książki / WIELKI KANION

China shipping

Justyna Bargielska

Fragmenty książki China shipping Justyny Bargielskiej, wydanej w Biurze Literackim 15 lutego 2016 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Gadułka

Chce mieć na imię Ala, bo ala to zna­czy
oddział jaz­dy, ale mówię do niej Lipiec,
więc idzie do mat­ki z pła­czem, że chce mieć
na imię Ala i przez całe mia­sto pędzić dni
świe­tli­ste jak koń Maho­me­ta, ale mat­ka
pyta ją: żoł­nie­rzu, kto wam dowo­zi oran­ża­dę
na front? Więc wra­ca do mnie, krzy­cząc,
że chce mieć na imię Ala, a pudeł­ka na dłu­go­pi­sy
i listy wypeł­niać tyl­ko księ­ży­co­wym świa­tłem.

Słu­cham pta­ka, co dostał się w komin,
słu­cham, jak moje ser­ce gra smut­no na kamer­to­nie:

Nie­bo na księ­ży­cu jest
czar­ne. Świa­tło drą­ży w nim
tune­le. W szpa­rach w ścia­nach tych
tune­li bawią się nie­ży­we dzie­ci.


Na przykład Abraham

I kie­dy już nawet nie moż­na dać mi pić, bo topię szkło,
zanim donio­sę szklan­kę do ust, poja­wia się pod­pis,
któ­ry cze­kał nie­wi­docz­ny, póki było za zim­no:
nie jestem zwy­kłą słu­żą­cą, jestem jego cór­ką,
a on nie jest tyl­ko gang­ste­rem, jest też wła­snym psem.
Prze­trzą­śnij jego leże i znaj­dziesz pogu­bio­ne zabaw­ki,
bursz­ty­no­we pes­sa­ria, lal­ki z ludz­ki­mi wło­sa­mi,
a na koń­cu komik­sy goty­kiem, któ­re gło­szą, że w ogniu
naj­such­sza szczap­ka nabie­ra pozo­rów życia. Stąd zwy­czaj
pale­nia tru­pów: by mogły nam jesz­cze poma­chać.
Stąd odkąd wożą to drew­no, wożą je zawsze we mnie.


Ding

Chy­ba widzia­łam kosz­te­le, chy­ba
widzia­łam heli­kop­ter. Od daw­na
nie robią kosz­te­li. Tułu­by, któ­re
heli­kop­ter zosta­wił na dachu szko­ły,
na trze­ci dzień pod­nio­sły się i poszły.
Taki jest świat w kształ­cie okna:
nie­cier­pek nie zamknie się dla cie­bie,
choć­byś bar­dzo chciał.
A w świe­cie w kształ­cie tram­wa­ju
mówią nade mną: nie­któ­re kobie­ty
są tak popier­do­lo­ne, że mózg sta­je.
I mam się cie­szyć, że tyl­ko mózg.
Mój męż­czy­zna musiał wozić jakieś
suki, bo zosta­wi­ły kła­ki. Cie­ka­we,
czy dawał im kosz­te­le. Ta miłość
to tyl­ko ram­ka. Za to w grud­niu
ma być kil­ka prze­dziw­nie jasnych dni.


Czy mógłby mi pan pomóc pogasić światła

Dwa­dzie­ścia sie­dem lat ze zwło­ka­mi pod pod­ło­gą
to niby nie pięć­dzie­siąt, nie­mniej cześć, kome­to!
wresz­cie jesteś, a teraz roz­pier­da­laj chat­kę,
mój mek­sy­kań­ski domek z pinia­ta­mi mró­wek.
Potem niech zro­bią dla mnie radio­sta­cję,
któ­ra nada­je tyl­ko szum kosmicz­ny,
bo mieć cały eter dla sie­bie ozna­cza
nie dać się nim znie­czu­lić i patrzeć, jak znisz­cze­nia,
któ­re posie­jesz, obro­dzą tre­ści­wym pej­za­żem:
kału­żą krwi, dziu­rą w zie­mi, powo­dzią i poża­rem,
któ­re stąd oglą­da­ne uło­żą się w to sło­wo.


