy­gód, zara­sta­ły krza­ki, tu zaś wszyst­ko było zapla­no­wa­ne i w wyra­fi­no­wa­ny spo­sób natu­ral­ne.

4.

Trzci­no­wy fotel (kie­dyś rów­nież bia­ły) deli­kat­nie skrzy­piał, mama spo­glą­da­ła znad robót­ki, i kie­dy dru­ty szyb­ko poru­sza­ły się pomię­dzy jej pal­ca­mi, spo­glą­da­ła na kota­rę zawie­szo­ną przed drzwia­mi do poko­ju. Potem jej szczu­pła twarz oko­lo­na spię­ty­mi w gład­ki kok, deli­kat­ny­mi, jasny­mi wło­sa­mi, wra­ca­ła nad wyła­nia­ją­cy się spod dru­tów swe­ter.
Opar­ty o balu­stra­dę wpa­try­wa­łem się w nie­ru­cho­me mia­sto ukry­te we mgle.
− Janó… − zawo­ła­ła mama.
Obró­ci­łem się powo­li.
− Trze­ba pod­lać ogród…
− Pod­le­ję… − odpo­wie­dzia­łem ze zło­ścią.
− Kwia­ty już cał­kiem zeschną – ode­zwa­ła się mama, a ja sły­sząc w jej gło­sie obo­jęt­ność, wca­le się nie spie­szy­łem, wie­dzia­łem, że jej myśli krą­żą wokół cze­goś zupeł­nie inne­go. Odwró­ci­łem się w stro­nę ogro­du. Nie lubi­łem pod­le­wać, bo jak­kol­wiek uwa­ża­łem, bru­dzi­łem się zabło­co­nym wężem i zie­mią odska­ku­ją­cą pod stru­mie­niem wody. Wyce­lo­wa­łem w czer­wo­ny kwia­tek i oplu­łem go. Ale mi się nie uda­ło. Zebra­łem w ustach śli­nę i splu­ną­łem jesz­cze raz.
− Dla­cze­go plu­jesz? – zapy­ta­ła mama.
W ten spo­sób uda­ło mi się zakoń­czyć atak na czer­wo­ną głów­kę kwiat­ka, ale pyta­nie pozo­sta­wi­łem bez odpo­wie­dzi.
Znów zaskrzy­piał fotel. Ojciec wyszedł na taras; pod­szedł do mnie ner­wo­wym kro­kiem i oparł łok­cie o lep­ką od rdzy balu­stra­dę. Stał kil­ka chwil, potem odwró­cił się i cha­rak­te­ry­stycz­nie rap­tow­nym ruchem się­gnął do kie­sze­ni po papie­ro­sy, łap­czy­wie potarł zapał­kę i zacią­gnął się głę­bo­ko. Po pierw­szym zacią­gnię­ciu się tro­chę się uspo­ka­jał, zakry­wa­jąc żar dło­nią, roz­tar­gnio­nym ruchem trzy­mał papie­ro­sa, i tyl­ko z rzad­ka pod­no­sił go do ust. Ojciec był wyso­kim, sze­ro­kim w barach męż­czy­zną, cho­dził lek­ko pochy­lo­ny, nad skroń­mi już siwia­ły mu czar­ne, moc­ne wło­sy. Spod jasno­nie­bie­skiej koszu­li z krót­ki­mi ręka­wa­mi wyglą­da­ły sil­ne, peł­ne gru­bych żył ramio­na, zakoń­czo­ne wiel­ki­mi dłoń­mi o ujmu­ją­co dłu­gich pal­cach.
Te ramio­na kie­dyś pod­no­si­ły mnie wyso­ko w górę, tak, że spo­glą­da­łem w dół na lśnią­ce brą­zo­we czo­ło i łotrzy­kow­sko roze­śmia­ne nie­bie­skie oczy. Ale już od daw­na mnie nie pod­no­sił. Cza­sa­mi, jak miał dobry humor – co nie zda­rza­ło się czę­sto – dawał mi klap­sa w tyłek, i śmie­jąc się gło­śno z moje­go zasko­cze­nia, kle­pał mnie po policz­ku. Kie­dy w takim momen­cie zna­la­złem się bli­sko nie­go, rewan­żo­wa­łem mu się kop­nia­kiem, ale ojciec chwy­tał moją pędzą­cą ku nie­mu nogę, i pada­li­śmy sobie w ramio­na ze śmie­chem. Mama z mil­czą­cym uśmie­chem obser­wo­wa­ła naszą zaba­wę, a je cie­szy­łem się, że wodzi­ła za mną tro­chę zazdro­snym wzro­kiem.
Teraz poło­ży­ła robót­kę na kola­nach i patrzy­ła na ojca spa­ce­ru­ją­ce­go po tara­sie. Ale ojciec nie odwza­jem­niał jej spoj­rze­nia. Prze­cha­dzał się przy­gar­bio­ny, gła­dząc się po siwie­ją­cych wło­sach. Tak był pochło­nię­ty spa­ce­ro­wa­niem, że moż­na było odczy­tać z jego warg, jak liczy kro­ki. W tę i z powro­tem pięt­na­ście kro­ków. Raz, dwa, trzy, czte­ry, pięć, sześć, sie­dem, osiem, dzie­więć, dzie­sięć, jede­na­ście, dwa­na­ście, trzy­na­ście, czter­na­ście, pięt­na­ście; i z powro­tem tyle samo. Aż nagle przy­sta­nął w miej­scu i zapy­tał:
− Było coś?
− Nie, nie, nic… − mamy jasny kok spię­ty na kar­ku obró­cił się w jego stro­nę.

