książki / SZKICE

Bitwa o Legnicę

Andrzej Sosnowski

Artur Burszta

Bohdan Zadura

Dariusz Sośnicki

Jerzy Jarniewicz

Krystyna Miłobędzka

Marcin Sendecki

Marcin Świetlicki

Mariusz Grzebalski

Marta Podgórnik

Piotr Sommer

Tadeusz Pióro

Tomasz Majeran

Wojciech Bonowicz

Fragmenty książki Bitwa o Legnicę, która ukazała się nakładem Biura Literackiego 9 lutego 2010 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Marcin Sendecki

Legnica: 14

O Legni­cy mia­łem napi­sać już daw­no i bez pośpie­chu. Ale w naj­bar­dziej odpo­wied­nim momen­cie robi­łem oczy­wi­ście coś zupeł­nie inne­go. A w ostat­nim odpo­wied­nim momen­cie bar­dzo zachwy­co­ny sie­dzia­łem w tutej­szym auto­bu­sie, w któ­rym sam spę­dzi­łem tyl­ko pięć godzin, ale róż­ni mili ludzie, któ­rych spo­tka­łem, sie­dzie­li w nim od godzin dwu­dzie­stu i mie­li sie­dzieć jesz­cze ze dwa dni. A potem cele­bro­wa­łem powrót do nad­spo­dzie­wa­nie mroź­ne­go miej­sca zakwa­te­ro­wa­nia. A potem byłem odro­bi­nę nie­dy­spo­no­wa­ny.
I oto docho­dzi szó­sta po połu­dniu cza­su lokal­ne­go, i w Legni­cy jest sie­dem godzin póź­niej, i Artur zapew­nia mnie, że choć deadli­ne mamy daw­no za sobą, to cią­gle nie­cier­pli­wie, ale i cier­pli­wie ponie­kąd cze­ka na tekst. Pró­bu­ję napi­sać więc coś w nie­ja­kim pośpie­chu. I nie jest to może zupeł­nie pozba­wio­ne sen­su, bo i Legni­ca zawsze odby­wa­ła się w pośpie­chu. Ale o tym już może kto inny, bo są to spra­wy wszyst­kim choć odro­bi­nę zorien­to­wa­nym wia­do­me.
W 1996 nic wia­do­me nie było. Niko­mu nie przy­cho­dzi­ło do gło­wy, że Euro­pej­skie Spo­tka­nia Mło­dych Pisa­rzy, czy jak to się tam nazy­wa­ło, zamie­nią się w Fort, potem Port, i że w koń­cu nawet Legni­ca zamie­ni się w zupeł­nie inne mia­stecz­ko. Ale o tym może Tomek Maje­ran, któ­ry w 1996 (czy to był na pew­no 96?) był na miej­scu, więc wszyst­ko pew­nie dobrze pamię­ta.
A wcze­śniej, musia­ła to być jesz­cze zima 1996, jeśli nie mylę się w rachun­kach, Artur zapro­sił mnie do Legni­cy na, strach powie­dzieć, nara­dę. Po czym, jak mniej wię­cej wia­do­mo, ruszy­ła dość dziar­ska seria spo­tkań pod tytu­łem bar­ba­rzyń­cy i nie, wraz z nią (czy od razu?) poja­wi­ły się miłe nisko­na­kła­do­we wydaw­nic­twa i tak dalej, i tak dalej, ale o tym już może kto inny.


Mariusz Grzebalski

Z portu do portu

Przez kil­ka ostat­nich lat byłem sta­łym gościem por­to­we­go festi­wa­lu jako jego uczest­nik bądź jako widz. Nie zda­rzy­ło się, żebym wyjeż­dżał z Legni­cy z poczu­ciem nie­do­sy­tu. Za to zawsze wra­ca­łem stam­tąd z nowy­mi książ­ka­mi i baga­żem inte­re­su­ją­cych doznań. Z oczy­wi­stych powo­dów naj­le­piej pamię­tam edy­cję z 2001 roku, któ­rą mia­łem przy­jem­ność roz­po­cząć wspól­nym wie­czo­rem autor­skim z Krzysz­to­fem Siw­czy­kiem. Czy­ta­li­śmy z łód­ki zain­sta­lo­wa­nej u dołu scho­dów, któ­re wio­dły na sce­nę ze szczy­tu widow­ni Teatru im. Hele­ny Modrze­jew­skiej. Sala była peł­na ludzi. Na miej­sce scho­dzi­li­śmy przy dźwię­kach „Tako rze­cze Zara­tu­stra” Richar­da Straus­sa.

Nie lubię sło­wa pro­mo­cja, kie­dy mówi się o książ­kach, szcze­gól­nie o książ­kach poetyc­kich, jestem jed­nak prze­ko­na­ny, że legnic­kie pre­zen­ta­cje usta­no­wi­ły w tym zakre­sie coś w rodza­ju wzor­ca dobre­go sma­ku. Bywa­ło, że nie do koń­ca odpo­wia­da­ła mi fra­ze­olo­gia ofi­cjal­nych komu­ni­ka­tów Biu­ra, wpi­su­ją­ca się w zna­ny skąd­inąd para­dyg­mat infor­ma­cji o słyn­nych auto­rach oraz ich świet­nych książ­kach. Nie zda­rzy­ło się jed­nak, żebym miał poczu­cie uczest­nic­twa w czymś fin­go­wa­nym, czym rzą­dzi inte­res „urzęd­ni­ków od kul­tu­ry” albo zim­no kal­ku­lo­wa­ny plan finan­so­wy. Legnic­ki festi­wal był – i w tym widzę jego szcze­gól­ne zna­cze­nie – miej­scem auten­tycz­nych spo­tkań. Spo­tkań poetów z czy­tel­ni­ka­mi, róż­no­rod­nych spo­so­bów upra­wia­nia i publicz­ne­go pre­zen­to­wa­nia poezji oraz – co wbrew pozo­rom nie jest bez zna­cze­nia – poetów z poeta­mi.

Nie­wąt­pli­we tych ostat­nich nie da się powtó­rzyć we Wro­cła­wiu. Były jedy­ne, ponie­waż były pierw­sze. Spo­ro z zawar­tych w Legni­cy zna­jo­mo­ści prze­kształ­ci­ło się w trwa­łe wię­zy kole­żeń­skie, cze­mu zna­ko­mi­cie przy­słu­ży­ła się nie­ofi­cjal­na część por­to­wych imprez.

Jed­nak już zawsze Legni­cę będę koja­rzyć przede wszyst­kim z miesz­ka­niem Marze­ny i Artu­ra Bursz­tów na uli­cy Księ­ży­co­wej, w któ­rym Biu­ro mia­ło przez te wszyst­kie lata swo­ja sie­dzi­bę. Myślę, że wła­śnie ono naj­le­piej poka­zu­je, na czym pole­gał legnic­ki feno­men. To, że w nie­wiel­kiej miej­sco­wo­ści, mając do dys­po­zy­cji bar­dzo ogra­ni­czo­ne środ­ki, Artur zało­żył wydaw­nic­two, któ­re z cza­sem zyska­ło ogól­no­pol­ską ran­gę, a jego dzia­łal­ność w zna­czą­cy spo­sób wykro­czy­ła poza stan­dard wypra­co­wa­ny przez tego typu pod­mio­ty. Bez dużych pie­nię­dzy, bez zaple­cza loka­lo­we­go i sprzę­to­we­go. Bez pani sekre­tar­ki i spe­cja­li­sty od mar­ke­tin­gu. Bez medial­nej tuby. A jak­że pro­fe­sjo­nal­ne!

Pry­wat­ne miesz­ka­nie słu­ży­ło za pra­cow­nie kom­pu­te­ro­wą, przy­go­to­wal­nię poli­gra­ficz­ną, maga­zyn i punkt wysył­ki wydaw­nictw. Kie­dy z per­spek­ty­wy cza­su patrzę na pra­cę, któ­rą w nim wyko­na­no, nie jestem w sta­nie prze­ce­nić samo­za­par­cia i mobil­no­ści pomy­sło­daw­cy, a jed­no­cze­śnie głów­ne­go reali­za­to­ra por­to­we­go pro­jek­tu. Pro­jek­tu, któ­ry w moim prze­ko­na­niu jest mode­lo­wym przy­kła­dem dzia­łal­no­ści non-pro­fit w sfe­rze kul­tu­ry.

Ale żegna­jąc Legni­cę, żegnam nie tyl­ko mia­sto i for­mu­łę, któ­ra wie­lu z nas pozwo­li­ła zostać, że uży­ję słów Pio­tra Som­me­ra, „tubyl­ca­mi poezji”. Żegnam rów­nież odbior­ców, bez któ­rych my, auto­rzy, ist­nie­je­my tyl­ko poten­cjal­nie. Wro­cław­skie­mu por­to­wi, kole­żan­kom i kole­gom życzę rów­nie wyro­bio­nej i odda­nej publicz­no­ści jak legnic­ka.

Jak wia­do­mo, w każ­dym por­cie wie­le się dzie­je. Każ­dy port ma swo­je biu­ro, któ­re regu­lu­je życie mary­na­rzy z cumu­ją­cych w nim stat­ków. Cie­szę się, że w towa­rzy­stwie zna­ko­mi­tej zało­gi mia­łem przy­jem­ność wie­lo­krot­nie cumo­wać wła­śnie w Legni­cy.


Jerzy Jarniewicz

Przyszli Irlandczycy

„Con­fet­ti Bel­fa­stu” (jest taki wiersz Car­so­na) koń­czy się – po pol­sku – „kano­na­dą zna­ków zapy­ta­nia”, cze­mu w irlandz­kiej angielsz­czyź­nie odpo­wia­da a fusil­la­de of question marks. Jak­że odmien­ne są te zna­ki prze­stan­ko­we od kano­na­dy fre­ne­tycz­nych wykrzyk­ni­ków, któ­re padły już nie ze sce­ny, ale z widow­ni, zamy­ka­jąc we wrze­śniu 1998 roku wie­czór autor­ski dwóch Irland­czy­ków, Cia­rána Car­so­na i Micha­ela Lon­gleya. Obaj pano­wie zje­cha­li do Legni­cy z Bel­fa­stu, dając począ­tek dłu­giej serii corocz­nych spo­tkań z tym, co – nie bawiąc się w geo­po­li­tycz­ną popraw­ność (Anglik, nie Anglik?) – nazwa­li­śmy wkrót­ce „poezją z Wysp”, a co zaser­wo­wa­li nam szczo­drze Douglas Dunn i Cra­ig Raine w 1999, R.S. Tho­mas (pośmiert­nie) w 2000, Don Pater­son i Cia­rán Car­son (ponow­nie) w 2001, Mark Ford i Ste­phen Romer w 2002, Simon Armi­ta­ge i Glyn Maxwell w 2003, a wszyst­ko to z wiel­ką pomo­cą nasze­go przy­ja­cie­la z war­szaw­skie­go Bri­tish Coun­cil, Catha­la McCa­be­’a. Wie­czór irlandz­ki Car­so­na i Lon­gleya – któ­rym asy­sto­wa­li­śmy wraz z Pio­trem, przy­siadł­szy gdzieś w rogu sce­ny – był anglo­ję­zycz­nym debiu­tem Legni­cy, nie ogra­ni­czył się jed­nak do języ­ka Dougla­sa Fair­ban­ka i Sida Vicio­usa. Po kil­ku prze­czy­ta­nych wier­szach („gdy­by język mówił, o czym wie gło­wa, nikt nie był­by niko­mu bliź­nim”), Cia­rán nie­spo­dzie­wa­nie dobył zza pazu­chy flet, zagrał na nim kil­ka nut i zaśpie­wał w sta­rym cel­tyc­kim języ­ku Irlan­dii. Sens słów gdzieś nam umy­kał, choć Cia­rán tłu­ma­czył treść pio­se­nek, w któ­rych za każ­dym razem ktoś gdzieś na zawsze wyjeż­dżał, z kimś się na zawsze żegnał, od kogoś na zawsze coś poży­czał. Piotr, któ­ry sie­dział obok mnie, szep­nął ści­cha­pęk coś po rosyj­sku, gdzieś w powie­trzu usły­sza­łem zagu­bio­ny cze­ski zaimek, rzu­co­ny zresz­tą w odpo­wie­dzi na jakiś dol­no­nie­miec­ki pytaj­nik i wia­do­mo było, że wie­czór nie skoń­czy się w żad­nym z kon­fe­ren­cyj­nych języ­ków Euro­py. Kie­dy w Masce spo­rzą­dza­no już bilans dzien­nych zysków i strat, w bocz­nej sal­ce naprze­ciw­ko toa­let, sie­dział jesz­cze Cia­rán nad szklan­ką szar­lot­ki, prze­chrzczo­nej zresz­tą, chy­ba przez Ada­ma, na car­son­kę, choć może nie była to car­son­ka, ale tomik wyda­nych wła­śnie w Legni­cy pol­skich prze­kła­dów jego wier­szy pod zaci­na­ją­cym się suge­styw­nie tytu­łem Tak, tak. Sie­dział więc Cia­rán przy sto­li­ku, sie­dział nie sam, sie­dział naprze­ciw­ko i śpie­wał w irlandz­ko-pol­skim duecie: non, je ne regret­te rien. Nie pyta­łem go, na ile poważ­na była to dekla­ra­cja, ale jestem pewien, że nicze­go z tego wie­czo­ru Cia­rán nie regret­te, gdyż po trzech latach przy­je­chał zno­wu do Legni­cy, tym razem z gra­ją­cą na skrzyp­cach żoną.

