1.
Dlaczego się zabiła? Chwyciła nóż, wymacała miejsce, w którym bije serce, zrobiła nacięcie nad swoją ładną piersią i już płynęła krew, oczy stały się niewidzące… Dlaczego to zrobiła? Kim jest ta kobieta?
Jucika siedziała na kanapie w chłodnym, także w lecie zatęchłym pokoju i patrzyła na wiszące na ścianie reprodukcje. Śmierć tej dziwnej kobiety, jakkolwiek malarz się starał, nie wywoływała dramatycznego wrażenia, może dlatego, że na obrazie oczy zwrócone ku niebu, rozsunięty na pełnych piersiach gęsto pofałdowana ciemnoczerwona, cieniutka jak woal materia, tworząca dziwną, drażniącą dysharmonię z czerwienią wypływającej krwi, dziura rozwierająca się w pokrytej meszkiem skórze, ostrze w kolorze ciemnej stali były tak dokładnie dramatyczne, że ich dokładność znosiła dramatyzm. Rozgrywająca się na naszych oczach śmierć nie była niczym innym jak teatralną sceną. Oczy Juciki powoli przywykły do barw i formy obrazu, tak bardzo, że powoli przestała widzieć zniszczoną ramkę, kostropatą, pomalowaną na biało ścianę, jej oczy wypełnił pozbawiony ramy obraz, a namalowana na nim kobieta powoli jawiła się w jej małym pokoju jak żywa, wbijała sobie w serce prawdziwy nóż, a Jucika czuła, że nie ma siły, by ją powstrzymać. Ściskała tylko ucho leżącego przed nią na ziemi kosza, jej wzrok przesunął się ponad powoli nabierającą realnej postaci samobójczynią, pogrążoną w mroku dzięki fantazjom zrodzonym z wyobraźni, na pustej ścianie została tylko plama, pozbawione formy linie i barwy, ale Jucika nadal wpatrywała się w jeden punkt. Jej zawsze szeroko otwarte poczciwe oczy zwęziły się, a poprzez cieniutkie szparki teraz już w materialnej postaci wydobywały się ból i gorycz. Jucika płakała. Płakała, ale nie tonęła we łzach, kiedy świat przed jej oczyma pogrążył się we mgle, znikła samobójczyni, a ona została sama ze swoim cielesnym istnieniem; wprawdzie tylko na chwilę wszystko wokół niej pojaśniało, świadomie i wyraźnie dostrzegła przepaść rozwierającą się pomiędzy wewnętrzną potrzebą wolności, a położeniem, w jakim się znajdowała. Ograniczały ją przeszłość i sytuacja, toteż nie widziała ani celu, ani sposobów na jego osiągnięcie. Nie użalała się nad sobą, nie użalała się nad innymi, czuła jedynie bezsilną złość, że może po raz pierwszy w dorosłym życiu do tego stopnia nie umiała rozwiązać swoich problemów. To były tylko chwile, ale głęboko zapadły w jej krwi i systemie nerwowym, z niewidzialną siłą niszcząc jedną połowę jej istoty, pozbawioną zahamowań otwartość, i kiedy z białego mroku wyłoniła się zawieszona na ścianie reprodukcja, już inna osoba oglądała tę pozbawioną treści świętą tragedię. Może zimnym, mniej dobrotliwym wzrokiem. Już nie pracowała jej wyobraźnia. Instynktownym ruchem otarła łzy z oczu i wstała. Powiodła wzrokiem po maleńkim jak dłoń okienku, przez które zaglądały poskręcane płatki fioletowych wilców. Na dworze świeciło cudowne ciepłe letnie słońce. Jucika wstała i z pustym koszem w ręku wyszła do ogrodu. Pod jej stopami zaskrzypiały kamyczki, nadsłuchując ich dźwięku podążyła do bramy. Tam się zatrzymała. Teraz już wiedziała, co ma robić. Spokój, z jakim trzymała kosz i stawiała proste kroki, pozwolił jej to poczuć. Dokładnie to czuła i nie żałowała, że coś w jej życiu dobiegło końca. Wyraźnie jak nigdy dotąd stanął przed jej oczyma synek i dobrze jak nigdy dotąd zrozumiała, że jest matką. Widać, musiało minąć wiele lat, by umiała powiedzieć o sobie: „Jestem matką, jestem matką…” Widziała Lacikę, jak biega tu, goni za piłką, bawi się ślimakami na dróżce w ogrodzie, tak jak powiedziała pani Klara. Uśmiechnęła się ze szczęścia, a z jej oczu jeszcze bardziej znikła naiwność i ustąpiła miejsca czystej, świadomej radości. I z koszem na ramieniu, jak prawdziwa kobieta, wyszła na ulicę.