5.

Kie­dy znad mgły zale­ga­ją­cej nad rze­ką wyj­rza­ło słoń­ce, pomy­śla­ła, że miesz­ka tu już dzie­sięć lat i jesz­cze nigdy nie widzia­ła wscho­du słoń­ca. Dłu­go cie­szy­ła się wido­kiem. „Jak u Tune­ra” – pomy­śla­ła i dopie­ro teraz poczu­ła, że jest jej zim­no. Narzu­ci­ła szla­frok, wsu­nę­ła na sto­py kap­cie, wydmu­cha­ła nos i wyszła do kuch­ni zapa­rzyć her­ba­tę.
W kuch­ni było jesz­cze ciem­no, musia­ła zapa­lić świa­tło. Obe­szła wia­dro peł­ne wody i nasta­wi­ła czaj­nik. Usia­dła przy sto­le, wspar­ła gło­wę na dło­niach. Siwe wło­sy mia­ła potar­ga­ne, twarz zmię­tą, oczy pod­krą­żo­ne.
„No tak…”
Nic wię­cej nie pomy­śla­ła, w tym jed­nym zda­niu zawar­ło się całe jej życie. Wszyst­ko, co do tej pory czu­ła, ale o czym nie wie­dzia­ła. Nawet kie­dy podob­na myśl zaświ­ta­ła w jej gło­wie, wyry­wa­ła ją i odga­nia­ła. Odpę­dza­ła wła­sne myśli, żeby móc żyć. Ale teraz już widzia­ła, że nie dokoń­czy książ­ki. Spa­li ją, podrze, albo dobrze gdzieś zamknie… Żeby nikt nigdy! Albo jed­nak spa­li… „…szcze­rze się na to decy­do­wa­li­śmy, bo zro­zu­mie­li­śmy, że czło­wiek musi pod­po­rząd­ko­wać swo­je pra­gnie­nia i inte­re­sy…” I nawet jeśli kie­dyś coś to zna­czy­ło, teraz już nic nie zna­czy. Zosta­nie tu sama, we wła­snym domu. I już nawet nie potra­fi przy­wo­łać Zol­tána. Bo Zol­tána nie ma.
Zro­bi­ła her­ba­tę, ale o niej zapo­mnia­ła, musia­ła jesz­cze raz pod­grzać.
Im bar­dziej zagłę­bia­ła się w myślach, tym bar­dziej czu­ła, że potrze­bu­je Juci­ki. Choć myśl o tym jesz­cze nie była dla niej jasna. Wie­dzia­ła tyl­ko, że już się na nią nie gnie­wa. Cokol­wiek zro­bi­ła. Pani Kla­ra się bała. Nie mia­ła już nicze­go ani niko­go na świe­cie.
Mie­sza­ła her­ba­tę, aż zupeł­nie osty­gła, w kuch­ni zro­bi­ło się wid­no. Nie zga­si­ła świa­tła. Patrzy­ła na wia­dro sto­ją­ce po środ­ku kuch­ni.
Potem usły­sza­ła, jak Juci­ka wycho­dzi z poko­ju, cicho otwie­ra w przed­po­ko­ju wszyst­kie zam­ki, ostroż­ne dźwię­ki poru­szy­ły panią Kla­rę. I wzbu­dzi­ły jej cie­ka­wość. Chcia­ła, żeby Juci­ka wie­dzia­ła, że jej prze­ba­czy­ła. Ale nie poru­szy­ła się z miej­sca.
Upły­nę­ło może pół godzi­ny.
Wte­dy znów cicho zaskrzy­pia­ły drzwi w przed­po­ko­ju, potem kolej­ne, wresz­cie Juci­ka sta­nę­ła na pro­gu kuch­ni z pięk­ną lakie­ro­wa­ną waliz­ką w ręku.
Spoj­rza­ły na sie­bie bez sło­wa.