Wyda­wa­ło się, że jego irlandz­ki przy­ja­ciel, siwo­wło­sy Micha­el Lon­gley, któ­re­go z racji postu­ry moż­na by uznać za żubra z pół­noc­no­ir­landz­kich matecz­ni­ków (gdy­by w Irlan­dii żyły żubry, a Bel­fast ota­cza­ły matecz­ni­ki), narzu­ci spo­tka­niu olim­pij­ski ton. Ale gdzie tam! Micha­el kon­tra­punk­to­wał dosto­jeń­stwo swo­jej kon­sty­tu­cji cel­ny­mi komen­ta­rza­mi nasy­co­ny­mi kla­row­ną jak gór­ska woda iro­nią. A dru­gie­go dnia, mimo że w wypeł­nio­nej po brze­gi sali nad Maską pozo­sta­ły tyl­ko nie­nu­me­ro­wa­ne miej­sca na pod­ło­dze, wci­snął się na kon­cert Świe­tlic­kie­go i Trza­ski i, jak mi się zwie­rzył, miał wra­że­nie, że jest na kon­cer­cie w jed­nym z noc­nych klu­bów w Bel­fa­ście. Mimo pozo­rów (Świe­tlik z Trza­ską na Shan­kill Road?), nie było to złu­dze­nie: od piąt­ku Legni­ca mówi­ła Bel­fa­stem. Seo do sla­in­te!


Dariusz Sośnicki

Tak było

Port prze­no­si się do Wro­cła­wia. Może Legni­ca nie znik­nie teraz cał­kiem z lite­rac­kiej mapy Pol­ski, ale na pew­no będzie musia­ła się zado­wo­lić nie­po­rów­na­nie skrom­niej­szym sta­tu­sem i wspo­mnie­nia­mi z cza­sów, gdy była metro­po­lią. Bo była. Jest co wspo­mi­nać. Mia­ła swo­ją pol­sko­ję­zycz­ną dru­ży­nę i odwie­dza­li ją goście z innych czę­ści Euro­py. Byli wśród nich napraw­dę zna­ko­mi­ci pisa­rze. Widzia­łem ich na sce­nie Teatru im. Hele­ny Modrze­jew­skiej, słu­cha­łem ich wier­szy, nie może być mowy o pomył­ce. Pra­wie każ­dy z nich wyjeż­dżał stąd z nową książ­ką. I zaraz stu­den­ci lite­ra­tu­ry w róż­nych miej­scach świa­ta musie­li wcią­gać te książ­ki do swo­ich biblio­gra­fii i wymie­niać Legni­cę obok Lon­dy­nu, Bel­fa­stu, Pra­gi, Lubla­ny i Nowe­go Jor­ku.


Bohdan Zadura

Dwie Legnice

Jecha­łem na zachód, żeby zna­leźć się na wscho­dzie. Cedry­ko­wie, Lubie­niec­cy, Szczor­so­wie, Tulej­ko­wie – Legni­ca, Bole­sła­wiec, Sta­re Jaro­sze­wi­ce, War­ta Bole­sła­wiec­ka… Pierw­szy raz gdzieś w latach sie­dem­dzie­sią­tych, samo­cho­dem, kie­dy jaz­da samo­cho­dem spra­wia­ła mi przy­jem­ność – jeśli moż­na mówić o przy­jem­no­ści pro­wa­dze­nia pod czuj­nym okiem żony i teścio­wej, nie odry­wa­ją­cych wzro­ku od czer­wo­ne­go paska szyb­ko­ścio­mie­rza i nie przyj­mu­ją­cych do wia­do­mo­ści, że im kró­cej jest się na dro­dze, tym praw­do­po­do­bień­stwo wypad­ku jest mniej­sze. Nie pamię­tam już, jaka była bez­piecz­na szyb­kość w poję­ciu więk­szo­ści tej pię­cio­oso­bo­wej spo­łecz­no­ści uwię­zio­nej na dobrych osiem godzin w bla­sza­nym pudeł­ku, ale mia­łem zna­ne sobie od uro­dze­nia poczu­cie, że jestem w zde­cy­do­wa­nej mniej­szo­ści. Jeśli na ska­li szyb­ko­ścio­mie­rza było 160, to prze­cież zosta­ło ono tam umiesz­czo­ne nie dla ozdo­by, nie, demon szyb­ko­ści aż tak bar­dzo mnie nie kusił, 100 kilo­me­trów na godzi­nę abso­lut­nie mnie satys­fak­cjo­no­wa­ło, no, 90 też wła­ści­wie było do przy­ję­cia. Doje­cha­li­śmy do Wro­cła­wia, mia­łem mieć za sobą (przed sobą) auto­stra­dę. Nawet kobie­ty powin­ny wie­dzieć, że auto­stra­dy są po to, żeby jechać szyb­ko. Moja pierw­sza w życiu auto­stra­da, jak­by to powie­dzieć? Naj­gor­szy odci­nek dro­gi na całej 550 kilo­me­tro­wej tra­sie.

To nie mia­ły być nale­śni­ki, nale­śni­ki to łatwi­zna. To mia­ły być pie­ro­gi. Każ­dy głu­pi potra­fi usma­żyć nale­śni­ki. Choć nie na każ­dej patel­ni. Pie­ro­gi wyma­ga­ją dużo wię­cej i bie­gło­ści w pal­cach, i cier­pli­wo­ści, i cha­rak­te­ru. Przy sma­że­niu nale­śni­ków moż­na palić papie­ro­sy, moż­na czy­tać haiku, a nawet tro­chę dłuż­sze wier­sze, moż­na z dosko­ku oglą­dać tele­wi­zję. Odro­bi­nę gorzej z tele­fo­na­mi, bo te łatwiej jed­nak odbie­rać przy pie­ro­gach; nic się nie spa­li, naj­wy­żej cia­sto zrzed­nie. W pewien spo­sób nale­śni­ki są odtwór­cze, samo­pow­ta­rzal­ne, na pew­nym eta­pie zme­cha­ni­zo­wa­ne (w koń­cu po coś wyna­le­zio­no mik­ser).

To mia­ły być pie­ro­gi i wino. Tak to sobie wymy­śli­łem rok wcze­śniej, w 1997 roku. Że pisa­nie wier­szy jest czymś na kształt lepie­nia pie­ro­gów czy robie­nia wina. I ubz­du­ra­łem sobie, że jak pie­ro­gi mogą komuś sma­ko­wać, tak samo mogą sma­ko­wać komuś wier­sze. Że się dzie­li z ludź­mi tym, co się umie robić. Coś dla cia­ła i coś dla ducha. Sza­leń­stwo pięć­dzie­się­cio­lat­ka, któ­ry posta­no­wił nakar­mić publicz­ność. No to ile tych pie­ro­gów by trze­ba było ule­pić? Tysiąc? 150 lepi­łem już za jed­nym podej­ściem, ale tysiąc? W trak­cie spo­tka­nia autor­skie­go? Goto­wać na sce­nie? Ile by to musia­ło trwać. Pie­ro­gi odpa­dły. A wino, wino było w piw­ni­cy. Też go nie powin­no zabrak­nąć. Tyl­ko co, gąsior wieźć pocią­giem? Prze­le­wać do jakichś pla­sty­ków? Odpa­dło wino, parę dni przed For­tem. Gdy­by wino mogło być ze skle­pu, to pie­ro­gi mogły­by być z gar­ma­żer­ki. Zosta­ły nale­śni­ki.

Sma­ży­łem je w domu w przed­dzień wyjaz­du, im bli­żej koń­ca, tym z mniej­szym entu­zja­zmem. W folię alu­mi­nio­wą i do tor­by. Żół­ty ser, szyn­kę i papry­kę kupi się w Legni­cy. Ile? – pyta Artur. Skąd mam wie­dzieć, ile na wagę? Nie pomy­śla­łem. W kawał­ku, czy pokro­jo­ne? Jasne, że pokro­jo­ne. 150 pla­strów szyn­ki, 150 pla­strów sera, z pięt­na­ście czer­wo­nych papryk. Pla­ster szyn­ki, pla­ster sera, tro­chę papry­ki i w koper­tę. I w koper­tę. Czy się zdą­ży? Niby taka pro­sta rzecz poskła­dać, a też trwa. – Mar­cin ci będzie poma­gał – mówi Artur. Butla gazo­wa. Dwie butle? Dwie patel­nie? Świet­ny pomysł był z Mar­ci­nem. Nie pamię­tam, co czy­ta­łem, pew­nie Noc poetów, bo dłu­go, a pamię­tam okrzyk z sali: – Mar­ci­nie, tu też by się coś zham­ka­ło! A czy mogą być wege­ta­riań­skie?

Te nale­śni­ki przy­le­pi­ły się do For­tu. Mia­ły być, prze­pra­szam, głę­bo­kie, sta­ły się medial­ne; w koń­cu łatwiej do gaze­ty napi­sać, że poeci sma­ży­li w Legni­cy nale­śni­ki, niż napi­sać, jakie wier­sze czy­ta­li.

To byli pro­ści ludzie, mówi­li, jak sły­sze­li, a jak sły­sze­li, to moż­na było poznać po ich mowie. Po ich mowie moż­na było poznać, że koń­czy­li rosyj­skie szko­ły powszech­ne, że mie­li za sąsia­dów Ukra­iń­ców i Bia­ło­ru­si­nów, że zanim zna­leź­li się na zacho­dzie, zali­czy­li Kazach­stan. Po ich mowie moż­na było poznać, że oglą­da­ją bra­zy­lij­skie seria­le i tele­wi­zyj­ne pro­gra­my infor­ma­cyj­ne. Pani Mar­ga­ret That­cher była dla bab­ci panią Kaczor. Ach, jakim prze­kształ­ce­niom ule­ga­ły w ich ustach na przy­kład nazwy leków! Nie moż­na było z nimi poga­dać o lite­ra­tu­rze, to kie­dy Boh­dan ma ten wykład? – pyta­li mnie, a ja wie­dzia­łem, że mógł­bym mieć kło­po­ty z wytłu­ma­cze­niem, co to jest wie­czór autor­ski. Ale moż­na było tyl­ko słu­chać. Bab­cia, kie­dy jesz­cze mówi­ła, pamię­ta­ła imio­na, co tam imio­na, pamię­ta­ła daty wszyst­kich ślu­bów w rodzi­nie i daty uro­dzin wszyst­kich swo­ich wnu­ków i pra­wnu­ków i daty śmier­ci, bo jak się żyje pra­wie sto lat, to i tra­ge­die muszą się przy­da­rzyć. Moż­na było słu­chać i o wypra­wach na węgier­skie i jugo­sło­wiań­skie baza­ry, nie mówiąc już o legnic­kim tar­gu, któ­ry pro­spe­ro­wał za przy­czy­ną Armii Czer­wo­nej, i o kole­jar­skich cza­sach Kost­ka, kie­dy choć w jed­nym blo­ku ZSRR to była zagra­ni­ca. I kie­dy jesz­cze, poza bab­cią, byli na cho­dzie, moż­na było jechać gdzieś pod Bole­sła­wiec na jago­dy, któ­rych zbie­ra­ło się całe wia­dra. A jeść i pić było trze­ba, bo tu nie było prze­proś.