2.
Podobnie jak wszystkie pomieszczenia w naszym domu, przedpokój też był wyjątkowy i wielki. Marmurowe kolumny przedzielały go na dwie części. Na lewo od drzwi wejściowych znajdowały się trzy pokoje i garderoba, na prawo, gdzie umieszczono wsparte o ścianę półkolumny przedpokój przechodził w pomieszczenie o kształcie półokręgu, na którego jednej stronie jaśniały sięgające podłogi okna, po drugiej stronie znajdowały się pomalowane na brązowo schody na strych. Tu było też wejście do kuchni, spiżarnia i służbówka. Przy schodach prowadzących na strych postawiono stół na kryty ceratą, wokół niego pięć krzeseł. Tutaj spożywaliśmy posiłki.
Rodzice późno wracali do domu. Dopiero koło ósmej a nawet dziewiątej słychać było, jak otwierają się drzwi samochodu, potem zawodzący skrzyp bramy, a na pochyłej ogrodowej ścieżce rozlegał się drobne kroczki mojej matki. Biegłem otworzyć drzwi. Całowała mnie, myła ręce, siadaliśmy w salonie, babcia odgrzewała kolację. Mama cerowała skarpetki albo robiła na drutach, a ja opowiadałem, co było w szkole i co robiłem cały dzień. Wracała przed ojcem, i zawsze na niego czekała.
Siedzieliśmy w ciszy godzinę albo pół, i znów rozlegał się dźwięk otwieranych drzwi, najpierw samochodu, potem bramy. I znów kroki na betonowej ścieżce, ale już nie takie drobne, lecz szybkie i mocne. Wtedy mama szła otworzyć drzwi, a ja obserwowałem ich stojąc w drzwiach salonu i w półmroku dostrzec ich wargi składające się do pocałunku. (Bardzo mnie intrygowała ich relacja i chwile spotkań.) Wreszcie ojciec odkładał jasnobrązową teczkę na miejsce pod wieszakiem i przez garderobę szedł do łazienki. Po drodze głaskał mnie po głowie. Patrzył z daleka, każdego wieczoru zadając to samo pytanie:
− No i co tam stary? Jak w szkole?
Ale nie oczekiwał odpowiedzi. Nawet nie mógł, bo podczas gdy mył ręce i twarz pod płynącą z kranu wodą, mówił coś do matki. Nie czułem się urażony – to była zwyczajna sprawa, i niczego więcej nie oczekiwałem od mojego ojca. Odkąd świadomie go pamiętam (od chwili, kiedy nauczyłem się mówić), jego zainteresowanie mną kończyło się na tym pozostawionym bez odpowiedzi zdaniu: „No i co tam, stary?”
W związku ojca i syna niczego więcej nie doświadczyłem.
Podczas kolacji też już niewiele się odzywałem. Oni rozmawiali ze sobą, o pracy, o polityce, o współpracownikach, tak otwarcie, jak gdyby mnie tam w ogóle nie było. A ja miałem wszystko zrozumieć bez zbędnych pytań, w myślach stworzyć ludzkie postacie z osób poznanych dzięki wypowiadanym przez nich słowom. Imponował mi zresztą taki milczący udział w ich rozmowach. Dotyczących przecież sekretarzy, przewodniczących czy ministrów.