6.

Zamknął drzwi do szklar­ni i prze­krę­cił klucz. Zosta­wi­li za sobą cie­płe, wil­got­ne, powie­trze, cho­ro­bli­wie gęstą woń roślin rosną­cych w wil­got­nej zie­mi. Na zewnątrz, w ciszy ogro­du, nad dłu­gi­mi raba­ta­mi peł­ny­mi pysz­nych, kolo­ro­wych dali bladł już błę­kit nie­ba, a w powie­trzu czu­ło się jesien­ny chłód. Zza rów­no przy­cię­tych mło­dych krze­wów ozdob­nych wybiegł ku nim czar­ny jak smo­ła, potęż­ny pies. Nie tyl­ko krę­cił ogo­nem, cały zad aż pod­ska­ki­wał mu z rado­ści. Nagle poło­żył się na zie­mi i zbli­żył się do nich, sunąc na brzu­chu. Chłop­czyk nachy­lił się i pogła­skał twar­dą gło­wę psa. Patrząc na ojca, pod­niósł bla­dą buzię:
− Kor­mos też jest w żało­bie – powie­dział z rado­ścią rekon­wa­le­scen­tów.
Twarz męż­czy­zny aż drgnę­ła, pod­krą­żo­ne oczy napeł­ni­ły się łza­mi. Pochy­lił się i wymie­rzył syno­wi dwa policz­ki.
− Jak ty się wyra­żasz? Jak ty się wyra­żasz?
Oby­dwo­je dusił spazm szlo­chu.
− Two­ją mat­kę z psem…
Chłop­czyk opu­ścił jasną głów­kę. Nie poli­czek go zabo­lał, lecz przy­gnia­ta­ją­cy cię­żar grze­chu, któ­re­go nie potra­fił zro­zu­mieć. To, co kie­dyś wyda­wa­ło się jasne i przej­rzy­ste, dokład­ny porzą­dek pojęć – mat­ka, ojciec, pies, pie­nią­dze i śmierć – to wszyst­ko, w jed­nej chwi­li (na sku­tek wzbie­ra­ją­cych od dawien daw­na ener­gii) zamie­ni­ło się cha­os. Tego dnia, kie­dy przed trze­ma dnia­mi ojciec prze­szedł wzdłuż rabat z kwia­ta­mi. Dźwi­gał swój cię­żar na pochy­lo­nych ple­cach. On, chło­piec, widział go ze szklar­ni, i nie­zna­ny lęk ści­snął mu pierś. Ojciec wszedł do środ­ka, prze­szedł do poko­ju poło­żo­ne­go na samym koń­cu szklar­ni, zdjął wybłysz­czo­ny ze sta­ro­ści gra­na­to­wy gar­ni­tur, powie­sił na wie­sza­ku, drzwi sza­fy zaskrzy­pia­ły żało­śnie i po chwi­li wydal z sie­bie prze­cią­gły jęk. Naj­pierw prze­ry­wa­ny, powol­ny, potem coraz gło­śniej i coraz szyb­ciej wołał swo­ją żonę. Maria! Maria! Ale jego war­gi nie były w sta­nie wypo­wie­dzieć jej imie­nia, a z nabrzmia­łych i zmę­czo­nych płuc wydo­by­wał się sko­wyt zwie­rzę­cia zma­ga­ją­ce­go się ze śmier­cią.