Zanim nie prze­nie­śli się na Stryj­ską, do blo­ku po Armii Czer­wo­nej, miesz­ka­li przy Czar­niec­kie­go. To prze­lo­to­wa uli­ca, a kamie­ni­ca przy­po­mi­na­ją­ca war­szaw­ską Pra­gę z oko­lic Brze­skiej. Zaka­cza­wie? Któ­reś tam pię­tro, sracz na pół­pię­trze dla dwóch pię­ter. Dziec­ko myło się (było myte) w meta­lo­wej misce (wodę grza­ło się na gazie). Widok z kuch­ni (tam przy luf­ci­ku pali­łem papie­ro­sy) na jakieś cegla­ne mury, zwień­czo­ne tłu­czo­nym szkłem. Rawicz? Z dru­giej stro­ny widok na okna, ze sta­ry­mi kobie­ta­mi jak dzień dłu­gi wysia­du­ją­cy­mi w oknach. Tro­chę w lewo skwe­rek z rachi­tycz­ny­mi drze­wa­mi, posto­jem tak­só­wek i szpi­ta­lem (der­ma­to­lo­gicz­nym). Dziw­ny zapach w powie­trzu, nie tyl­ko w miesz­ka­niu, ale w całym mie­ście. Mia­sto upstrzo­ne baret­ka­mi na obcych mun­du­rach, ofi­ce­ro­wie noszą­cy pla­sty­ko­we tor­by z zaku­pa­mi. Tabor samo­cho­do­wy, jak­by do Legni­cy wró­ci­ła z Cze­cho­sło­wa­cji armia, któ­ra jecha­ła tam przez Puła­wy w sierp­niu 1968 roku. Bez­pań­skie psy i bez­pań­skie dzie­ci. Mnó­stwo sta­rych ludzi, o laskach, o kulach. W par­ku też, dokąd cho­dzi­łem z dziec­kiem na spa­ce­ry. Kosz­mar­ny sen orto­pe­dy. Sen Karo­la Mark­sa o Man­che­ste­rze (do cze­goś piję, piję do wier­sza „Odwie­dzi­ny krew­nych”). Pewex lepiej zaopa­trzo­ny niż w moim mie­ście. Zwy­kłe skle­py lepiej zaopa­trzo­ne, w Legni­cy kupo­wa­ło się her­ba­tę (Assam, na wagę). Było, i było. Tak było. Zasnąć, nim inni zachra­pią. Lata osiem­dzie­sią­te. Nie­da­le­ko par­ku pogo­to­wie ratun­ko­we. Po śmier­ci ojca na zawał bałem się zawa­łu, więc na wszel­ki wypa­dek krę­ci­łem się w pobli­żu.

Za jakiś czas zaczą­łem tu przy­jeż­dżać pocią­giem. Sam. W pierw­szych latach w Kiel­cach dosia­dał Krzysz­tof Jawor­ski. W 98 w Legni­cy byli Lon­gley i Car­son, jakieś dziw­ne poczu­cie bli­sko­ści z Lon­gley­em. Zazwy­czaj wra­ca­łem albo noc­nym pocią­giem do Lubli­na, albo przez War­sza­wę, wte­dy przez Łódź. W Śród­miej­skim Forum Kul­tu­ry z zasko­cze­nia, po dwóch piwach, czy­ta­łem wier­sze Lon­gleya?

Dzię­ki For­to­wi Legni­ca odmłod­nia­ła? Sta­re zna­jo­me po roku? Gabry­sia, Agniesz­ka? Dzię­ki Por­to­wi Legni­ca wypięk­nia­ła? Poczu­cie bli­sko­ści? Ktoś się cie­szy na twój widok? Nawet jeśli to złu­dze­nie, to pięk­ne.

Teraz pierw­szy raz przy­cho­dzi mi do gło­wy, że zna­łem w Legni­cy dwie Wero­ni­ki. Bab­cię swo­jej żony, Wero­ni­kę Cedryk, i pierw­szą cór­kę Artu­ra. Tę pierw­szą od sta­ro­ści, tę dru­gą – choć zoba­czy­łem ją dużo póź­niej – od nie­mow­lęc­twa. Cza­sy się zmie­nia­ją, nie tyl­ko dla­te­go, że ta dru­ga ma już star­szą od sie­bie tam­tej sio­strę, Domi­ni­kę. Cza­sy się zmie­nia­ją, bo w tam­tym 98 roku do gło­wy by mi nie przy­szło, że może nie wypa­da, żeby mała dziew­czyn­ka rzu­ca­ła ci się na szy­ję. D.J. Enri­ght o czymś takim napi­sał wiersz.

Bab­cia Cedrycz­ka, jak na nią mówio­no, umar­ła w stycz­niu 2000 – do 100 lat tro­chę jej zabra­ło, jeden z jej zię­ciów – Józef Lubie­niec­ki ze Sta­rych Jaro­sze­wic (nie wiem cze­mu, mówi­li na nie Sta­re Jasiow­ce) dużo wcze­śniej (palił wię­cej niż ja, słu­chał Wol­nej Euro­py), dru­gi Kostek, w sierp­niu 2003. Kolej­ny zięć, a mój teść, we wrze­śniu 2003. To za spra­wą Kon­stan­te­go Tulej­ki te dwie Legni­ce się spo­tka­ły – któ­re­goś roku, może 97, kie­dy i Artur wyszedł po mnie na sta­cję, i on.


Marcin Świetlicki

Czwartki

Lek­tu­ry wzię­te w podróż: Cho­ro­mań­ski „W rzecz
wstą­pić”, Bloch „Psy­cho­za” i Tka­czy­szyn-Dyc­ki
„Przy­czy­nek do nauki o nie­ist­nie­niu”, wszyst­ko
z prze­szło­ści, bo podróż zazwy­czaj
to jest cofa­nie fil­mu, zwłasz­cza kie­dy jedzie
się tyłem do kie­run­ku, czwar­tek, mie­siąc kwie­cień,
nie­któ­re liście już się decy­du­ją,
nie­któ­re jesz­cze się zasta­na­wia­ją.
Oprócz ksią­żek w ple­ca­ku jest pre­zent od Ewy
– pły­ta z ham­bur­skich kon­cer­tów the Beatles,
bra­ku­ją­cy ele­ment. Jesz­cze zanim peron
– to papie­ro­sa, potem się obej­rzeć,
zoba­czyć, rzad­ko, coraz rza­dziej się
dostrze­ga, a tu – pro­szę – zoba­czy­ło się.

Skle­jam urwa­ny film, otwie­ram
list zakle­jo­ny.


* * *

ja nie wie­rzę że mia­sta to nie ludzie mia­sta to ludzie mia­sto
legni­ca to artur bursz­ta nic wię­cej mnie z mia­stem legni­ca nie
wią­że oprócz bursz­ty jego żony i córe­czek co cudow­ne są jeże­li
bursz­ta nie legni­ca to kocham wro­cław bursz­ta jest jak armia
radziec­ka przy­szedł i odszedł przy­cho­dzi­my i odcho­dzi­my z legni­cy
pamię­tam bursz­tę bursz­to­wą i ich córecz­ki już tam nie poja­dę bo
nikt mnie nie zapro­si

2003

Tadeusz Pióro

Psie Pole

Psie Pole

Maje­ran nad­bił Jawor­skie­go, lecz nie­na­sy­co­ne psy
dosta­ły man­to od machi­ny wojen­nej Grześ­ka Wró­blew­skie­go.
Mar­ta Pod­gór­nik poka­za­ła zauro­czo­nym opor­tu­ni­stom
co to melo­de­kla­ma­cja i zmo­gła for­tecz­ne­go tyra­na
z języcz­kiem. Kaf­ka roz­ło­żył na łopat­ki Raine­’a, lecz
cóż, Miloš Dole­žal roz­niósł obu na sza­blach tak, że mie­li się
z pysz­na. Baran zadał śmier­cio­no­śny cios Ciem­nia­kom
i ich wier­nym pie­skom i zjadł Pater­so­na z roga­mi.
Ślą­ska szko­ła życia nie potra­fi­ła oprzeć się dele­ga­cji
z Wysp Bry­tyj­skich, któ­ra star­ła ją na puch.
Som­mer roz­bił Fan­to­ma­sa w drob­ny mak, a Sosnow­ski
obró­cił Zawa­dę w perzy­nę. Pychę Bie­drzyc­kie­go
poskro­mi­li Wil­czyk i Dyc­ki. Zaku­sy Pió­ry
ukró­ci­li Car­son i Lon­gley namięt­nym poca­łun­kiem,
lecz gra­ją­cy na czte­ry ręce Douglas Dunn wrze­pił
tęgie baty zapal­czy­wym chłop­com ze szma­rag­do­wej wyspy.
Zanim Ham­ka­ło zdo­łał osio­dłać Jar­nie­wi­cza poto­mek Lar­ki­nów
przy­tarł rogów Irland­czy­kom i Kry­nic­kie­mu. Zadu­ra
owi­nął sobie wokół pal­ca Hone­ta, któ­re­mu Pod­sia­dło
też zadał bobu. Mar­cin Świe­tlic­ki wziął za frak Wil­czy­ka,
lecz radość krót­ko trwa­ła, bo Anna Pod­cza­szy roz­gro­mi­ła
go do szczę­tu. Fie­dor­czuk ucię­ła łeb Pio­tro­wi Som­me­ro­wi,
ale Kobier­ski poko­nał ją jej wła­sną bro­nią. Fan­to­mas
spa­cy­fi­ko­wał Bara­na, wbi­ja­jąc go na pal, Guto­row
poił Pod­sia­dłę pio­łu­nem, pie­kąc go na wol­nym ogniu
pod­czas gdy Siw­czyk stłukł Fok­sa na kwa­śne jabł­ko.
Grze­bal­ski dał Susce fan­gę w nos i kamień na kamie­niu
nie pozo­stał z całe­go miste­rium. Wie­de­mann zalał
sadła za skó­rę poetom cze­skim, któ­rych zła­pa­ła czkaw­ka.
Boh­dan Zadu­ra, wzię­ty w dwa ognie przez Irland­czy­ków
poje­chał do Puław po bim­ber. Vasa
wziął w kocioł Mache­ja, Pió­rę i Maj­zla,
Pod­gór­nik wpę­dzi­ła Hone­ta do trum­ny – sło­wo po sło­wie
jak się nale­ży – a Siw­czyk tyl­ko darł pasy
z Sosnow­skie­go. Po sro­giej rąba­ni­nie
Maje­ran skró­cił Kaf­kę o gło­wę
Pió­ro zmiótł z powierzch­ni zie­mi Fok­sa, Ślą­za­cy
zaszlach­to­wa­li i wykrwa­wi­li war­sza­wia­ków, Dyc­ki
poło­żył tru­pem Fie­dor­czuk i dłu­go nurzał się we krwi
swo­jej ofia­ry, Baran posta­wił wło­sy na sztorc i ruszył
na Som­me­ra, lecz skoń­czy­ło się to kolej­nym poema­tem.
Pew­ne­go dnia Bursz­ta nakrył Legni­cę bia­łym prze­ście­ra­dłem
i poło­żył noga­mi w stro­nę wybu­chu.

13 wrze­śnia 2000

Wojciech Bonowicz

Chwała

Podob­no jeste­śmy świa­to­wą potę­gą w dzie­dzi­nie poezji. Ale wydaw­ców, któ­rzy w to wie­rzą, mamy jak na lekar­stwo. Może nawet nie­któ­rzy cha­dza­ją do kościo­ła poezji w nie­dzie­le. Ale cóż z tego? Wia­ra bez uczyn­ków jest mar­twa – powia­da Pismo. Wsty­dli­wie zapa­la­my Bogu poezji świecz­kę, a molo­cho­wi pro­zy usy­pu­je­my wyso­kie kop­ce z ogar­ków.