Siedziałem na schodach prowadzących na strych i przyglądałem się, jak jedzą kolację. Jedli i rozmawiali ze sobą. Ojciec czasami odkładał łyżkę i zapominając o jedzeniu zirytowanym tonem dyskutował z jakimś nieznanym mi człowiekiem. Wtedy mama spoglądała na niego z pobłażliwym uśmiechem, a ojciec wracał do rzeczywistości i do jedzenia.
Babcia też tam stała. Czekała aż skończą i będzie mogła pozmywać. Powiedziała tylko, że w spożywczym już nie ma fasoli, mięsa nie dostała od tygodnia, a w chlebie jest więcej ziemniaków niż mąki, więc się rozpada… W poinformowaniu ich o wszystkim, co uznała za stosowne, nie przeszkadzało babci nawet to, że matka z ojcem w ogóle jej nie słuchają.
Babcia, mama mojej matki, była malutką, tęgą kobietą. Nawykła do pracy i nigdy nienarzekająca, z coraz większym trudem, posapując, nosiła swoje stare ciało. Sprzątając łapała się za plecy, a kiedy musiała podnieść coś z podłogi, schylała się z coraz większym trudem. Była bardzo dumna ze swojej córki. Kiedy wsiadała do samochodu, przyciskała twarz do szyby, żeby wszyscy widzieli, że jej córka to nie jest byle kto i że swoją matkę wozi samochodem.
Kiedyś była pokojówką. Wtedy poznała mojego dziadka, który był zegarmistrzem i naprawiał malowaną pozytywkę ministra. Dziadek dobrze zarabiał i nie pozwalał, żeby babcia pracowała.
Dużo opowiadała mi o swojej młodości. Przeklinała tych ministrów, zawsze jednak na końcu dodając: „To byli wytworni panowie”.
Odkąd wprowadziliśmy się do domu w górach, zaczęła gorzej się czuć. Nie miała z kim porozmawiać. Dlatego całe dni spędzała w spożywczym, nie przejmując się bolącymi od żylaków nogami, stała po wszystko w kolejce, nawet jak nie musiała. Ale ukrywała swoją sklepową namiętność, kiedy zdobyła dwa jajka, godzinami narzekała, że o wszystko trzeba się bić. Wszystkim opowiadała o mamie, a ponieważ nie wiedziała wiele na temat jej życia, sama wymyślała różne historyjki, z takim przekonaniem, że w nie wierzyła.
Babcia przyniosła drugie danie. Kartofle z tłuszczem i panierowaną brukselkę (zamiast mięsa). Mama podała jej talerze po zupie.
− Rozejrzę się w mieście, czy nie ma mięsa – powiedziała.
− Kup ze trzy kilo – poprosiła babcia – upiekę, to poleży. – I wyszła z talerzami.
− Mamo! – zawołała za nią moja matka. – Niech mamusia usiądzie na chwilę, chciałabym coś mamie powiedzieć. – Babcia natychmiast zawróciła i odstawiła talerze na stół.
− Rozmawialiśmy z Gézą, że weźmiemy kogoś do pomocy. Dla mamy to mieszkanie to za dużo pracy.
− Ach, nie trzeba. Dam radę – tłumaczyła się babcia i w tym tłumaczeniu pobrzmiewała radość, że o niej myślą, zazdrość, że ktoś pojawi się w domu, strach, że nie będzie miała na co narzekać, duma, że jeszcze wszystko potrafi zrobić, bo jest wspaniałomyślna, jest tutaj i nie potrzeba niepotrzebnie wyrzucać pieniędzy.
− Nie ma mowy. Jutro przychodzi dziewczyna i koniec – odezwał się ojciec zdenerwowanym głosem, jak ktoś, kto chce przerwać wszczętą dyskusję.
− Dobrze – zgodziła się babcia i natychmiast zaproponowała: − W takim razie jutro wysprzątam mały pokój.
− Dziewczyna posprząta. A mama już nie musi pracować – odparł ojciec. Babcia zamyśliła się. Przeanalizowała sytuację i zapytała:
− A czy ona jest godna zaufania?