O autorach i autorkach

Elżbieta Sobolewska

Absolwentka filologii węgierskiej UW, wybitna tłumaczka i popularyzatorka literatury węgierskiej, redaktor, manager projektów wydawniczych. Tłumaczyła m.in. dzieła László Krasznahorkaiego, Imre Kertésza, Pétera Esterházyego. Jej publikacje na temat literatury węgierskiej można znaleźć na łamach Literatury na Świecie, Nowych Książek czy Gazety Wyborczej. Laureatka nagrody im. Milána Füsta za całokształt pracy translatorskiej. Mieszka w Warszawie.

Péter Nádas

Ur. w 1942 roku w Budapeszcie. Węgierski pisarz, eseista, dramaturg, fotograf. Jeden z czołowych pisarzy postmodernistycznych w europejskiej literaturze. Autor powieści Egy családregény vége (1977, Koniec pewnej sagi rodzinnej), Párhuzamos történetek (2005, Historie równoległe) czy Emlékiratok könyve (1986, Pamięć), nowel opublikowanych w zbiorach A Biblia és más régi történetek (1988, Biblia i inne dawne opowieści) i Szerelem (Miłość, polskie wyd. 1998). Pisał również eseje filozoficzne, w tym Az égi és a földi szerelemről (1991, O miłości niebiańskiej i ziemskiej). Jego utwory zostały przetłumaczone na wiele europejskich i światowych języków.

Powiązania

Rozmowy na koniec: odcinek 22 Jacek Godek, Katarzyna Skórska, Elżbieta Sobolewska

nagrania / transPort Literacki Różni autorzy

Dwu­dzie­sty dru­gi odci­nek z cyklu „Roz­mo­wy na koniec” w ramach festi­wa­lu Trans­Port Lite­rac­ki 28. Muzy­ka Resi­na.

Więcej

Wściekłość i gniew

wywiady / o książce Benedek Totth Elżbieta Sobolewska

Roz­mo­wa Elż­bie­ty Sobo­lew­skiej z Bene­de­kiem Tot­them, towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki Tru­pi bieg Bene­de­ka Tot­tha w tłu­ma­cze­niu Elż­bie­ty Sobo­lew­skiej, któ­ra uka­że się w Biu­rze Lite­rac­kim 20 mar­ca 2023 roku.

Więcej

Trupi bieg (2)

utwory / zapowiedzi książek Benedek Totth Elżbieta Sobolewska

Frag­men­ty zapo­wia­da­ją­ce książ­kę Tru­pi bieg Bene­de­ka Tot­tha w tłu­ma­cze­niu Elż­bie­ty Sobo­lew­skiej, któ­ra uka­że się w Biu­rze Lite­rac­kim 20 mar­ca 2023 roku.

Więcej

Trupi bieg (1)

utwory / zapowiedzi książek Benedek Totth Elżbieta Sobolewska

Frag­men­ty zapo­wia­da­ją­ce książ­kę Tru­pi bieg Bene­de­ka Tot­tha w tłu­ma­cze­niu Elż­bie­ty Sobo­lew­skiej, któ­ra uka­że się w Biu­rze Lite­rac­kim 20 mar­ca 2023 roku.