Chwa­ła więc tym nie­licz­nym, któ­rzy jed­nak uwie­rzy­li i swą wia­rę prze­ku­li w czyn. Jest w Pol­sce kil­ka miejsc, w któ­rych jesz­cze publi­ku­je się zbio­ry wier­szy. Pro­jekt legnic­ki, któ­ry tu chwa­li­my, wyróż­nia się na ich tle ambi­cją, by poezję współ­cze­sną, teraz pisa­ną, nie tyl­ko wyda­wać, ale też – komen­to­wać oraz popu­la­ry­zo­wać. Przy­znam, że jako autor odczu­wam pew­ne zaże­no­wa­nie na widok pocz­tó­wek z moją wła­sną twa­rzą lub płyt z nagra­nym moim gło­sem. Ale już pocz­tów­ki z twa­rza­mi kole­ża­nek i kole­gów wca­le mnie nie zawsty­dza­ją, a nawet dają w myślach pew­ną przy­jem­ność.

Artu­ro­wi Bursz­cie uda­ło się stwo­rzyć coś, co egzy­stu­je inten­syw­nie na sty­ku realu i wir­tu­alu. Z jed­nej stro­ny – jeź­dzi­my z nim pod strze­chy, na spo­tka­nie mło­dzie­ży z gim­na­zjów, szkół zawo­do­wych, lice­ów czy sym­pa­tycz­nych pań i panów z klu­bu Pozy­tyw­ka. Z dru­giej – nasze książ­ki i wier­sze są dostęp­ne o każ­dej porze dnia i nocy z naj­od­le­glej­szych zakąt­ków kra­ju, kon­ty­nen­tu i świa­ta. W odróż­nie­niu od sze­re­gu akcji lite­rac­kich, któ­re poja­wi­ły się w ostat­nim dzie­się­cio­le­ciu, pro­jek­to­wi legnic­kie­mu uda­ło się pozo­sta­wić mate­rial­ne śla­dy w posta­ci ksią­żek.

Chwa­ła tym, któ­rzy uwie­rzy­li i prze­ku­li.


Tomasz Majeran

Gdzie jest Sendecki?

Dzwo­ni Artur i mówi, że tyl­ko ja albo Sen­dec­ki. Ja mówię, że lepiej Sen­dec­ki, a Artur, że nie wie, czy go zła­pie. To ja mówię, żeby ktoś inny, bo nie­wie­le pamię­tam, a Artur, że nie ma niko­go i mam wziąć anto­lo­gię 14.44, bo na koń­cu są pro­gra­my, to sobie przy­po­mnę. A cze­mu tyl­ko ja albo Sen­dec­ki? – chwy­tam się brzy­twy. Bo wyście byli od same­go począt­ku. No tak. Czy­li mam sobie powspo­mi­nać, bo Artur nie może zła­pać Sen­de­ka. Mam nadzie­ję, że go w koń­cu dorwie.

*

Głu­pia spra­wa. Napraw­dę nie­wie­le pamię­tam. Tro­chę aneg­dot, ale z data­mi, to już cał­kiem cien­ko. Naj­bar­dziej pod­sta­wo­wych fak­tów nie pamię­tam, za to kil­ka dru­go­rzęd­nych histo­ry­jek owszem, jak naj­bar­dziej. Za żad­ne skar­by nie mogę sobie na przy­kład przy­po­mnieć, kto mnie zapro­sił na I Nie­miec­ko-Pol­skie Spo­tka­nia Mło­dych Pisa­rzy. Nawet nie wiem teraz, czy napraw­dę były pierw­sze, a nie dru­gie albo trze­cie nawet. Chy­ba Romek Pra­szyń­ski. Głu­pia spra­wa, napraw­dę nie pamię­tam. Na pew­no nie Sen­dec­ki, bo jego pozna­łem dopie­ro na tej impre­zie. Nie przy­po­mi­nam sobie zresz­tą, żeby Sen­dec­ki kie­dy­kol­wiek i gdzie­kol­wiek mnie zapra­szał, co nie zna­czy, że mnie nie zapra­szał. Mam nadzie­ję, że Bursz­ta go dorwie.

*

Miło­śni­ków war­stwy fak­to­gra­ficz­nej zmu­szo­ny jestem ode­słać do poema­tów Tade­usza Pió­ro i Boh­da­na Zadu­ry. W żad­nym razie do liry­ki Sen­dec­kie­go.

*

Na począt­ku byłem cokol­wiek zdzi­wio­ny, że Niem­cy, któ­rzy uczest­ni­czy­li w Nie­miec­ko-Pol­skich Spo­tka­niach Mło­dych Pisa­rzy, są tak bar­dzo mło­dzi i – hm – nie­wy­ro­bie­ni lite­rac­ko. To, co dla nas (dla nas – czy­li pol­skich uczest­ni­ków Spo­tkań – np. Sen­dec­kie­go) było oczy­wi­sto­ścia­mi nie war­ty­mi dys­ku­sji, dla nich było odkry­wa­niem nowych lite­rac­kich kosmo­sów. Weź­my przy­kład: prze­kła­dy.

Spo­tka­niom towa­rzy­szy­ły warsz­ta­ty, pod­czas któ­rych Pola­cy tłu­ma­czy­li Niem­ców, a Niem­cy Pola­ków. Zaba­wa dość kar­ko­łom­na, bo żaden z pol­skich lite­ra­tów nie znał wystar­cza­ją­co dobrze nie­miec­kie­go, ani tym bar­dziej żaden z nie­miec­kich lite­ra­tów – pol­skie­go. Po angiel­sku i na migi dowia­dy­wa­li­śmy się, co poeta chciał powie­dzieć, a następ­nie „tłu­ma­czy­li­śmy”. Jeże­li te prze­kła­dy mają cokol­wiek wspól­ne­go z ory­gi­na­ła­mi, to chy­ba tyl­ko dla­te­go, że w zaba­wie dziel­nie poma­ga­ły nam zupeł­nie przy­stoj­ne ger­ma­nist­ki, któ­re orga­ni­za­to­rzy zapra­sza­li na naszą impre­zę. Owo­cem warsz­ta­tów była anto­lo­gia, któ­rej tytu­łu nie pamię­tam.

*

17 paź­dzier­ni­ka 1996 roku wie­czo­rem spo­ty­kam w Bole­sła­wo­wie naj­przy­stoj­niej­szą z ger­ma­ni­stek. Na kola­cję były plac­ki po węgier­sku, na Pod­ha­lu zna­ne jako plac­ki po zbój­nic­ku, a na Węgrzech i wśród zbój­ni­ków chy­ba cał­kiem nie­zna­ne.

*

Dla mnie rze­czą zupeł­nie natu­ral­ną i nie pod­le­ga­ją­cą więk­szej dys­ku­sji był na przy­kład fakt, że jeże­li utwór ory­gi­nal­ny się rymu­je, to prze­kład w zasa­dzie też powi­nien się rymo­wać. Z nie­ja­ką kon­ster­na­cją odno­to­wa­łem póź­niej, że w anto­lo­gii, któ­rej tytu­łu nie pamię­tam, zna­lazł się pięt­na­sto­li­nij­ko­wy sonet bez rymów pod­pi­sa­ny moim nazwi­skiem. Pytam Niem­ców dla­cze­go 15 lini­jek, kie­dy w ory­gi­na­le jest 14 lini­jek. Dla­cze­go bez rymów, sko­ro w ory­gi­na­le są rymy. Bo nie­miec­ki jest dłuż­szy i koń­czy się cza­sow­ni­ka­mi. Sku­ba­ny far­ciarz Sen­dec­ki, on nie miał tych pro­ble­mów – pisał wte­dy krót­ko i bez rymów. Mam nadzie­ję, że Bursz­ta go dorwie.

*

Potem rzecz się wyja­śni­ła: nie­miec­cy uczest­ni­cy to w więk­szo­ści lau­re­aci kon­kur­su lite­rac­kie­go dla uczniów szkół pod­sta­wo­wych i gim­na­zjów. Głu­pia spra­wa, bo trud­no mieć pre­ten­sję do nasto­lat­ków, że nie zawra­ca­ją sobie gło­wy impo­de­ra­bi­lia­mi. Jadą z kok­sem – jak jest źle, to piszą, że jest źle (bar­dziej wyro­bie­ni piszą, że nie jest dobrze), gdzieś mają rytm i rym. Czu­łem się lek­ko zawie­dzio­ny, ale dzi­siaj już tyl­ko śmie­ję się z wczo­raj­sze­go sie­bie, ponie­waż wiem, że takie impre­zy tak napraw­dę kształ­cą nie przy­szłych pro­du­cen­tów, lecz kon­su­men­tów dóbr lite­rac­kich (np. liry­ki Sen­dec­kie­go). Na wie­czór autor­ski nie­zna­ne­go poety z obce­go kra­ju w Niem­czech jesz­cze dłu­go będzie przy­cho­dzić 30 razy wię­cej osób niż w Pol­sce. Licz­ba 30 jest dość pre­cy­zyj­na – pod­po­wia­da mi ją empi­ria. Tak też rozu­miem ideę warsz­ta­tów lite­rac­kich orga­ni­zo­wa­nych dzi­siaj przez Biu­ro Lite­rac­kie – bar­dziej cho­dzi o kształ­ce­nie czy­tel­ni­ków niż pisa­rzy. Tyl­ko, że Artur sta­wia spra­wę chy­ba znacz­nie dosad­niej, Niem­cy pre­fe­ru­ją bez­stre­so­we wycho­wy­wa­nie czy­tel­ni­ków i taki czy­tel­nik zanim zacznie cokol­wiek czy­tać, wyda z 5 tomi­ków poetyc­kich o tym, że jest źle.

*

Wcze­śniej jeź­dzi­li­śmy tro­chę do Stro­nia Ślą­skie­go, tro­chę do Ber­li­na, tro­chę do Mogun­cji, ale potem była Legni­ca i Euro­pej­skie Spo­tka­nia Mło­dych Pisa­rzy. Niem­cy, Cze­si i Pola­cy. Spo­tka­nia wypa­dły jakoś tak pod­czas fut­bo­lo­wych mistrzostw Euro­py i przy­po­mi­nam sobie, że wspól­nie oglą­da­li­śmy mecz Niem­cy-Cze­chy. Pan Bóg nie jest Cze­chem, cho­ciaż wszy­scy, nawet Niem­cy, nawet Sen­dec­ki, kibi­co­wa­li­śmy jede­na­st­ce znad Wełta­wy. Jeden z bra­ci Cze­chow pła­kał po meczu, a Niem­com było chy­ba zwy­czaj­nie wstyd.

*

Pamię­tam jak przy­je­cha­łem na pierw­sze spo­tka­nia w Legni­cy i tro­chę się prze­ra­zi­łem. Bursz­ta zwa­rio­wał. Na legnic­kim ryn­ku przy­wi­ta­ły mnie agre­syw­ne plan­sze (wszyst­kie plan­sze są agre­syw­ne) anon­su­ją­ce poetyc­ką aka­de­mię w wyko­na­niu akto­rów Dużej Sce­ny Teatru Dra­ma­tycz­ne­go. Tytuł: W tym domu nie ma niko­go. Pierw­sze sko­ja­rze­nie – będzie­my oglą­dać sce­nicz­ną adap­ta­cję słyn­ne­go cze­skie­go seria­lu dla dzie­ci. Ale nie: pomysł i adap­ta­cja tek­stów – Artur Bursz­ta, auto­rzy: uczest­ni­cy Euro­pej­skich Spo­tkań Mło­dych Pisa­rzy. Bursz­ta kom­plet­nie zwa­rio­wał, skąd on wziął ten gra­fo­mań­ski tytuł? Rozu­miem, że się inte­gru­je­my, że to eks­pe­ry­ment, ale tytuł to pod­sta­wa, mógł­by się jakoś przy­ło­żyć. Widzę Bursz­tę. Cześć. Cześć. Gadu gadu i on nagle mnie z mań­ki – Ale tytuł ci się podo­ba, nie? Nie. Jak to nie? Nie. Prze­cież to z two­je­go wier­sza? Jakie­go?!?! „Świę­ty obra­zek”. Ten Sen­dec­ki to jed­nak far­ciarz.