− Mamo, dlaczego by nie. To dziewczyna ze wsi. Poleciła mi ją koleżanka.
− Młoda?
− Ma siedemnaście lat.
− Z takimi są same kłopoty – zmartwiła sią babcia na poważne.
− Dlaczego miałaby być kłopoty? – zawołał ojciec. – Będziemy pilnować, żeby nie było kłopotów! Przyjedzie jutro po południu. Jeśli nie będzie nas w domu, mama wszystko jej pokaże.
− Dobrze, nie dlatego mówię, tylko… wszystko jej pokażę… tylko że z młodymi zawsze są kłopoty… − ale nic nie powiedziała, widząc milczący wzrok mojego ojca.
− Nie będzie żadnych kłopotów – odezwał się ojciec takim głosem, jak gdyby sam próbował siebie uspokoić. – Postaramy się szybko wrócić do domu. Nazywa się Szidike Tóth. W porządku? – i zaczął jeść, uznając sprawę za zamkniętą.
Babcia westchnęła, dając do zrozumienia, że z młodymi zawsze są kłopoty, jest tego pewna, ale widząc, że rozmowa na ten temat jest zakończona, wstała i wyniosła talerze do kuchni.
A mnie wysłali spać. Pościeliłem łóżko, wziąłem książkę, ale nie mogłem się skupić. Próbowałem sobie wyobrazić, jaka jest ta Szidike. Chłopka. Chłopki znałem tylko z książek. Wreszcie zgasiłem światło, zamknąłem oczy, ale nie mogłem zasnąć. Wsłuchiwałem się w dobrze znane odgłosy nocy. Łóżko skrzypiało pod ciężkim ciałem babci, usłyszałem kilka słów, jak babcia chwali mamę przed dziadkiem, że tak ją kocha i chce, żeby się oszczędzała. Dziadek odpowiedział coś cichym głosem, i nic nie zrozumiałem.
Z łazienki dochodził szum wody. Dokładnie wiedziałem, kiedy wanna jest pełna. Zmieniał się szum strumienia wlewającego się do wody. Słyszałem też, jak mama wchodzi do wanny, jak wrzuca szczoteczkę do rąk do mydelniczki, a nawet wydawało mi się, że słyszę odgłosy ręcznika, choć do tego ściany chyba były za grube.
Babcia jeszcze kręciła się w łóżku, coś mówiła, mama zamknęła drzwi do ich pokoju, rozmawiali szeptem, a powoli wszystko wokół mnie ścichło. Z oddali dobiegał szczek psów, a z miasta wycie fabrycznej syreny.
3.
Sanyika Kovacs otrzymał spartańskie wychowanie. Kiedy nadeszło zaproszenie, rodzice, aczkolwiek niechętnie, nie wyrażali przy nim swojej niechęci. Postanowili, że pójdzie sam na piechotę drogą pomiędzy dwoma górami. Wytłumaczyli dokładnie, którędy ma iść, dali zapakowane w celofan, smakowicie pachnące pudełko, na kartce narysowali mapę, i chłopiec w niedzielę po południu ruszył w drogę.
Wyszedł przez bramę prowadzącą do ich domu w odświętnych czarnych sukiennych spodniach, białej koszuli i czerwonym swetrze. Był w nienajlepszym humorze. Po pierwsze z powodu grubych sukiennych spodni przerobionych z ojca wojskowego munduru i przefarbowanych na ciemny granat, choć wyglądały jak czarne, po drugie nie miał najmniejszej ochoty iść na podwieczorek, na który właściwe zaproszono nie jego, ale rodziców, którzy z nieznanej mu przyczyny wymigali się od tej wizyty, a jego do niej przymusili.