Więcej

Jak czytać Magnetyczną górę?

recenzje / ESEJE Elżbieta Sobolewska

Szkic Elż­bie­ty Sobo­lew­skiej, towa­rzy­szą­cy wyda­niu książ­ki Réki Mán-Vár­he­gyi Magne­tycz­na góra, w tłu­ma­cze­niu Elż­bie­ty Sobo­lew­skiej, któ­ra uka­za­ła się w Biu­rze Lite­rac­kim 6 lip­ca 2020 roku.

Więcej

Magnetyczna góra (fragment)

utwory / zapowiedzi książek Elżbieta Sobolewska Réka Mán-Várhegyi

Frag­ment zapo­wia­da­ją­cy książ­kę Réki Mán-Vár­he­gyi Magne­tycz­na góra, w tłu­ma­cze­niu Elż­bie­ty Sobo­lew­skiej, któ­ra uka­że się w Biu­rze Lite­rac­kim 6 lip­ca 2020 roku.

Więcej

Kroniki ukrytej prawdy, Sroga zima oraz Biblia i inne historie

nagrania / stacja Literatura Różni autorzy

Spo­tka­nie wokół ksią­żek Kro­ni­ki ukry­tej praw­dy Pere­’a Cal­der­sa, Sro­ga zima Ray­mon­da Quene­au i Biblia i inne histo­rie Péte­ra Náda­sa z udzia­łem Anny Sawic­kiej, Elż­bie­ty Sobo­lew­skiej, Anny Wasi­lew­skiej, Anny Kału­ży i Jaku­ba Skur­ty­sa w ramach festi­wa­lu Sta­cja Lite­ra­tu­ra 24.

Więcej

Podskórne zło

wywiady / o książce Elżbieta Sobolewska Juliusz Pielichowski

Roz­mo­wa Juliu­sza Pie­li­chow­skie­go z Elż­bie­tą Sobo­lew­ską, towa­rzy­szą­ca wyda­niu książ­ki Biblia i inne histo­rie Péte­ra Náda­sa, w tłu­ma­cze­niu Elż­bie­ty Sobo­lew­skiej, któ­ra uka­za­ła się w Biu­rze Lite­rac­kim 7 paź­dzier­ni­ka 2019 roku.

Więcej

Historie chłopców dorastających w realiach komunistycznego reżimu

recenzje / KOMENTARZE Elżbieta Sobolewska

Komen­tarz Elż­bie­ty Sobo­lew­skiej towa­rzy­szą­cy wyda­niu książ­ki Biblia i inne histo­rie Péte­ra Náda­sa, w tłu­ma­cze­niu Elż­bie­ty Sobo­lew­skiej, któ­ra uka­za­ła się w Biu­rze Lite­rac­kim 7 paź­dzier­ni­ka 2019 roku.

Więcej

Biblia i inne historie

utwory / zapowiedzi książek Elżbieta Sobolewska Péter Nádas

Frag­ment zapo­wia­da­ją­cy książ­kę Péte­ra Náda­sa Biblia i inne histo­rie, w tłu­ma­cze­niu Elż­bie­ty Sobo­lew­skiej, któ­ra uka­że się w Biu­rze Lite­rac­kim 7 paź­dzier­ni­ka 2019 roku.

Więcej

Drogi Wydawco i moja jeszcze droższa Tłumaczko,

recenzje / KOMENTARZE Péter Nádas

Komen­tarz Péte­ra Náda­sa do nomi­na­cji do Lite­rac­kiej Nagro­dy Euro­py Środ­ko­wej „Ange­lus” 2018.

Więcej

Wielka rzeka ludzkiej pamięci

wywiady / o książce Elżbieta Sobolewska Krzysztof Sztafa

Roz­mo­wa Krzysz­to­fa Szta­fy z Elż­bie­tą Sobo­lew­ską, towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki Pamięć Péte­ra Náda­sa, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim 3 kwiet­nia 2017 roku, a wer­sji elek­tro­nicz­nej 2 paź­dzier­ni­ka 2017 roku.