*

Moje pierw­sze spo­tka­nia w Legni­cy skoń­czy­ły się rów­nie dra­ma­tycz­nie, jak się zaczę­ły. Nie dotrwa­łem nawet do spek­ta­klu. Posta­no­wio­no bowiem roze­grać mecz pił­kar­ski pisa­rze kon­tra akto­rzy. (Pew­ną nie­spo­dzian­ką był występ w dru­ży­nie pisa­rzy Mar­ci­na Sen­dec­kie­go). Takie rze­czy dłu­go się pamię­ta, oku­lar­ni­cy wie­dzą, o czym mówię. Klat­ka po klat­ce. Pięk­nie dośrod­ko­wa­na pił­ka z bocz­nej linii boiska. Wyskok, głów­ka, gol. Wróć. Był tyl­ko wyskok i głów­ka, bo w tym samym momen­cie pew­na przy­stoj­na aktor­ka dra­ma­tycz­na matrik­so­wym sko­kiem, klat­ka po klat­ce, kopie przy­stoj­ną nogą w pił­kę. Spo­ty­ka­my się w tym samym momen­cie – noga, pił­ka i gło­wa. Zawa­lił mi się cały świat. Jeden zamach przy­stoj­nej nogi zaprze­pa­ścił moją lite­rac­ką i pił­kar­ską karie­rę. Głów­ka boli, ser­ce mdle­je, ja przez cie­bie osza­le­ję. Panu już podzię­ku­je­my. Odsta­wio­no mnie do wro­cław­skich oku­li­stów, może i dobrze, bo nie zniósł­bym kąśli­wych uwag w foy­er na temat tytu­łu spek­ta­klu. Nie pamię­tam nazwi­ska owej bar­dzo dra­ma­tycz­nej aktor­ki. Bru­net­ka. Dzi­siaj wiem, że nie pamię­tam, za parę lat dam sobie pew­nie uciąć krót­ko­wzrocz­ną gło­wę, że była to Danu­ta Sten­ka albo Rena­ta Dan­ce­wicz. Albo Car­rie-Ann Moss. Miło­śni­ków war­stwy fak­to­gra­ficz­nej odsy­łam do poema­tów Tade­usza Pió­ro i Boh­da­na Zadu­ry.

*

Dalej to już wszy­scy wie­dzą, nie ma co wspo­mi­nać. Spo­tka­nia prze­ro­dzi­ły się w Fort, Fort w Port, a teraz dzwo­ni Bursz­ta i mówi, że tyl­ko ja albo Sen­dec­ki.

*

17 paź­dzier­ni­ka 2003 roku spo­ty­kam M.Ś. On jest pija­ny jak świ­nia, ja jestem trzeź­wy jak świ­nia. On mię­dzy jed­nym kon­cer­tem a dru­gim, ja mię­dzy kon­cer­tem, a powro­tem do domu. Sie­dzi­my we dwóch. I nagle on, ści­sza­jąc głos, żeby nie usły­szał go Janer­ka sie­dzą­cy przy sąsied­nim sto­li­ku, mówi, mówi do mnie tak: Dzwo­nił do mnie Bursz­ta i powie­dział, że to już koniec, że wyjeż­dża z Legni­cy, że tyl­ko on albo Sen­dec­ki, że ma napi­sać wiersz. On trzy­ma się nie­źle, cho­ciaż jest pija­ny jak świ­nia, ja trzy­mam się nie­źle, cho­ciaż jestem trzeź­wy jak świ­nia. On mię­dzy jed­nym kon­cer­tem a dru­gim, ja mię­dzy kon­cer­tem, a powro­tem do domu, któ­ry tak­że prze­ro­dzi się w kon­cert. Sie­dzi­my we dwóch. Pali­my hisz­pań­skie papie­ro­sy. I on mówi, że mi prze­czy­ta, że jest tam Artur, że jest Marze­na, że są dziew­czyn­ki, że koniec tego mia­sta, że Legni­ca umar­ła. A ja na to, że Legni­ca jest wszę­dzie.


Krystyna Miłobędzka

Na żywo

Zapro­sze­nie

do Por­tu Legni­ca 2000 dosta­łam w koper­cie z napi­sem Fort Legni­ca. Zapra­sza­ją­cy oznaj­mia, że wła­śnie po czte­rech latach pra­cy For­tu nastą­pił koniecz­ny moment zmia­ny For­tu na Port – i że ten „for­tel” (tak było napi­sa­ne!) ma na celu oży­wie­nie impre­zy i odświe­że­nie jej wize­run­ku. W załą­cze­niu dotych­cza­so­we wydaw­nic­twa For­tu: dow­cip­nie i pomy­sło­wo wyda­ne tomi­ki ludzi dużo dużo młod­szych ode mnie. I naj­waż­niej­sze pyta­nie w liście: czy mam wier­sze, któ­re mogły­by zostać wyda­ne w Legni­cy? Nie mia­łam, zaj­rza­łam do zaczę­tych kie­dyś i porzu­co­nych zapi­sów. W sąsiedz­twie tam­tych mło­dych ksią­żek moje tek­sty nagle oży­ły. W Legni­cy, na wrze­śnio­wej impre­zie Por­tu byłam już autor­ką tomu wszyst­ko­wier­sze.

Spo­tka­nia

zna­jo­mych ze zna­jo­my­mi, zna­jo­mych z nie­zna­jo­my­mi, piszą­cych z piszą­cy­mi, piszą­cych ze słu­cha­cza­mi, języ­ka angiel­skie­go z języ­kiem pol­skim, auto­rów z tłu­ma­cza­mi, poezji śpie­wa­nej z mówio­ną, muzy­ki z poezją, żywej oso­by auto­ra z wła­sną poezją, żywej oso­by auto­ra z tymi, któ­rzy zechcie­li go słu­chać – w ogrom­nej, jesz­cze chy­ba XIX-wiecz­nej hali. Przy wej­ściu – sprze­daż ksią­żek i koszu­lek z nadru­ko­wa­ny­mi wier­sza­mi zapro­szo­nych poetów (naj­bliż­sza cia­łu: koszul­ka z nadru­ko­wa­nym wła­snym wier­szem!). Jesz­cze – pięk­ny „Dzien­nik Por­to­wy” poświę­co­ny w cało­ści tego­rocz­nym spo­tka­niom i auto­rom w nich wystę­pu­ją­cym (pismo for­ma­tu A 4, 164 stro­ny, cena 15 zł). Na następ­nych spo­tka­niach por­to­wych: long­play z wier­sza­mi i wie­czo­rem autor­skim Miło­będz­kiej, pocz­tów­ki z foto­gra­ficz­nym por­tre­tem Miło­będz­kiej (fot. Elż­bie­ta Lempp); te same poda­run­ki dla innych zapro­szo­nych Auto­rów… I wresz­cie: On, Artur B. – czło­wiek, któ­ry się temu wszyst­kie­mu przy­śnił. Albo – któ­re­mu się to przy­śni­ło.

Podróż

na spo­tka­nia autor­skie poza Legni­cą zda­rzy­ła mi się w mar­cu następ­ne­go roku. Dzier­żo­niów, Lądek, Stro­nie Ślą­skie, Bystrzy­ca Kłodz­ka, Wał­brzych – trud­ne dla mnie godzi­ny praw­dy. Koniecz­ność żywej obec­no­ści auto­ra, któ­ry jest wła­śnie taki, jaki jest: ten sta­ry, ta mło­da, ta się zaci­na, tam­ten maru­dzi. Książ­ka sta­je się w takich chwi­lach tyl­ko załącz­ni­kiem do auto­ra – uwie­rzy­tel­nia­nym jego gestem, uśmie­chem, gry­ma­sem. Bar­dzo się takich godzin zawsze boję. Poma­ga­ła mi współ­od­czu­wa­ją­ca, żywa obec­ność Artu­ra B., któ­re­go samo­cho­dem odby­łam tę męczą­cą trzy­dnio­wą wyciecz­kę. Podo­bał mi się jego pomysł „żywej szta­fe­ty poetów”. Otóż każ­dy z boha­te­rów orga­ni­zo­wa­nych przez nie­go spo­tkań autor­skich zapo­wia­da kolej­ne spo­tka­nie autor­skie. Zapo­wia­da­łam wte­dy spo­tka­nie z Anią Pod­cza­szy, miesz­kan­ką Legni­cy, któ­ra dzię­ki Artu­ro­wi Bursz­cie debiu­to­wa­ła książ­ką danc na legnic­kich spo­tka­niach 2000 – książ­ką, któ­ra wkrót­ce zosta­ła nomi­no­wa­na do nagro­dy Nike.


Marta Podgórnik

Legnicki spleen

Pan­ta rhei… Artur Bursz­ta zde­cy­do­wał się na prze­pro­wadz­kę. Trud­no sobie w ogó­le wyobra­zić, że nie będzie już Legni­cy. To zna­czy „Legni­cy”. Nazwa mia­sta sta­ła się w koń­cu sym­bo­lem nie tyl­ko dzia­łań kul­tu­ro­twór­czych Biu­ra Lite­rac­kie­go, nie tyl­ko ksią­żek, festi­wa­li, por­ta­lu inter­ne­to­we­go, ale też w jakimś stop­niu całe­go zja­wi­ska mło­dej poezji. Co naj­cie­kaw­sze, sta­ło się to w mie­ście, któ­re nie mogło się pochwa­lić ani ugrun­to­wa­ną tra­dy­cją lite­rac­ką, ani pręż­nie dzia­ła­ją­cy­mi gru­pa­mi twór­czy­mi, ani impo­nu­ją­cym zaple­czem finan­so­wym i orga­ni­za­cyj­nym (może stąd zresz­tą nie­za­leż­ność i otwar­tość?). Legni­ca poja­wi­ła się na kul­tu­ral­nej mapie Pol­ski wraz z przed­się­wzię­ciem Artu­ra Bursz­ty, na dłu­go przed suk­ce­sa­mi gło­śnych dziś przed­sta­wień Jac­ka Głom­ba. Na pew­no pozo­sta­ną w tym mie­ście ludzie zwią­za­ni z Biu­rem Lite­rac­kim, orga­ni­za­to­rzy, spon­so­rzy i uczest­ni­cy kolej­nych festi­wa­li. Na szczę­ście dla nich nie będą musie­li dale­ko wybie­rać się w odwie­dzi­ny. Wro­cław to mia­sto tra­dy­cyj­nie przy­chyl­ne kul­tu­rze, peł­ne arty­stów, zasob­ne. I tro­chę się jedy­nie oba­wiam, że w tym dostat­ku zgu­bi się gdzieś wyjąt­ko­wość legnic­kie­go przed­się­wzię­cia, jego nie­jed­no­krot­nie par­ty­zanc­ko-misyj­ny cha­rak­ter. Cóż, roz­wia­nie tych wąt­pli­wo­ści przede mną, a tu zosta­łam popro­szo­na o tekst retro­spek­tyw­ny. I zaraz nasu­wa się pierw­sze spo­strze­że­nie, że nie spo­sób by mi było pisać o Legni­cy w ode­rwa­niu od wła­ści­wie wszyst­kie­go inne­go, w tym naj­waż­niej­szej dla mnie książ­ki Para­di­so, poglą­do­wych zakrę­tów, roz­cza­ro­wań, odkryć, pry­wat­nych przy­jaź­ni i ani­mo­zji, wybo­rów, tak­że tych poza­li­te­rac­kich. Legni­ca przez kil­ka lat współ­wy­zna­cza­ła rytm „życia mło­do­li­te­rac­kie­go” nie­za­leż­nie, czy się do Legni­cy jeź­dzi­ło, czy się u Bursz­ty wyda­wa­ło książ­ki, czy i w jakim tonie komen­to­wa­ło się doko­na­nia i potknię­cia Biu­ra. Legni­ca sta­ła się insty­tu­cją, do któ­rej moż­na się było odno­sić, porów­ny­wać, na któ­rą moż­na się było zło­ścić, obra­żać, doce­niać lub lek­ce­wa­żyć…

Dzia­łal­ność For­tu, a następ­nie Por­tu Legni­ca powin­na była spo­wo­do­wać maso­we obla­nie się rumień­cem wsty­du przez potęż­ne, zra­mo­la­łe wydaw­nic­twa i insty­tu­cje powo­ła­ne do wspie­ra­nia i pro­mo­cji lite­ra­tu­ry, lecz niech wystar­czy nam fakt, że nie­któ­re z nich dostrze­gły zja­wi­sko, a Legni­ca sta­ła się dla nie­któ­rych auto­rów swe­go rodza­ju pasem star­to­wym.

