książki / POEZJE

Bio

Julia Fiedorczuk

Fragmenty książki Bio Julii Fiedorczuk, wydanej w Biurze Literackim 3 kwietnia 2004 roku.

Biuro Literackie

Bio

Kie­dy byłam rybą
Kosmos jak zawsze okrą­gły
Miał przy­tul­ne ścia­ny

Śni­łam o boskich płe­twach
Pió­ro­pu­szach i życiu
Po wodzie

Mówio­no ogon
Odpa­da ale jest nagro­da:
Para bole­snych stóp.

Nie wie­rzy­łam
W baj­ki. Zapu­ści­łam
Skrzy­dła jak liście

Czar­nych papro­ci.
Och gdzież ja
Nie byłam!

Kie­dy byłam rybą
Nie było w ogó­le dni,
Sek­su, ani róż­ni­cy.

Cie­pło przy­cho­dzi­ło
Z zewnątrz. Teraz
Mam w płu­cach nie­zno­śnie

Lek­kie powie­trze,
Mam poku­sę morza
W zie­lo­nych tęczów­kach.

Patrzę w nie­bo: wie­życz­ko
Jakaś ty cudow­na. Tań­czę
Dla cie­bie.


Fotosynteza

Słoń­ce mnie rodzi pra­wie bez­bo­le­śnie,
na sto­pie mam pla­ste­rek cie­pła, na powie­kach
lek­ki kom­pres krwi, nie­ziem­skie gogle.
Przy­sia­da na nich wid­mo jak roz­trze­pa­ny

bły­ska­wicz­ny ukwiał, któ­ry mi opo­wia­da
barw­ne ich­tio­lo­gicz­ne histo­rie. Czer­wień
i czerń, tak wszyst­ko się zaczy­na,
póź­niej dopie­ro Wiel­ki Wylew

Ultra­ma­ry­ny, któ­ra jest moją amfi­bią.
Jak to było? Sta­ram się pamię­tać
i coraz moc­niej trę oczy. Tam­te pod­skór­ne
cza­sy pod­pły­wa­ją bli­żej, są moje

na uła­mek świa­tła, momen­tal­ny bez­dech
i roz­kosz­ny strach, któ­ry się zaraz roz­pro­szy
w musu­ją­cej toni. Mieć cie­bie świe­cie
na wła­sność. Kochać cię, cie­bie tra­cić.

A trze­ba wyjść na ląd, opie­rzyć się i patrzeć
pro­sto w słoń­ce.
Zie­leń tęczów­ki jak morze.
Tkan­ka, tka­ni­na, tlen.


Nie ma mnie dzisiaj

w świe­żej eufo­rii śnie­gu
ani w ostroż­nym auto­bu­sie
któ­ry przy­wiózł ludzi
z weso­łe­go mia­sta.

nie ma mnie
w pira­mi­dach ksią­żek któ­re zwio­złam
z oby­dwu stron świa­ta, któ­re wkrót­ce prze­czy­tam;
na sto­sie dwu­stron­nych kse­ro­ko­pii
z któ­rych nie­dłu­go uło­żę
histo­rie wszyst­kich lite­ra­tur.

nie ma mnie tu
kie­dy cie­pły tele­wi­zor
wygry­wa z bia­łym zią­bem okna
i cza­sem ma trój­kąt­ne oko.

nie ma mnie
mimo poran­nej dys­cy­pli­ny
i zdro­wia na żół­tym tale­rzy­ku
ani wte­dy gdy trzeź­wość nie­dzie­li
sta­nie się fio­le­to­wą kost­ką lodu
na czo­le, jak plam­ka celow­ni­ka.

kie­dy pęka dzień i zama­rza­ją drze­wa
i zegar­ki i tyl­ko wzmo­żo­na aktyw­ność
róż­nych elek­tro­nicz­nych urzą­dzeń
jest kład­ką po któ­rą przej­dę w sen;
kie­dy puste ubra­nia
pły­ną na brze­gu łóż­ka;

nie ma w cichym cza­sie przed budzi­kiem
kie­dy się zjeż­dża po wart­kich stru­gach świa­tła
z powro­tem w cie­płą lukę snu.