Ostrzyżoną na łyso z powodów zdrowotnych głowę wysuwał do przodu na bawolej szyi i kopiąc leżące na chodniku liście, szedł po znanych uliczkach. Przeszedł przed Óravilla, willą z zegarem, w której – jak go uczono – zdrajca Görgey prowadził naradę wojenną; aczkolwiek wtedy jeszcze nie był zdrajcą. Spojrzał z głęboką dezaprobatą na tę noszącą znamię zdrajcy budowlę, i raz po raz spoglądając za siebie, wodził wzrokiem po masywnych, zniszczonych kolumnach. Nie rozumiał, jak to jest, że ludzie mogą mieszkać w takim budynku. Tymczasem w tej znanej z historii willi, owszem, mieszkali jacyś ludzie; na sznurku rozpiętym pomiędzy kolumnami suszyła się bielizna, różowa pościel.
Tu droga schodziła ostro w dół, Sanyika już nie znał tych okolic, ten teren znajdował się poza obszarem, który eksplorowali i na którym toczyli swoje bitwy, a zapuszczali się tu najwyżej podczas zimowych, szalonych zjazdów na sankach. Szedł w dół lekko kaczym krokiem, a kiedy wreszcie dotarł do podmywanego przez wodę dolnego odcinka ulicy, był już nieźle zmęczony, buty miał zakurzone, koszulę przepoconą, ale mimo wszystko czuł się dobrze. Przeszkadzały mu jedynie grube, zaprasowane w kant spodnie. Wskakiwał do ciągnących się wzdłuż ulicy rowów, pozdrawiał nieznajomych przechodniów, i śmiał się z nieznających się na żartach dorosłych, z ich zdziwienia i namysłu.
Kiedy odnalazłszy nazwę ulicy i numer domu zatrzymał się przed żółtą willą, której francuskie okna i balkony z kutymi żeliwnymi balustradami nadawały eleganckiego wyglądu i zajrzał do ogrodu pełnego alejek i trawników, Sanyika instynktownie poczuł jak bardzo tu nie pasuje, i nim nacisnął klamkę bramy, zlustrował się od stóp do głów, jego spodnie, z których zniknął zaprasowany kant przypominały rurę od pieca, tu i ówdzie w materiał wczepiły się rzepy, a na zakurzonych butach, z których znikły już wszelkie ślady czyszczenia – dwie czy trzy kropelki wody mówiły, że po drodze musiał się zatrzymywać. Sanyika niczego jeszcze nie nazwał po imieniu, ale już wyczuwał dysonans pomiędzy jego ubiorem, otoczeniem, z którego przyszedł, a miejscem, do którego teraz się udaje. Różnica wprawdzie nie była zasadnicza, człowiek dorosły machnąłby na nią ręką, ale świat Sanyiki, tak jak świat każdego dziecka, był zbyt ciasny, żeby te drobne różnice nie zawładnęły jego wyobraźnią. O ile willa, w której mieszkał była ciężka, zbyt ozdobna i odrapana, ta była przyjazna, prosta i ładnie utrzymana, ich ogród, który był świadkiem powieściowych przygód, zarastały krzaki, tu zaś wszystko było zaplanowane i w wyrafinowany sposób naturalne.
4.
Trzcinowy fotel (kiedyś również biały) delikatnie skrzypiał, mama spoglądała znad robótki, i kiedy druty szybko poruszały się pomiędzy jej palcami, spoglądała na kotarę zawieszoną przed drzwiami do pokoju. Potem jej szczupła twarz okolona spiętymi w gładki kok, delikatnymi, jasnymi włosami, wracała nad wyłaniający się spod drutów sweter.
Oparty o balustradę wpatrywałem się w nieruchome miasto ukryte we mgle.
− Janó… − zawołała mama.
Obróciłem się powoli.
− Trzeba podlać ogród…
− Podleję… − odpowiedziałem ze złością.
− Kwiaty już całkiem zeschną – odezwała się mama, a ja słysząc w jej głosie obojętność, wcale się nie spieszyłem, wiedziałem, że jej myśli krążą wokół czegoś zupełnie innego. Odwróciłem się w stronę ogrodu. Nie lubiłem podlewać, bo jakkolwiek uważałem, brudziłem się zabłoconym wężem i ziemią odskakującą pod strumieniem wody. Wycelowałem w czerwony kwiatek i oplułem go. Ale mi się nie udało. Zebrałem w ustach ślinę i splunąłem jeszcze raz.