Mimo otwar­to­ści na medial­ną aran­ża­cję przed­się­wzię­cia, kar­ko­łom­nych nie­jed­no­krot­nie pomy­słów insce­ni­za­cyj­nych, i ryzy­kow­ne­go orga­ni­za­tor­skie­go roz­ma­chu, Artur Bursz­ta i jego dorad­cy nie ule­gli poku­sie roz­cień­cze­nia wina coca-colą i poziom mery­to­rycz­ny tak same­go festi­wa­lu jak i wydaw­nictw pozo­stał wyso­ki, dzię­ki cze­mu paraf­ka Biu­ra Lite­rac­kie­go mogła funk­cjo­no­wać niczym gwa­rant jako­ści. W dobie decen­tra­li­za­cji i roz­pro­sze­nia, tak­że towa­rzy­skie­go, zgro­ma­dze­nie pod jed­nym szyl­dem tak wie­lu uzna­nych auto­rów i obie­cu­ją­cych debiu­tan­tów przy tak niskim odset­ku pomy­łek sta­no­wi duży suk­ces i zapo­wiedź pogod­nej przy­szło­ści. Ale mia­ło być o prze­szło­ści…

Będzie krót­ko. Naj­bliż­szy jest mi festi­wal z 2000 roku, któ­ry inau­gu­ro­wał prze­mia­nę For­tu w Port. I cho­ciaż źró­dła tej prze­mia­ny były nie do koń­ca roman­tycz­ne, dla mnie ale­go­rycz­ne zastą­pie­nie oblę­żo­ne­go for­tu przy­ja­znym, otwar­tym por­tem zbie­gło się w cza­sie z pre­mie­rą mojej dru­giej książ­ki i wypły­nię­ciem wie­lu legnic­kich publi­ka­cji na szer­sze wody. Mia­łam przy­jem­ność otwie­rać ten Festi­wal wspól­nym z Dar­kiem Fok­sem spo­tka­niem autor­skim i był to dla mnie nie­za­po­mnia­ny wie­czór, jeden z wie­lu nie­za­po­mnia­nych wie­czo­rów, któ­re czy­nią lite­rac­ką pro­fe­sję a i życio­wą mono­to­nię zno­śniej­szą.

Wszyst­kie poby­ty w Legni­cy wspo­mi­nam zresz­tą rów­nie dobrze, a nic w tym dziw­ne­go, bo choć doce­niam w peł­ni sta­ra­nia orga­ni­za­to­rów w celu zapew­nie­nia gościom godzi­wych warun­ków poby­tu, tak w jego lite­rac­kim jak i tury­stycz­nym wymia­rze, praw­dzi­wy kom­fort budo­wa­ło mi zna­ko­mi­te towa­rzy­stwo i atmos­fe­ra świę­ta, któ­ra zawsze towa­rzy­szy­ła spo­tka­niom. Nie odczu­łam tu nigdy napię­cia cha­rak­te­ry­stycz­ne­go dla dużych, kil­ku­dnio­wych imprez. Rad nie­rad, Artur Bursz­ta brał ner­wo­we kosz­ty na sie­bie, pozwa­la­jąc auto­rom na dość swo­bod­ny kon­takt z rze­czy­wi­sto­ścią, publicz­no­ścią i pro­gra­mem, dziel­nie zno­sząc dużą dozę impro­wi­za­cji, by nie rzec dezyn­wol­tu­ry. Ta roz­luź­nio­na dys­cy­pli­na wpły­wa­ła jed­nak w kapi­tal­ny spo­sób na prze­bieg spo­tkań, z któ­rych wie­le zasłu­gu­je na miej­sce w poko­le­nio­wym Gre­atest Hits (któ­re­go wydaw­cą, jeśli kie­dyś powsta­nie, będzie na pew­no Artur Bursz­ta).

I to wła­śnie ta (zapro­wa­dza­na cza­sem na siłę) rodzin­na atmos­fe­ra pozo­sta­nie dla mnie zna­kiem wod­nym legnic­kich festi­wa­li. Trud­no pomi­nąć tu aspekt wypo­czyn­ko­wy, i nasu­wa­ją­ce się nie­od­par­cie sko­ja­rze­nie ze szkol­ną wyciecz­ką. Słyn­ny wspól­ny pociąg powrot­ny z Legni­cy do Wro­cła­wia nie­raz sta­wał się are­ną hap­pe­nin­gów roz­ba­wio­ne­go (kul­tu­ral­nie) towa­rzy­stwa, a powra­ca­ją­cy do rze­czy­wi­sto­ści lite­ra­ci przy­wo­dzić mogli osłu­pia­łej zało­dze pocią­gu na myśl kibi­ców wra­ca­ją­cych z wygra­ne­go meczu.

Nie­wie­le było w tym wszyst­kim kotur­no­wej powa­gi, za to wie­le spon­ta­nicz­no­ści i auten­tycz­nych wzru­szeń. Myślę, że kto­kol­wiek uczest­ni­czył w legnic­kich spo­tka­niach z więk­szym zaufa­niem i zain­te­re­so­wa­niem śle­dzi teraz doko­na­nia współ­cze­snej lite­ra­tu­ry, nie utoż­sa­mia­jąc jej już z absur­da­mi szkol­ne­go sche­ma­tu ani gaze­to­wy­mi lista­mi best­sel­le­rów.

Jak naj­dal­sza od gru­po­wa­nia i nie­chęt­na tak podzia­łom jak poro­zu­mie­niom, muszę przy­znać, że gdy­by istot­nie ist­nia­ła „legnic­ka mafia”, to mimo wszyst­ko czu­ję się jej czę­ścią bar­dziej, niż jakiej­kol­wiek innej.


Andrzej Sosnowski

Bye, bye, we love you

Wspo­mnie­nia o Legni­cy? Nie­mal nic nie wiem o począt­kach Legni­cy w 1996, gdyż po raz pierw­szy byłem tam rok póź­niej, a ów rok póź­niej opi­sał Boh­dan Zadu­ra w utwo­rze „Bitwa o Legni­cę”, więc wła­ści­wie dwa lata mam już z gło­wy. Dalej? W „Dra­ma­tach i bale­tach legnic­kich” Maciej Malic­ki daje wyobra­że­nie o wyda­rze­niach 1999–2001 (może nie­ba­wem uka­żą się jesz­cze inne echa i remi­ni­scen­cje). Mimo­cho­dem moż­na zauwa­żyć, że jeśli ist­nie­je taka cał­kiem zaj­mu­ją­ca doku­men­ta­cja w poezji, pro­zie i dra­ma­cie, to…, cóż, w sumie nie­zbyt czę­sto się to zda­rza przy oka­zji zjaz­dów lite­rac­kich. O ile jed­nak pamię­tam, w Legni­cy nie odbył się żaden panel dys­ku­tan­tów i mode­ra­to­rów i nie został wygło­szo­ny ani jeden refe­rat. „Sło­wo wstęp­ne” było ogra­ni­czo­ne do mini­mum i nie zda­rza­ły się lau­da­cje. Nie padło ani jed­no sło­wo o kon­dy­cji czy sytu­acji – i tu moż­na zosta­wić wol­ne miej­sce dla mal­kon­ten­tów, któ­rzy zechcą dorzu­cić: a szko­da.

A roz­ma­wiać z Mar­kiem For­dem – o Ray­mon­dzie Rous­se­lu – w Legni­cy? Rzecz prze­dziw­na, z gatun­ku spraw na jawie nie do prze­wi­dze­nia, a prze­cież jed­na z wie­lu, jeśli nie z bez­li­ku legnic­kich przy­gód cha­rak­te­ry­stycz­nych.

W Legni­cy cho­dzi­ło się po bar­dzo krót­kich tra­sach: z kawiar­ni Maska na Komin­ka (noc­le­gi), z Komin­ka do Maski, z Maski na sce­nę lub widow­nię, ze sce­ny lub widow­ni do Maski, z Maski na Komin­ka (bądź do hote­lu Qubus, kie­dyś Cuprum; w 1997 nie­co dalej, do daw­nych koszar radziec­kich przy uli­cy Pan­cer­nej), cza­sem na zasłu­żo­ny posi­łek do restau­ra­cji Tivo­li. W kwiet­niu 2003 gościn­niej­szy od Maski oka­zał się Pacy­karz. Dłuż­sze spa­ce­ry ucho­dzi­ły za nie­bez­piecz­ne (legnic­cy chu­li­ga­ni pobi­li Wie­de­man­na). Jed­nak jeden mój noc­ny spa­cer (1997) był raczej idyl­licz­ny i może nie­co pro­ro­czy – kie­dy dotar­łem do torów, zaczą­łem odda­lać się w kie­run­ku Wro­cła­wia (zamiesz­czam tę „infor­ma­cję” jako przy­pi­sek do wier­sza Boh­da­na Zadu­ry). W pew­nej chwi­li zre­flek­to­wa­łem się i zawró­ci­łem.

Legni­ca wyraź­nie zda­rza­ła się też poza Legni­cą, a nie mam tu na myśli oczy­wi­sto­ści w rodza­ju autor­skich tras Biu­ra Lite­rac­kie­go, „sana­to­rium” w Kudo­wie czy poetyc­kich warsz­ta­tów w Koło­brze­gu. Przy­kła­do­wo: na wspa­nia­ły bal, któ­ry Mar­cin Baran wydał w listo­pa­dzie 1997 w Kra­ko­wie, przy­je­chał Artur Bursz­ta i przy­wiózł kil­ka­dzie­siąt egzem­pla­rzy ksią­żecz­ki z wier­szem „Cover”. Z Tade­uszem Pió­rą wyko­ny­wa­li­śmy utwór „Hot Club” w Łodzi i War­sza­wie (w Łodzi z towa­rzy­sze­niem kon­cer­tu­ją­ce­go pia­ni­sty łódz­kie­go, w War­sza­wie z Arka­diu­szem Krem­zą i Ada­mem Wie­de­man­nem w duecie na jed­nym syn­te­za­to­rze), mając w pamię­ci pre­mie­ro­we i opty­mal­ne wyko­na­nie legnic­kie z 1998 (z Wie­de­man­nem na pia­ni­nie i Dar­kiem Fok­sem za barem przy szkle). Teraz dość już tych wspo­mnień. Ponie­waż mają one zawsze cha­rak­ter po tro­sze lub cał­kiem poże­gnal­ny, przy­to­czę tu jesz­cze poże­gnal­ny, post­fe­sti­wa­lo­wy, pero­no­wy wier­szyk „We Love You”, zain­spi­ro­wa­ny spo­so­bem, w jaki Filip Zawa­da zwra­cał się do legnic­kiej publicz­no­ści („I love you”) w 1999, oraz zakoń­cze­niem ostat­nie­go kon­cer­tu for­ma­cji Zig­gy Star­dust and the Spi­ders from Mars (David Bowie, 1973): To jest już w ogó­le nasz ostat­ni kon­cert, nie tyl­ko w trak­cie tego tour­nee. Bye-bye, we love you.


Piotr Sommer

Okręt

Legni­ca to był duży nakręt, przy­ja­ciel­skość i kupa rado­ści. Mnie się chy­ba zaczę­ło od Sze­he­re­za­dy Jawor­ka (czu­łem, że dał­bym wiel­ki popis, gdy­by mnie tyl­ko obsa­dzo­no) i od poety fizycz­ne­go, Petra Vásy (z powo­du róż­ni­cy języ­ków też nie wypa­da­ło się dołą­czyć). W udzia­le przy­padł mi jeden nale­śnik Boh­da­na. Stół był z lek­ka nie­for­ma­to­wy, a wynik meczu ponoć ukar­to­wa­ny z góry. Chy­ba nie będzie już oka­zji roze­grać innej par­tii. Pew­ne­go razu Artur zacią­gnął nas wszyst­kich do Urzę­du Mia­sta. Był zda­je się zda­nia, że jeśli tyl­ko kie­row­nik od kul­tu­ry znaj­dzie wol­ną chwi­lę, to tak się wzru­szy naszą kul­tu­rą wewnętrz­ną, że jak ręką odjął skoń­czą się kło­po­ty. Dosta­li­śmy nawet kawę z cukrem i cia­stecz­kiem, tyle że my, w zasa­dzie byli­śmy bar­dzo kul­tu­ral­ni. Artu­rze, czy od tej kul­tu­ry było mniej kło­po­tów? Mar­ci­nów zamu­stro­wa­ło co nie­mia­ra: jeden, dru­gi, trze­ci, potem czwar­ty. Lubi­łem pierw­szy bia­ły T‑shirt ze wszyst­ki­mi nazwi­ska­mi, a potem dwa czar­ne, ze Zbysz­kiem i Ada­mem. Jesz­cze Jurek miał swój, ale przy­jeż­dżał, z Łodzi, chy­ba w czar­nym gol­fie. A myśmy przy­jeż­dża­li punk­tu­al­nie co rok o 14:44, i wyjeż­dża­li, mniej sys­te­ma­tycz­nie. Grze­ba­la było mało, Edzie­go to omi­nę­ło. W Legni­cy zosta­ła moja kobie­ta z tek­tu­ry. Andrzej zgu­bił buty? Maciek zgu­bił buty? Poże­gna­nia były dłu­gie, potem się skró­ci­ły. Ciąg dal­szy będzie pew­nie inny.