Więcej

Pamięć – spowiedź tłumacza

recenzje / KOMENTARZE Elżbieta Sobolewska

Autor­ski komen­tarz Elż­bie­ty Sobo­lew­skiej do prze­kła­du Pamię­ci Pete­ra Náda­sa, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim 3 kwiet­nia 2017 roku.

Więcej

Spoczęliśmy na dłoni Boga

utwory / zapowiedzi książek Péter Nádas

Frag­ment książ­ki Pamięć Pete­ra Nada­sa, któ­ra uka­że się w prze­kła­dzie Elż­bie­ty Sobo­lew­skiej w Biu­rze Lite­rac­kim 20 mar­ca 2017 roku.

Więcej

Podskórne zło

wywiady / o książce Elżbieta Sobolewska Juliusz Pielichowski

Roz­mo­wa Juliu­sza Pie­li­chow­skie­go z Elż­bie­tą Sobo­lew­ską, towa­rzy­szą­ca wyda­niu książ­ki Biblia i inne histo­rie Péte­ra Náda­sa, w tłu­ma­cze­niu Elż­bie­ty Sobo­lew­skiej, któ­ra uka­za­ła się w Biu­rze Lite­rac­kim 7 paź­dzier­ni­ka 2019 roku.

Więcej

Miejsca spotkania, linie podziału

recenzje / ESEJE Adam Partyka

Recen­zja Ada­ma Par­ty­ki towa­rzy­szą­ca wyda­niu książ­ki Biblia i inne histo­rie Péte­ra Náda­sa, w tłu­ma­cze­niu Elż­bie­ty Sobo­lew­skiej, któ­ra uka­za­ła się w Biu­rze Lite­rac­kim 7 paź­dzier­ni­ka 2019 roku.

Więcej

Historie chłopców dorastających w realiach komunistycznego reżimu

recenzje / KOMENTARZE Elżbieta Sobolewska

Komen­tarz Elż­bie­ty Sobo­lew­skiej towa­rzy­szą­cy wyda­niu książ­ki Biblia i inne histo­rie Péte­ra Náda­sa, w tłu­ma­cze­niu Elż­bie­ty Sobo­lew­skiej, któ­ra uka­za­ła się w Biu­rze Lite­rac­kim 7 paź­dzier­ni­ka 2019 roku.

Więcej

Biblia i inne historie

utwory / zapowiedzi książek Elżbieta Sobolewska Péter Nádas

Frag­ment zapo­wia­da­ją­cy książ­kę Péte­ra Náda­sa Biblia i inne histo­rie, w tłu­ma­cze­niu Elż­bie­ty Sobo­lew­skiej, któ­ra uka­że się w Biu­rze Lite­rac­kim 7 paź­dzier­ni­ka 2019 roku.

Więcej

Miejsca spotkania, linie podziału

recenzje / ESEJE Adam Partyka

Recen­zja Ada­ma Par­ty­ki towa­rzy­szą­ca wyda­niu książ­ki Biblia i inne histo­rie Péte­ra Náda­sa, w tłu­ma­cze­niu Elż­bie­ty Sobo­lew­skiej, któ­ra uka­za­ła się w Biu­rze Lite­rac­kim 7 paź­dzier­ni­ka 2019 roku.

Więcej

Historie chłopców dorastających w realiach komunistycznego reżimu

recenzje / KOMENTARZE Elżbieta Sobolewska

Komen­tarz Elż­bie­ty Sobo­lew­skiej towa­rzy­szą­cy wyda­niu książ­ki Biblia i inne histo­rie Péte­ra Náda­sa, w tłu­ma­cze­niu Elż­bie­ty Sobo­lew­skiej, któ­ra uka­za­ła się w Biu­rze Lite­rac­kim 7 paź­dzier­ni­ka 2019 roku.

Więcej