nie ma mnie
kie­dy nie mogę oddy­chać
i kie­dy wybie­gam na dwór po mroź­ne otrzeź­wie­nie
i ostre fajer­wer­ki bla­sku
w sza­rych oczach

kie­dy ktoś na pod­glą­dzie prze­wi­ja pory roku
kie­dy w oczach mam czer­wo­ne nie­bo
i okła­dam pię­ścia­mi podzio­ba­ną ścia­nę
kie­dy potem kulę się pod liściem
i cze­kam aż zamgli się wiatr


Przejście

Coś tam we mnie i burza tego dnia
Ury­wa się w pro­gu, któ­ry prze­stę­pu­jesz
Z nie­ak­tu­al­nym uśmie­chem na poprzed­niej
Twa­rzy, z bla­skiem połu­dnio­we­go słoń­ca
Na wie­czor­nym czo­le.

I w oku zama­rza­ją rzę­si­ste kro­ple
Desz­czu jak wypiesz­czo­ne w morzu
Kawał­ki szkła i wszyst­ko zaraz się roz­pu­ści,
Jak kolo­ro­we masło, w mgnie­niu
Słoń­ca, w trza­śnię­ciu zamy­ka­nych drzwi, w szcze­rym

Wspo­mnie­niu powie­trza sprzed desz­czu,
W nadziei na nowy blask. Pól cie­bie tam,
Pól tu, a wcho­dząc masz za sobą bły­sko­tli­wą
Armię lustrza­nych zającz­ków, wypusz­czasz je
Na momen­tal­ny reko­ne­sans.

Nie da się ich zła­pać. Moje gesty
Odzwier­cie­dla­ją twój chwi­lo­wy taniec,
Syme­tria na wie­ki wie­ków, tak
Myśli­my, a słoń­ce zacho­dzi nam na pro­gu
Gdzie mogli­by­śmy cza­sem
Się spo­tkać spo­tkać spo­tkać.


[Tym zaś, którzy tęsknią]

Tym zaś, któ­rzy tęsk­nią, nie­chaj czas się zwi­nie
W kłę­bek, orze­szek, łupin­kę, naj­wą­tlej­szą
Łód­kę, któ­ra fan­ta­zyj­nie prze­my­ci wzru­sze­nie,
W tyl­nym luster­ku ele­ganc­kie chmu­ry.

Tutaj cię przy­pro­wa­dzę. Poka­żę ci ten kamień,
To gar­ba­te drze­wo, dro­go­cen­ną rosę. Tu usią­dzie­my,
Gdzie teraz robię zdję­cie, żrą­cy czas na lśnią­cym papie­rze
Wyślę ci przez nie­bo.

Tym, któ­rzy tęsk­nią niech się dro­ga wznie­sie
Na podo­bień­stwo dywa­nu, do lecz­ni­czych chmur –
Oby pomo­gły zgła­dzić tę żało­bę, któ­ra jest jak drza­zga,
Jak przed­wcze­sny wirus, ostry lustrza­ny odła­mek.

Mam nas na koń­cu języ­ka, a w tej figu­rze jest płacz:
Star­szy ode mnie, trwa­ły, mono­ton­ny lament,
On idzie od gór, nie­sie się na bia­łych skrzy­dłach.

O autorze

Julia Fiedorczuk

Urodzona w Warszawie. Prozaiczka, poetka, tłumaczka. Na Uniwersytecie Warszawskim prowadzi zajęcia z literatury amerykańskiej, teorii literatury i ekokrytyki. Nagrodzona przez Polskie Towarzystwo Wydawców Książek za najlepszy debiut (2002). Laureatka austriackiej nagrody Huberta Burdy (2005). Członkini ASLE (Association for the Study of Literature and the Environment). Mieszka w Warszawie.

Powiązania