23 X 2003

Artur Burszta

Osiem lat w trzydziestu zdaniach

Nie zapo­mnę, jak pierw­sze­go dnia błą­dzi­łem po legnic­kim Koper­ni­ku szu­ka­jąc Księ­ży­ca, na któ­rym dosta­łem służ­bo­wy przy­dział.

Nie zapo­mnę, jak spro­wa­dzo­no mnie, bym wymy­ślił „Nowy Świat”, bo byłem nie­zły spec od orga­ni­za­cji kul­tu­ry, a nie lite­ra­tu­ry, Pisu­arów wzią­łem sobie na dokład­kę.

Nie zapo­mnę, że zanim cokol­wiek zaczą­łem, zna­łem jedy­nie Tom­ka i Mar­ci­na, nie­wie­le upo­waż­nia­ło mnie, bym zaj­mo­wał się lite­ra­tu­rą.

Nie zapo­mnę, jak zimą 96 przy­je­chał pociąg z Sen­de­kiem, kupi­li­śmy rekla­mów­kę żyw­ca i w pół nocy wymy­śli­li­śmy bar­ba­rzyń­ców i nie.

Nie zapo­mnę, jak Pod­sia­dło był nie­uf­ny, powie­dział „mam na Cie­bie tecz­kę”, a potem, gdy zje­chał na dwa dni na Księ­życ z Lid­ką i Dawi­dem, przy jakimś alko­ho­lu przy­znał, że był to tyl­ko mój list opu­bli­ko­wa­ny w sta­rym Non Sto­pie.

Nie zapo­mnę, jak na potrze­by pro­gra­mu tele­wi­zyj­ne­go z Tom­kiem wyłą­czy­li­śmy na dwie godzi­ny jedy­ny wów­czas w mie­ście samo­ob­słu­go­wy spo­żyw­czak.

Nie zapo­mnę, jak pew­na Pani Dyrek­tor zauro­czo­na Sosnow­skim wspo­mnia­ła auto­ra, któ­ry miał czel­ność na wie­czo­rze „dole­wać wód­ki do kawy”, nie wie­dząc, że Andrzej zro­bił to samo, tyle że była to whi­sky.

Nie zapo­mnę, jak następ­ne­go dnia z Andrze­jem i Boh­da­nem sie­dzie­li­śmy w gabi­ne­cie Głom­ba i oglą­da­jąc tele­wi­zyj­ne pro­gra­my o bar­ba­rzyń­cach wymy­śli­li­śmy Fort.

Nie zapo­mnę, jak w tramp­kach poje­cha­łem do Tele­wi­zji zała­twić pierw­sze duże pie­nią­dze.

Nie zapo­mnę, jak ze Świe­tlic­kim zamó­wi­li­śmy w środ­ku nocy tak­sów­kę, bo zabra­kło fajek, a potem na Księ­ży­cu, do same­go rana, popi­ja­jąc z jed­nej butel­ki gada­li­śmy o muzy­ce.

Nie zapo­mnę jak w lip­cu 97 pod­czas spo­tka­nia w Kotli­nie Kłodz­kiej ktoś zapy­tał, dla­cze­go wie­czór nazy­wa się Trzech poetów prze­klę­tych, a Foks na to led­wo przy­je­cha­li­śmy, a zaczę­ło padać; po kil­ku dniach zadzwo­nił Foks kup Gaze­tę, chy­ba rze­czy­wi­ście jeste­śmy prze­klę­ci – kupi­łem, na pierw­szej stro­nie był zato­pio­ny most, na nim odwró­co­na do góry koła­mi cię­ża­rów­ka, a w tle zde­wa­sto­wa­na restau­ra­cja, ta sama, w któ­rej jedli­śmy po spo­tka­niu plac­ki po węgier­sku.

Nie zapo­mnę, jak namó­wi­łem przez tele­fon Piotr­ka Som­me­ra, by zja­wił się w For­cie, w pięć minut przy­pa­dli­śmy sobie do gustu, z mety pla­nu­jąc, że za rok przy­ja­dą Irland­czy­cy i wyda­my czte­ry książ­ki.

Nie zapo­mnę, jak Wró­blew­ski przy­je­chał z Kopen­ha­gi, pod Lubi­nem zatrzy­ma­ła nas poli­cja, a Grześ o mało nie pobił funk­cjo­na­riu­szy za man­dat, jaki dosta­łem za emi­sję spa­lin.

Nie zapo­mnę, jak z Tadziem Pió­ro poje­cha­li­śmy na targ by kupić dywan, któ­ry wkrót­ce wyzna­czył w naszej sypial­ni czte­ry metry kwa­dra­to­we dla Biu­ra Lite­rac­kie­go.

Nie zapo­mnę, jak latem 98 sie­dzie­li­śmy z Boh­da­nem w Masce i wymy­śli­li­śmy, że na For­cie lepić będzie pie­ro­gi; potem na Księ­ży­cu oglą­da­li­śmy mecz, nie pamię­tam, z kim gra­li­śmy, ani jaki był wynik, a jedy­nie bły­skot­kę Szpa­kow­skie­go Maty­sek odpro­wa­dził wzro­kiem pił­kę ponad bram­ką.

Nie zapo­mnę, jak we wrze­śniu 99 Fort został zdo­by­ty; w tydzień po impre­zie oznaj­mi­łem Głom­bo­wi, że to koniec, że zwal­niam się z Teatru i zakła­dam Biu­ro, by uru­cho­mić Port, bar­dziej otwar­ty i ambit­ny pro­jekt.

Nie zapo­mnę, że jedy­nym wów­czas kapi­ta­łem była przy­jaźń z auto­ra­mi, któ­rzy jak jeden poszli za mną w ciem­no, resz­ta to już tyl­ko pra­ca.

Nie zapo­mnę Catha­la McCa­be, któ­ry genial­nie mówił po pol­sku, tyl­ko nazwi­skiem przy­po­mi­nał Irland­czy­ka – tuzin gości z Wysp, to była jego zasłu­ga.

Nie zapo­mnę, jak po czte­rech dniach woja­ży z Kry­nic­kim, wysłu­żo­nym na lite­rac­kich tra­sach sta­rym fia­tem, zdra­dzi­łem Panu Ryszar­do­wi, że oba­wia­łem się, czy auto prze­trzy­ma ponad sie­dem­set kilo­me­trów, a on zapy­tał

Nie zapo­mnę, jak Pio­trek przy­je­chał na swo­ją serię, zali­cza­li­śmy po dro­dze kolej­ne salo­ny i komi­sy w poszu­ki­wa­niu wyma­rzo­nych pojaz­dów, on wybrał uży­wa­ne­go japoń­czy­ka, ja dosta­łem For­da, on zali­czył w pierw­szym tygo­dniu stłucz­kę, ja – wła­ma­nie.

Nie zapo­mnę, jak Dyciu zabrał na objazd „sie­dem­na­ście wier­szy w dro­dze”, nikt wcze­śniej nie odwa­żył się czy­tać „nie­do­ro­bio­nych” kawał­ków; sły­sza­łem więc, jak wier­sze doj­rze­wa­ją w nowych miej­scach, potem tra­fi­ły do Prze­wod­ni­ka.

Nie zapo­mnę, jak furo­rę na tra­sie zro­bi­ła Miło­będz­ka, roz­da­ła trzy set­ki auto­gra­fów, poszły czte­ry tuzi­ny ksią­żek; po wszyst­kim, na kole­jo­wym dwor­cu pod­su­mo­wa­łem pani Kry­siu, pani jest jak Micha­el Jack­son a ona na to no, i w dodat­ku nie wybie­lo­ny.

Nie zapo­mnę, jak z kłót­ni z Maje­ra­nem rodzi­ła się nasza sie­cio­wa witry­na, księ­gar­nia, któ­ra wnet oka­za­ła się naj­lep­szym miej­scem dla por­to­wych ksią­żek, jedy­ną alter­na­ty­wą dla nie­pła­cą­cych hur­tow­ni, księ­ga­rzy, prze­ko­na­nych, że Jerzy Sosnow­ski i Andrzej Sosnow­ski to jed­na i ta sama oso­ba.

Nie zapo­mnę, że bez mojej żony nie było­by nicze­go; dla dzwo­nią­cych z całej Pol­ski, w zależ­no­ści od potrzeb, byli­śmy: sekre­tar­ka­mi, dyrek­to­ra­mi, sze­fa­mi dzia­łów pro­mo­cji, kie­row­ni­ka­mi sprze­da­ży, agen­ta­mi, sprzą­tacz­ka­mi, księ­go­wy­mi, dru­ka­rza­mi, korek­to­ra­mi, gra­fi­ka­mi, redak­to­ra­mi…

Nie zapo­mnę, jak oka­za­ło się, że spra­wa­mi Biu­ra żyją tak­że nasze cór­ki, to było przed kon­cer­tem Czar­nych Cia­ste­czek w Dzier­żo­nio­wie, chłop­cy usta­la­li listę pio­se­nek, obok nich sta­ła Wero­ni­ka (nie­ca­łe sześć lat), w pew­nym momen­cie, gdy na liście było już 16 kawał­ków i zosta­ło ostat­nie wol­ne miej­sce, Dyduch mówi to co my jesz­cze mamy, a ona na to Domi­ni­ka­na jesz­cze.

Nie zapo­mnę, jak na jed­nym z wie­czo­rów Boh­dan czy­tał „Wiersz dla Mar­ty Pod­gór­nik” ze sło­wa­mi: To dziw­ne, w ogó­le nie cią­gnę­ło mnie do starszaków/ Sta­ni­sław i Julian, Ryszard, Adam czy Krzysztof/ to powin­na być moja gru­pa a ja wolę się bawić/ z Dar­kiem Mać­kiem Tom­kiem Krzyś­kiem i Mar­tu­sią i dalej tro­chę im zazdro­ści­łem ale tyl­ko trochę/ w koń­cu to oni się poci­li a nie ja/ – gdy tyl­ko skoń­czył, wszy­scy jak jeden roze­śmia­li­śmy się do łez, Boh­dan też od razu zała­pał, przez całe spo­tka­nie miał tuż nad sobą halo­gen i co dwie minu­ty ocie­rał pot z czo­ła.

Nie zapo­mnę tych wszyst­kich nie­zwy­kłych miejsc, gdzie przy­szło mi orga­ni­zo­wać spo­tka­nia, setek ludzi, któ­rym nasza pra­ca była potrzeb­na, maszy­no­pi­sów, kaset, listów (od roku piszę wier­sze, mam trzy­dzie­ści goto­wych tomi­ków, jeśli chce­cie, mogę prze­słać e‑mailem), zamó­wień w księ­gar­ni z dopi­skiem pro­szę o wię­cej tle­nu.

Nie zapo­mnę, że tak napraw­dę źle pisa­li o nas i mówi­li tyl­ko Ci, któ­rzy nigdy nie spę­dzi­li jed­ne­go peł­ne­go dnia na festi­wa­lu.

Nie zapo­mnę, jak zate­le­fo­no­wał Bogu­sław i prze­ko­nał mnie, że war­to obrać kurs na Wro­cław, to, co nas osta­tecz­nie prze­ko­na­ło, to nie było mia­sto, moż­li­wo­ści roz­wo­ju czy kasa, to byli nie­zwy­kli ludzie, od urzęd­ni­ków i dyrek­to­rów, przez przy­ja­ciół arty­stów, skoń­czyw­szy na mło­dych ludziach z dol­no­ślą­skich mia­ste­czek, z któ­ry­mi spo­tka­li­śmy się pod­czas wie­czo­rów przed laty, a któ­rzy Wro­cław wybra­li na miej­sce stu­diów – to za nimi posta­no­wi­li­śmy podą­żyć.

