książki / POEZJE

Centrum likwidacji szkód

Krzysztof Siwczyk

Premiera książki Centrum likwidacji szkód Krzysztofa Siwczyka, która ukazała się nakładem Biura Literackiego w serii "Poezje" 5 maja 2008 roku.

Biuro Literackie

[Wjazd do osady smutnych religii]

Wjazd do osa­dy smut­nych reli­gii pro­wa­dzi przez opusz­czo­ne, kamien­ne wsie, gdzie­nie­gdzie przez metro­po­lie wsi, przez suro­wą grań mowy obraz­ko­wej i fak­tycz­nie atrak­cyj­ne pej­za­że. Uku­ło się mówić, witaj. Set­ka­mi ser­pen­tyn wzno­szo­no się ku nie­bu, pokła­da­jąc się ze śmie­chu jak igie­lit, auten­tycz­nie pokła­da­jąc się zgod­nie jak źle sfor­mu­ło­wa­ny sze­reg zdań – falan­ga tra­tu­ją­ca spo­łecz­ną umo­wę wsio­wych duchów. Teraz stą­pasz po wytar­tym trak­cie, śli­zgasz się w zauł­kach per­ły połu­dnia, któ­rej dachy malo­wa­no z zawzię­to­ścią klasz­tor­ne­go por­tre­ci­sty. Opie­rasz się wła­śnie o powie­trze, któ­rym oddy­chał. Pusty amfi­te­atr w zauł­ku i echo beze­ceństw – ta kwa­dro­fo­nia naśla­dow­nic­twa przy­ję­ła się rów­nież dużo póź­niej, w innych oko­licz­no­ściach, w zupeł­nie odmien­nej sce­ne­rii, w zgo­ła nie­ocze­ki­wa­nych realiach. Zważ cho­ciaż­by na wyrwy w fasa­dach, bra­ki w tek­ście, ogól­ną nicość przed­się­wzię­cia życia.


[Blant chwacko przyjmuje defiladę uśmiechów]

Blant chwac­ko przyj­mu­je defi­la­dę uśmie­chów i raczysz się gości­ną w tech­no­lo­gicz­nej hali odjaz­dów. Prze­my­sło­we kame­ry odpro­wa­dza­ją cię pod łuki akwe­duk­tu, któ­rym prze­jeż­dża uro­jo­ne metro, pod­czas gdy na pla­cu zabaw fil­co­we chod­nicz­ki piesz­czą potul­ne stóp­ki libe­ral­nych dzie­ci. Hop cola – mówisz języ­ka­mi ludzi, któ­rych widzia­łeś przy życiu. Cią­gnie do dziu­ry por­ce­la­no­wa panien­ka w haiku, w pani­ce zmie­niasz miej­sce w trój­ką­cie. Rodzi­na bły­ska­wicz­nie podej­mu­je baj­kę, cho­ciaż każ­dy zmie­rza w swo­im kie­run­ku, jed­nak w koń­cu wygry­wa zasa­da nie­sprzecz­no­ści: zero zero. I ani gra­ma wię­cej doświad­cze­nia w tej posta­ci, powo­lut­ku doj­rze­wasz do wyj­ścia. Aż tu nagle, tuż za drzwia­mi, tuż za gra­ni­ca­mi luk­su­so­wej świą­ty­ni cze­ka wygłod­nia­łe pie­kło, gorą­cy kubek. „Łap mnie” woła rowe­rek, z boku zamiesz i widzisz obiek­ty świa­ta przed­sta­wio­ne­go: bud­ka tele­fo­nicz­na, bia­ły pie­sek w koszy­ku, woj­na. Kim­kol­wiek jesteś, będziesz sie­bie pamię­tał. Za rogat­ka­mi dziel­ni­cy por­to­wych nie­po­ko­jów cze­ka na cie­bie wie­lo­krot­na zagad­ka: któ­rę­dy do zej­ścia? Gra­ni­ce pani­ki znaj­du­ją się za tymi mosta­mi, pod któ­ry­mi prze­pły­wa­ją puste bar­ki, tam gdzie nurt nagle zawra­ca w two­im kie­run­ku. Kana­ły sto­ją pod chat­ka­mi rze­za­ków, para­da dia­bo­licz­nych futrza­ków kica na ekra­nie. O ile w ten spo­sób napę­dza się pro­ble­ma­tycz­ne powie­ści, o tyle masz tu dar tyl­ko dla sie­bie: pro­sty prze­kaz pły­ną­cy wprost z ser­ca prze­wod­ni­ka.