− Dlaczego plujesz? – zapytała mama.
W ten sposób udało mi się zakończyć atak na czerwoną główkę kwiatka, ale pytanie pozostawiłem bez odpowiedzi.
Znów zaskrzypiał fotel. Ojciec wyszedł na taras; podszedł do mnie nerwowym krokiem i oparł łokcie o lepką od rdzy balustradę. Stał kilka chwil, potem odwrócił się i charakterystycznie raptownym ruchem sięgnął do kieszeni po papierosy, łapczywie potarł zapałkę i zaciągnął się głęboko. Po pierwszym zaciągnięciu się trochę się uspokajał, zakrywając żar dłonią, roztargnionym ruchem trzymał papierosa, i tylko z rzadka podnosił go do ust. Ojciec był wysokim, szerokim w barach mężczyzną, chodził lekko pochylony, nad skrońmi już siwiały mu czarne, mocne włosy. Spod jasnoniebieskiej koszuli z krótkimi rękawami wyglądały silne, pełne grubych żył ramiona, zakończone wielkimi dłońmi o ujmująco długich palcach.
Te ramiona kiedyś podnosiły mnie wysoko w górę, tak, że spoglądałem w dół na lśniące brązowe czoło i łotrzykowsko roześmiane niebieskie oczy. Ale już od dawna mnie nie podnosił. Czasami, jak miał dobry humor – co nie zdarzało się często – dawał mi klapsa w tyłek, i śmiejąc się głośno z mojego zaskoczenia, klepał mnie po policzku. Kiedy w takim momencie znalazłem się blisko niego, rewanżowałem mu się kopniakiem, ale ojciec chwytał moją pędzącą ku niemu nogę, i padaliśmy sobie w ramiona ze śmiechem. Mama z milczącym uśmiechem obserwowała naszą zabawę, a je cieszyłem się, że wodziła za mną trochę zazdrosnym wzrokiem.
Teraz położyła robótkę na kolanach i patrzyła na ojca spacerującego po tarasie. Ale ojciec nie odwzajemniał jej spojrzenia. Przechadzał się przygarbiony, gładząc się po siwiejących włosach. Tak był pochłonięty spacerowaniem, że można było odczytać z jego warg, jak liczy kroki. W tę i z powrotem piętnaście kroków. Raz, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć, siedem, osiem, dziewięć, dziesięć, jedenaście, dwanaście, trzynaście, czternaście, piętnaście; i z powrotem tyle samo. Aż nagle przystanął w miejscu i zapytał:
− Było coś?
− Nie, nie, nic… − mamy jasny kok spięty na karku obrócił się w jego stronę.
5.
Kiedy znad mgły zalegającej nad rzeką wyjrzało słońce, pomyślała, że mieszka tu już dziesięć lat i jeszcze nigdy nie widziała wschodu słońca. Długo cieszyła się widokiem. „Jak u Tunera” – pomyślała i dopiero teraz poczuła, że jest jej zimno. Narzuciła szlafrok, wsunęła na stopy kapcie, wydmuchała nos i wyszła do kuchni zaparzyć herbatę.
W kuchni było jeszcze ciemno, musiała zapalić światło. Obeszła wiadro pełne wody i nastawiła czajnik. Usiadła przy stole, wsparła głowę na dłoniach. Siwe włosy miała potargane, twarz zmiętą, oczy podkrążone.
„No tak…”
Nic więcej nie pomyślała, w tym jednym zdaniu zawarło się całe jej życie. Wszystko, co do tej pory czuła, ale o czym nie wiedziała. Nawet kiedy podobna myśl zaświtała w jej głowie, wyrywała ją i odganiała. Odpędzała własne myśli, żeby móc żyć. Ale teraz już widziała, że nie dokończy książki. Spali ją, podrze, albo dobrze gdzieś zamknie… Żeby nikt nigdy! Albo jednak spali… „…szczerze się na to decydowaliśmy, bo zrozumieliśmy, że człowiek musi podporządkować swoje pragnienia i interesy…” I nawet jeśli kiedyś coś to znaczyło, teraz już nic nie znaczy. Zostanie tu sama, we własnym domu. I już nawet nie potrafi przywołać Zoltána. Bo Zoltána nie ma.