Nie zapo­mnę cud­nych chwil, jakie spra­wi­ła nam Legni­ca, któ­ra i mnie koja­rzy­ła się z Ruski­mi i mie­dzią, dla któ­rej sto­czy­li­śmy Bitwę o zmia­nę tego wize­run­ku, w któ­rej przy­szło mi miesz­kać przez peł­ne osiem lat mając w dowo­dzie pobyt cza­so­wy.

Nie zapo­mnę tych wszyst­kich, któ­rzy przez lata współ­two­rzy­ły Fort a potem Port, więk­szość z nich pozo­sta­wi­ła w tej książ­ce swój trwa­ły ślad, ale są prze­cież jesz­cze dzie­siąt­ki innych, któ­rych nie spo­sób tutaj wymie­nić, a bez któ­rych ta histo­ria nie mia­ła­by pra­wa zacząć się 2 stycz­nia 96, kie­dy to błą­dzi­łem po legnic­kim Koper­ni­ku szu­ka­jąc Księ­ży­ca, na któ­rym dosta­łem służ­bo­wy przy­dział…

O autorach i autorkach

Andrzej Sosnowski

Poeta, tłumacz. Pracownik redakcji "Literatury na Świecie". Laureat nagród: im. Kazimiery Iłłakowiczówny (1992), Fundacji Kultury (1994 i 1999), Kościelskich (1997), "Odry" za całokształt twórczości (1998), Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej Silesius (2008) oraz Nagrody Literackiej Gdynia – specjalne wyróżnienie (2011). Mieszka w Warszawie.

Artur Burszta

Menadżer kultury. Redaktor naczelny i właściciel Biura Literackiego. Wydawca blisko tysiąca książek, w tym m.in. utworów Tymoteusza Karpowicza, Krystyny Miłobędzkiej, Tadeusza Różewicza i Rafała Wojaczka, a także Boba Dylana, Nicka Cave'a i Patti Smith. W latach 1990-1998 działacz samorządowy. Realizator Niemiecko-Polskich Spotkań Pisarzy (1993-1995). Od 1996 roku dyrektor festiwalu literackiego organizowanego jako Fort Legnica, od 2004 – Port Literacki Wrocław, od 2016 – Stacja Literatura w Stroniu Śląskim, a od 2022 – TransPort Literacki w Kołobrzegu. Autor programów telewizyjnych w TVP Kultura: Poezjem (2008–2009) i Poeci (2015) oraz filmu dokumentalnego Dorzecze Różewicza (2011). Realizator w latach 1993–1995 wraz z Berliner Festspiele Niemiecko-Polskich Spotkań Pisarzy. Wybrany podczas I Kongresu Menedżerów Kultury w 1995 roku do Zarządu Stowarzyszenia Menedżerów Kultury w Polsce. Pomysłodawca Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej Silesius. Współtwórca Literary Europe Live – organizacji zrzeszającej europejskie instytucje kultury i festiwale literackie. Organizator Europejskiego Forum Literackiego (2016 i 2017). Inicjator krajowych i zagranicznych projektów, z których najbardziej znane to: Komiks wierszem, Krytyk z uczelni, Kurs na sztukę, Nakręć wiersz, Nowe głosy z Europy, Połów. Poetyckie i prozatorskie debiuty, Pracownie literackie, Szkoła z poezją. Wyróżniony m.in. nagrodą Sezonu Wydawniczo-Księgarskiego IKAR za „odwagę wydawania najnowszej poezji i umiejętność docierania z nią różnymi drogami do czytelnika” oraz nagrodą Biblioteki Raczyńskich „za działalność wydawniczą i żarliwą promocję poezji”.

Bohdan Zadura

Ur. w 1945 r. Poeta, prozaik, tłumacz i krytyk literacki. W latach 2004-2020 redaktor naczelny „Twórczości”, od lat pozostaje związany z „Akcentem” i „Literaturą na Świecie”. Laureat licznych polskich i zagranicznych nagród, w tym: Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej Silesius (2011), Międzynarodowej Nagrody Literackiej im. H. Skoworody (2014) oraz Nagrody im. C.K. Norwida (2015). W Biurze Literackim w latach 2005–2007 ukazały się jego dzieła zebrane, a w kolejnych latach publikował w oficynie następne premierowe książki, w tym w 2020 roku wybór wierszy Sekcja zabójstw. W 2018 r. został uhonorowany Silesiusem za całokształt twórczości.

Dariusz Sośnicki

Urodzony w Kaliszu. Poeta. Absolwent filozofii Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu. Laureat m.in. nagrody „Czasu Kultury” (1994) i Poznańskiego Przeglądu Nowości Wydawniczych (2002), nominowany do Paszportu „Polityki” (2002) i Nagrody Literackiej „Gdynia” (2015). W latach 90. redagował pisma „Już Jest Jutro” i „Nowy Nurt”. W latach 2005–2013 prowadził dział polskiej prozy w Wydawnictwie W.A.B. Publikuje teksty o literaturze w „Dwutygodniku” i „Czasie Kultury”. Mieszka w Poznaniu.

Jerzy Jarniewicz

Urodzony 4 maja 1958 roku w Łowiczu. Poeta, tłumacz, krytyk. W 1982 r. ukończył anglistykę na Uniwersytecie Łódzkim, w 1984 r. filozofię. Autor między innymi tomów poetyckich Dowód z tożsamości (2003), Oranżada (2005), Na dzień dzisiejszy i chwilę obecną (2012) czy Woda na Marsie (2015), licznych przekładów literatury zagranicznej oraz książek krytycznoliterackich. Od 1994 r. redaktor "Literatury na Świecie". Współpracuje z "Gazetą Wyborczą", "Tygodnikiem Powszechnym" i "Tyglem Kultury". Mieszka w Łodzi.

Krystyna Miłobędzka

Urodzona 8 czerwca 1932 roku w Margoninie koło Chodzieży. Poetka, autorka scenariuszy przedstawień teatralnych dla dzieci i prac teoretycznych poświęconych teatrowi dziecięcemu. Laureatka nagród: im. Barbary Sadowskiej (1992), Fundacji Kultury (1993), Ministra Kultury (2001), Czterech Kolumn (2003), Prezydenta Wrocławia (2004), Nagrody Artystycznej Miasta Poznania (2009) oraz Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej Silesius (2009). Mieszka w Puszczykowie.

Marcin Sendecki

Urodził się w 1967 roku w Gdańsku, dorastał w Tomaszowie Lubelskim, mieszka w Warszawie. Jest autorem ponad dwudziestu książek i arkuszy poetyckich, a także współautorem (z Andrzejem Sosnowskim i Bohdanem Zadurą) przekładu Trzech poematów Jamesa Schuylera (Biuro Literackie, 2012). Wspólnie z Marcinem Baranem i Marcinem Świetlickim zredagował dwa zbiory wierszy kryminalnych: Długie pożegnanie. Tribute to Raymond Chandler (Zebra, 1997) i Żegnaj, laleczko. Wiersze noir (EMG, 2010). Opublikował też antologię Pogoda ziemi. Wiersze polskie po 1918 roku (Eurograf, 2010). W ostatnich latach wydał napisany wspólnie z Marcinem Baranem poemat Koniec wakacji (wydawnictwo j, 2019), tom Do stu (WBPiCAK, 2020) oraz wybór wierszy Franciszka Karpińskiego Rdza żelazo zmocuje (PIW, 2021). Jest laureatem Silesiusa za tom Przedmiar robót (BL, 2014) oraz Nagrody „Odry” i Nagrody im. Wisławy Szymborskiej za tom W (BL, 2016). W roku 2022 otrzymał nagrodę Silesiusa za „całokształt twórczości”.

Marcin Świetlicki

Urodzony 24 grudnia 1961 w Lublinie. Poeta, prozaik, wokalista Świetlików oraz Czarnych Ciasteczek. Współpracował również z grupą The Users, Mikołajem Trzaską i Cezarym Ostrowskim. Laureat m.in. Nagrody Fundacji Kościelskich (1996), Nagrody Literackiej Gdynia (2009). Trzykrotnie nominowany do Nagrody Nike. Mieszka w Krakowie.

Mariusz Grzebalski

Urodzony w 1969 roku w Łodzi. Poeta, prozaik, redaktor. Studiował polonistykę i filozofię w Poznaniu. Były redaktor naczelny Ogólnopolskiego Dwutygodnika Literackiego „Nowy Nurt”. Obecnie redaktor w Wydawnictwie WBPiCAK. Laureat m.in. nagrody literackiej im. Kazimiery Iłłakowiczówny (za Negatyw, 1994), nagrody Polskiego Towarzystwa Wydawców Książek (za Ulicę Gnostycką, 1997), nagrody Ericha Burdy (2002). Mieszka w Dąbrówce koło Poznania.

Marta Podgórnik

Ur. w 1979 r., poetka, krytyczka literacka, redaktorka. Laureatka Nagrody im. Jacka Bierezina (1996), stypendystka Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego, nominowana do Paszportu „Polityki” (2001), laureatka Nagrody Literackiej Gdynia (2012) za zbiór Rezydencja surykatek. Za tomik Zawsze nominowana do Nagrody Poetyckiej im. Wisławy Szymborskiej (2016) oraz do Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej Silesius (2016). W 2017 r. wydała nakładem Biura Literackiego tom Zimna książka, który również nominowany był do tych samych nagród. Książka Mordercze ballady przyniosła autorce Nagrodę Poetycką im. Wisławy Szymborskiej oraz nominację do Nagrody Literackiej Nike. Mieszka w Gliwicach.

Piotr Sommer

Jest m.in. autorem wierszy, przekładów wierszy, szkiców o wierszach. W ostatniej dekadzie opublikował m.in. książkę prozatorską Środki do pielęgnacji chmur (2024), zbiór wierszy Lata praktyki (2022), tom szkiców Kolekcja wiosenna (2020), poemat dydaktyczny Ładne rzeczy (2020), a z przekładów: antologię poezji amerykańskiej O krok od nich (2018, wyd. II rozszerzone), Tysiąc sztuk awangardowych Kennetha Kocha (2019) i powieść Charlesa Reznikoffa Muzykant (2024, wspólnie z Marcinem Szustrem). Ułożył i zredagował antologię szkiców o przekładzie O nich tutaj (2016), a tom Ucieczka w bok (2016, wyd. II rozszerzone) przynosi wybór opublikowanych z nim rozmów. We wznowieniach ukazały się także dwa tomy jego wcześniejszych szkiców o poezji: Smak detalu (2015) i Po stykach (2018, wyd. zmienione i rozszerzone). Tom Siedemdziesiąt siedem (2025) uwzględnia wiersze z jego wcześniejszych książek poetyckich. Jest laureatem m.in. Silesiusa (2010, 2023),  Gdyni (2020) i Nagrody m.st. Warszawy (2022).

Tadeusz Pióro

Urodzony 15 marca 1960 roku w Warszawie. Poeta, tłumacz, felietonista. W roku 1993 obronił doktorat na Uniwersytecie Kalifornijskim w Berkeley (o twórczości Jamesa Joyce'a i Ezry Pounda). Do roku 1997 wykładał na Southern Methodist University w Dallas, obecnie adiunkt anglistyki w Instytucie Anglistyki. W latach 2000-2005 felietonista kulinarny „Przekroju”, oraz miesięcznika „Pani” (w latach 2005-2013). Redaktor naczelny „Dwukropka” (2002-2003). Mieszka w Warszawie.

Tomasz Majeran

Urodzony w 1971 roku. Poeta i prozaik. Mieszka we Wrocławiu.

Wojciech Bonowicz

Urodzony 10 stycznia 1967 roku w Oświęcimiu. Poeta, publicysta, dziennikarz. Ukończył filologię polską na Uniwersytecie Jagiellońskim. Otrzymał wyróżnienie w Konkursie na Brulion Poetycki (1989), nagrodę główną w konkursach poetyckich "Nowego Nurtu" (1995) oraz im. K.K. Baczyńskiego (1995). Laureat Nagrody Literackiej Gdynia za tom Pełne morze (2007). Do Nagrody Literackiej Nike nominowano biografię Tischner (2001) oraz Pełne morze (2007). Tom Echa (2013) nominowany do Nagrody im. Wisławy Szymborskiej. Stale współpracuje z "Tygodnikiem Powszechnym" (jako felietonista) i miesięcznikiem "Znak". Mieszka w Krakowie.

Powiązania