[Incydentalny horyzont określa cel podróży]

Incy­den­tal­ny hory­zont okre­śla cel podró­ży. W gęstym powie­trzu opa­li­zu­ją zma­so­wa­ne cie­nie. W dro­dze do źró­dła udat­nych pie­śni, w przy­byt­kach wol­nych od natręt­nych wize­run­ków może i znać wsty­dli­wą obec­ność rze­czy – suge­styw­ny smu­tek narzę­dzi, akce­so­riów pra­cy cier­pli­we­go szar­la­ta­na. W służ­bie oso­bi­ście powzię­tych posta­no­wień, niczym ende­mi­tycz­ny znaw­ca ciem­no­ści, ktoś pali tutaj rachi­tycz­ne świe­ce, zagrze­wa miej­sca jak cer­kiew w ska­le oka­zu­jąc iden­ty­fi­ka­tor. Dowo­dy koron­ne zna­czą każ­dy frag­ment – miast szu­kać zna­czeń wystar­czy znik­nąć, ustą­pić miej­sca cze­muś inne­mu, abdy­ko­wać z sen­sem. Ele­ganc­kie zglisz­cza i kom­pul­syw­ne eks­po­zy­cje, peł­ne fiszek z ist­nie­nia, nada­ją cha­rak­te­ru tutej­szej ele­wa­cji, ścia­nie z pła­czu i snów. Woda jest obli­czal­na, czy­sta w swo­ich inten­cjach, żywi czas jak nadzie­ję, przyj­mu­je każ­dy rodzaj zde­kom­po­no­wa­nej mate­rii i tra­wi. Słu­chasz i rozu­miesz sło­wa, któ­ry­mi zwra­ca się do cie­bie opra­co­wa­na ruina, jesteś w cen­trum zna­czeń pro­stych jak mina­ret. Nie ma wewnętrz­nej archi­tek­tu­ry, nie ma pre­dys­po­zy­cji i nie­roz­strzy­gal­nych zagad­nień. Jest duch przy­pły­wów i odpły­wów i naresz­cie brak jest per­spek­ty­wą. Tyle lat przed two­im przy­by­ciem tym świa­tem nic nie rzą­dzi­ło? Jesteś tego przy­kła­dem. Z two­im odej­ściem nic się nie zmie­ni­ło. Jesteś tego przy­kła­dem. Fresk w zim­nej celi opo­wia­da o wła­snej zagła­dzie, nic poza tym. Zacho­dzisz tyl­ko jak sło­necz­ne tło, jak krzy­kli­wa cyka­da w polu demo­nicz­nej ciszy głu­chej na two­je wezwa­nie. Więk­szość sys­te­mów aktyw­na. Idziesz w pik­ni­ko­wym koro­wo­dzie wprost pod bra­mę łaź­ni, pro­sto w aro­ma­tycz­ną mgłę i wra­casz oczysz­czo­ny bez mała, z nie­ja­snym wspo­mnie­niem swo­je­go cia­ła – jakiejś zbęd­nej przy­bu­dów­ki kost­nej wie­ży. Bar­dzo bli­sko cie­bie loku­ją się okre­so­we poża­ry, natu­ral­ne pre­zen­ta­cje czy­stej obiek­tyw­no­ści, fajer­wer­ki zim­ne­go, upar­te­go świa­tła. Rzę­sa zara­sta rów i sma­ży się w nie­bie­skim oku. Pie­kli się dzień smut­nych koniecz­no­ści wzra­sta­jąc ponad pasmem nie­na­ma­cal­nych gór, pod­no­sząc do ran­gi wyda­rze­nia wła­sną umow­ność. Tak wła­śnie bywa­ło. Nie ina­czej bywa­ło.


[Tafla przyjmuje zbutwiały falochron]

Tafla przyj­mu­je zbu­twia­ły falo­chron,
Pod­czas gdy nasz począt­ku­ją­cy mizan­trop wygra­ża
Trans­por­tom pro­wa­dzą­cym żywe świa­dec­twa ist­nie­nia
W osią­gal­ną dal, suro­wą tapi­cer­kę nie­ba. Nasz mizan­trop
Chwiej­nie docho­dzi swo­ich praw pośród zło­żo­nej kon­struk­cji
Bla­sza­ków, któ­re zosta­ły po krzy­kli­wych tur­nu­sach ist­nie­nia.
Chmur­nie doko­nu­je prze­glą­du pano­ra­my, zwra­ca się w stro­nę
Uży­tecz­nej fan­ta­zji, zawie­ra pakt z momen­tal­nym unie­sie­niem,
Jakie wywo­łu­ją wymier­ne, lite­ral­ne ist­nie­nia,
Z któ­rych może zdać sobie spra­wę sto­sun­ko­wo łatwo,
Bio­rąc pod uwa­gę ogrom ucie­ka­ją­cych się pod jego obro­nę
Sta­ty­stów. Spóź­nie­ni let­ni­cy przy­no­szą dary, coś mówią ist­nie­nia,
Odpo­wiedź jest szyb­ka jak cer­ty­fi­kat, któ­ry wisi nad gło­wą
Sędzie­go jego spra­wy. Dowie się w swo­im cza­sie o powo­dach
Swo­je­go ist­nie­nia.