Zrobiła herbatę, ale o niej zapomniała, musiała jeszcze raz podgrzać.
Im bardziej zagłębiała się w myślach, tym bardziej czuła, że potrzebuje Juciki. Choć myśl o tym jeszcze nie była dla niej jasna. Wiedziała tylko, że już się na nią nie gniewa. Cokolwiek zrobiła. Pani Klara się bała. Nie miała już niczego ani nikogo na świecie.
Mieszała herbatę, aż zupełnie ostygła, w kuchni zrobiło się widno. Nie zgasiła światła. Patrzyła na wiadro stojące po środku kuchni.
Potem usłyszała, jak Jucika wychodzi z pokoju, cicho otwiera w przedpokoju wszystkie zamki, ostrożne dźwięki poruszyły panią Klarę. I wzbudziły jej ciekawość. Chciała, żeby Jucika wiedziała, że jej przebaczyła. Ale nie poruszyła się z miejsca.
Upłynęło może pół godziny.
Wtedy znów cicho zaskrzypiały drzwi w przedpokoju, potem kolejne, wreszcie Jucika stanęła na progu kuchni z piękną lakierowaną walizką w ręku.
Spojrzały na siebie bez słowa.
6.
Zamknął drzwi do szklarni i przekręcił klucz. Zostawili za sobą ciepłe, wilgotne, powietrze, chorobliwie gęstą woń roślin rosnących w wilgotnej ziemi. Na zewnątrz, w ciszy ogrodu, nad długimi rabatami pełnymi pysznych, kolorowych dali bladł już błękit nieba, a w powietrzu czuło się jesienny chłód. Zza równo przyciętych młodych krzewów ozdobnych wybiegł ku nim czarny jak smoła, potężny pies. Nie tylko kręcił ogonem, cały zad aż podskakiwał mu z radości. Nagle położył się na ziemi i zbliżył się do nich, sunąc na brzuchu. Chłopczyk nachylił się i pogłaskał twardą głowę psa. Patrząc na ojca, podniósł bladą buzię:
− Kormos też jest w żałobie – powiedział z radością rekonwalescentów.
Twarz mężczyzny aż drgnęła, podkrążone oczy napełniły się łzami. Pochylił się i wymierzył synowi dwa policzki.
− Jak ty się wyrażasz? Jak ty się wyrażasz?
Obydwoje dusił spazm szlochu.
− Twoją matkę z psem…
Chłopczyk opuścił jasną główkę. Nie policzek go zabolał, lecz przygniatający ciężar grzechu, którego nie potrafił zrozumieć. To, co kiedyś wydawało się jasne i przejrzyste, dokładny porządek pojęć – matka, ojciec, pies, pieniądze i śmierć – to wszystko, w jednej chwili (na skutek wzbierających od dawien dawna energii) zamieniło się chaos. Tego dnia, kiedy przed trzema dniami ojciec przeszedł wzdłuż rabat z kwiatami. Dźwigał swój ciężar na pochylonych plecach. On, chłopiec, widział go ze szklarni, i nieznany lęk ścisnął mu pierś. Ojciec wszedł do środka, przeszedł do pokoju położonego na samym końcu szklarni, zdjął wybłyszczony ze starości granatowy garnitur, powiesił na wieszaku, drzwi szafy zaskrzypiały żałośnie i po chwili wydal z siebie przeciągły jęk. Najpierw przerywany, powolny, potem coraz głośniej i coraz szybciej wołał swoją żonę. Maria! Maria! Ale jego wargi nie były w stanie wypowiedzieć jej imienia, a z nabrzmiałych i zmęczonych płuc wydobywał się skowyt zwierzęcia zmagającego się ze śmiercią.