Highway

Dzia­dek kazał mi kupić cytry­nę na jasność
myśli, jakoś tak przed samą śmier­cią, gdy na nie­bie
cały­mi dnia­mi pło­nął i spa­dał samo­lot,
a aż do wylo­tu naszej uli­cy cią­gnął sta­tecz­nie
sznur lśnią­cych sta­rych aut. Róż­ni się wte­dy
do nas dobi­ja­li, zapo­mnia­ni albo zmar­li,
co gnie­wa­ło bab­cię. To wte­dy dzia­dek kazał mi
zna­leźć grób rot­mi­strza, ale sam przy­znał,
że napis na gro­bie, jedy­na wska­zów­ka, wziął się
rów­nież z tych myśli, na któ­re mia­ła pomóc
cytry­na. Głu­pia byłam, sądząc, że waż­ne napi­sy
bio­rą się z ksią­żek, doku­men­tów lub ubie­głych
stu­le­ci. Odtąd wciąż znaj­du­ję dziw­nych kształ­tów
małe przed­mio­ty, dla któ­rych nie widzę
lep­sze­go wyja­śnie­nia, niż że to część
moje­go dzie­dzic­twa. Odtąd lep­si i gor­si
mala­rze są mi za jed­no, na każ­dym
obraz­ku jest lisek w potrza­sku.


stuk-puk

że też się dałeś nabrać na ten mój uśmiech
per­cep­cjo­nist­ki, na archa­nio­ły, któ­re mają
we mnie dziu­plę, i na dol­ny kościół.

na obiet­ni­ce ukry­te w popę­ka­nych kąci­kach:
że sen jest ciem­niej niż noc, że moż­na spać tak,
żeby nicze­go nie doty­kać, nawet powie­trza,
modlić się w trwoż­ni­cy swo­je­go wła­sne­go ucha.
sól wytrą­ca się z takich szep­tów.

teraz musisz zdjąć ten lichy pal­to­cik na futer­ku
kocim: wrzu­cę go w głu­che pokrzy­wy,
a ty oddy­chaj prze­tchlin­ka­mi, jak kamyk.

prze­bie­ga­łeś wer­se­ty i kru­szy­łeś kost­ki
na mąkę, na chleb. prze­szedł gru­dzień,
w win­dzie bro­kat i krew, poże­gna­li sta­re­go.


Lowe

Nie wiem, co jesz­cze napi­sać, by oddać
to, co czu­ję. Znów mi się śni­ła róż­ni­ca
mię­dzy zje­dze­niem a wcie­le­niem.
Ci, co pory­wa­ją auto­bus, bio­rą się zni­kąd,
jak mle­cze czy Chiń­czy­cy: słoń­ce prze­su­wa się
o sto­pień, a oni już tam są i pło­ną dys­kret­nie.
A gdy chcą uciec, to wła­śnie zawsze mi rzu­ca­ją
pisto­let (tyl­ko ty wiesz, że napraw­dę nie boję
strze­lać, ale zostań, pro­szę). Tego dru­gie­go
pory­wa­cza od dobre­go już kwa­dran­sa kocham
na swój ner­wo­wy spo­sób, ale to do nie­go
zawsze strze­lam, gdy ktoś ze współ­pa­sa­że­rów
pyta: i ujdą bez­kar­nie? I to nad nim zawsze
się dzi­wię, że męż­czy­zna ma ser­ce wszę­dzie.


Kot leśnika

Kot leśni­ka to nie jest jakiś wygrze­by­wacz
kości. Od mi do mi i z powro­tem zali­cza tyle
ksa­mit­nych sek­sów, dese­rów, owo­ców,
że ich licz­ba nie mie­ści się w książ­ce
tele­fo­nicz­nej New Yor­ku. Na koniec zdo­by­wa
wszyst­kie meda­le, a tar­cze sło­necz­ne
wszyst­kich ukła­dów lecą w jego kie­run­ku,
fur­ko­cząc. I wszyst­ko, co się roz­sze­rza, jest jego.

Kot leśni­ka to nie jest jakiś wygrze­by­wacz
kości. Gdy­by to zale­ża­ło od kota, leżał­byś
na śmiet­ni­ku do sąd­ne­go dnia. Robi miej­sce
dla swo­ich dzie­ci, zja­da­jąc cudze. A więc
czy mówię nie? Nawet nie
nie mówię.

O autorze

Justyna Bargielska

Urodzona w 1977 roku w Warszawie. Poetka, pisarka. Laureatka konkursu poetyckiego im. Rainera Marii Rilkego (2001) i nagrody specjalnej im. Jacka Bierezina (2002). Otrzymała dwa razy Nagrodę Literacką Gdynia (2010 i 2011). Mieszka w Warszawie.

Powiązania