Tym cza­sem reszt­ki uni­wer­sal­nych zaba­wek
Wala­ją się po kątach spo­pie­lo­nych loka­li i
Gni­je w wil­go­ci doświad­czal­ne cen­trum ist­nie­nia.
Mały czło­wiek prze­ta­cza się jak rtęć po zmierz­chu
Woła­jąc bez­gło­śnie w kie­run­ku naj­bliż­szych kra­te­rów,
Z któ­rych doby­wa się głos likwi­do­wa­ne­go ist­nie­nia.
Mały czło­wiek jest hono­ro­wym oby­wa­te­lem prze­szło­ści,
Zwra­ca się więc z nale­ży­tym szcun­kiem do sta­rych
Sym­bo­li, pro­sząc o wyba­cze­nie, sta­jąc w obro­nie ist­nie­nia i
Eku­me­nicz­nych wyobra­żeń, z któ­rych ule­pił swo­ją figur­kę.
Wła­śnie tak go zasta­łem nad ranem, kie­dy wzna­wia­łem
Pró­bę spek­ta­klu, gorącz­ko­wo szu­ka­jąc odtwór­cy roli ist­nie­nia.
Nie­my odna­lazł się na powrót, był ze mną do koń­ca.
Do nicze­go wię­cej się nie nada­wał, cho­ciaż daro­wa­łem mu karę
Ist­nie­nia.


[I nadal żywisz urazę pod złym adresem]

I nadal żywisz ura­zę pod złym adre­sem. Na upar­te­go pró­bu­jesz zre­kon­stru­ować sma­ki świa­ta, kon­kret­ne mity. Doty­czy to zwłasz­cza okre­su ostat­nie­go, bez­po­śred­nio poprze­dza­ją­ce­go zasad­ni­czą zmia­nę two­je­go sku­pie­nia. W czym pro­blem? Nowe warun­ki i ofer­ta ducha nowa. Piski namasz­czeń po wosko­wych tru­chłach są głu­che jak pal­to, któ­re zosta­wi­łeś w domu. Od teraz dzia­łasz w ale­go­rii pod­mio­tu, w meta­fo­rze, w porów­na­niu. Z kim pro­blem?


[Znoszone twarze zalegają w naszych magazynach]

Zno­szo­ne twa­rze zale­ga­ją w naszych maga­zy­nach,
Nie mamy zasto­so­wań, brak nam cie­ka­wych roz­wią­zań.
Bory­ka­my się z nad­mia­rem ocze­ki­wań, nie potra­fi­my
Spro­stać zupeł­nie pod­sta­wo­wym nadzie­jom.
Korzy­sta­my z pomo­cy mistrza małych cere­mo­nii,
Jed­nak fach, któ­ry ma w ręku, star­cza dla ludzi,
Kie­dy w potrze­bie pozo­sta­je jesz­cze cała masa
Nagich widm.

Dzier­ga­my dla nich pro­ste wacia­ki,
Zakli­na­my się w mia­ro­daj­nej lita­nii.
Szu­ka­my wszę­dzie odro­bi­ny wytchnie­nia,
Sko­ro nie może­my liczyć na nic inne­go.
Pod­czas ape­lu przy­cho­dzi czas bez­tro­skich zabaw,
Kie­dy ochot­ni­cy wystę­pu­ją z sze­re­gu i
Jak dzie­ci nio­są sie­bie na ostat­nich nogach,
Z wdzięcz­no­ścią pada­jąc w ich otwar­te ramio­na.

Nasza gar­bar­nia nie może obsłu­żyć cie­bie,
Jesteś prze­zna­czo­ny do innych celów.
Two­im udzia­łem będzie zdaw­ko­wy jar­mark,
Pro­wa­dzą­cy zbyt mydlin, den­nych osa­dów.
Być może wina leży po naszej stro­nie,
Być może obsa­da stwo­rzo­nych sta­no­wisk wyma­ga
Likwi­da­cji, choć nie pod­no­szo­no tutaj kwe­stii
Rasy two­je­go języ­ka.

O autorze

Krzysztof Siwczyk

Ur. 1977. Polski poeta, eseista i krytyk literacki, autor osiemnastu tomów poetyckich oraz licznych książek krytyczno-literackich. Debiutował w 1995 roku zbiorem wierszy Dzikie dzieci. W kolejnych latach wydał m.in. Wiersze dla palących(2001), Centrum likwidacji szkód (2008), Gody (2012) oraz trylogię Krematoria (2021-2022). Jego twórczość była tłumaczona na wiele języków, w tym niemiecki, francuski i włoski. Jest również autorem kilku książek eseistycznych –Ulotne obiekty ataku (2010) i Bezduch (2018). Laureat Nagrody Fundacji Kościelskich, Nagrody Literacka Gdynia i Nagrody Silesius. Był także finalistą francuskiej nagrody Prix de la revue NUNC oraz laureatem międzynarodowej Nagrody Václava Buriana. Ostatnio jego wiersze wybrane A Calligraphy of Days zostały wydane przez Seagull Books (Londyn). Regularnie pisuje felietony do tygodnika „Polityka” i zasiada w jury Nagrody Nike. Mieszka w Gliwicach.

Powiązania