książki / PROZA

Choroba Libenkrafta

Ołeksandr Irwaneć

Fragmenty książki Ołeksandra Irwancia Choroba Libenkrafta w przekładzie Natalii Bryżko i Natalii Zapór, która ukazała się nakładem Biura Literackiego w serii "Proza" 30 maja 2013 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Nie­ste­ty nie mogło być żad­nej pomył­ki. Dwu­krot­nie dotknął powie­ki – plam­ka niczym spe­cjal­nym się nie wyróż­nia­ła. Żad­ne­go zgru­bie­nia, pie­cze­nia czy swę­dze­nia. Otwo­rzył lewe oko, zamknął pra­we. Na pra­wej powie­ce było to samo. Mała plam­ka. Led­wo widocz­na. Wytarł ręce w ręcz­nik i wil­got­ny­mi, chłod­ny­mi dłoń­mi dokład­nie prze­tarł oczy. Przyj­rzał się im ponow­nie, zamy­ka­jąc i otwie­ra­jąc raz lewą, raz pra­wą powie­kę, jak gdy­by sam do sie­bie pusz­czał oczka.
Plam­ki nie zni­ka­ły.
Pomy­ślał, że powi­nien się prze­stra­szyć, ale nie czuł lęku. Czuł jedy­nie zdzi­wie­nie. Zamknął oczy i nadal wszyst­ko widział. Przez zamknię­te powie­ki. Miał wra­że­nie, że lustro na ścia­nie się roz­ja­śni­ło i uka­za­ło odbi­cie jego twa­rzy, szyi, ramion jakoś nawet wyraź­niej niż na jawie.
Z jego obli­cza biły spo­kój i rów­no­wa­ga. W tej samej chwi­li przez zamknię­te drzwi zoba­czył sypial­nię, a w niej śpią­cą Lidę, któ­ra obró­ci­ła się na dru­gi bok i nacią­gnę­ła koł­drę na gło­wę. Widział rów­nież, jak gdzieś na dole sąsiad pochy­lił się nad sede­sem, a jesz­cze głę­biej i niżej, w piw­ni­cy, sza­ry­mi, cie­pły­mi pla­ma­mi prze­mknę­ło stad­ko szczu­rów.
Igor zamy­ślił się. Stał opar­ty ręko­ma o umy­wal­kę. Nadal nie odczu­wał stra­chu. Wró­ci­ło za to poczu­cie rze­czy­wi­sto­ści. Teraz nie może już wyjść na zewnątrz. Nie wie nawet, jak zare­agu­je Lida. Trze­ba by to jakoś ukryć. Ale jak? Zaraz, zaraz. Na półecz­ce obok umy­wal­ki zawsze pano­wał nie­ład. Puste fla­ko­ny po daw­no zuży­tych wodach koloń­skich, napo­czę­ta pacz­ka zeschnię­te­go kwa­su bor­ne­go, inne sub­stan­cje nie­zna­ne­go pocho­dze­nia w opa­ko­wa­niach bez ety­kie­tek i pudeł­kach od zapa­łek, poła­ma­ne szczo­tecz­ki do zębów, powy­gi­na­ne igły i spi­na­cze, cie­niut­kie, pła­skie reszt­ki mydeł i inne badzie­wie. Gdzieś wśród tego bała­ga­nu, w głę­bi trze­cie­go czy czwar­te­go jego krę­gu, od dawien daw­na ponie­wie­ra­ło się okrą­głe zagra­nicz­ne puz­der­ko. Z oka­zji ślu­bu dosta­li je w pre­zen­cie od jakichś zna­jo­mych Lidy. To był praw­dzi­wy, impor­to­wa­ny puder. Igo­ro­wi przy­po­mnia­ło się, jak kie­dyś, na począt­ku ich wspól­ne­go życia, lubił cza­sem otwo­rzyć tę puder­ni­cę, wte­dy jesz­cze peł­ną gęsto spra­so­wa­ne­go, różo­we­go prosz­ku i pową­chać jego lek­ki, słod­ka­wy zapach. Puder był cudow­ny, deli­kat­ny w doty­ku i kolo­rze. Z góry, już w pude­łecz­ku, przy­kry­wał go jesz­cze krą­żek cie­niut­kiej folii, rów­nież różo­wej, ozdo­bio­nej jaki­miś kędzie­rza­wy­mi wize­run­ka­mi.
Pew­ne­go razu uświa­do­mił sobie, że ta puder­ni­ca jest w ich domu napraw­dę jedy­ną zagra­nicz­ną rze­czą. Pod przy­kryw­ką była kie­dyś mała gąb­ka – różo­wa, poro­wa­ta i rów­nie jak puder pach­ną­ca. Z cza­sem gąb­ka prze­sią­kła pudrem ? skó­rą, któ­rej sta­le doty­ka­ła, a potem poma­łu się zeschła. Jesz­cze póź­niej Igor zauwa­żył, jak żona nakła­da rzad­ki kosme­tyk na twarz, wybie­ra­jąc go kawał­kiem waci­ka. Gąb­ka się gdzieś zapo­dzia­ła.
W koń­cu Lida zuży­ła cały puder i pojem­ni­czek tra­fił mię­dzy badzie­wie na pół­ce tyl­ko dla­te­go, że szko­da go było wyrzu­cić. Nadal był pięk­ny, choć pusty. ? zacho­wał swój wcze­śniej­szy zapach. Igor już coraz rza­dziej otwie­rał go, żeby powdy­chać – jak sam to kie­dyś okre­ślił w myślach – aro­mat „star­tych płat­ków róży”. Maryn­ka jakoś nie chcia­ła się nim bawić. Wola­ła wystru­ga­ne z drew­na lal­ki, wśród któ­rych prze­wa­ża­ły robot­ni­ce oraz chłop­ki. Tak oto pude­łecz­ko leża­ło sobie i sta­rza­ło się w mro­ku łazien­ko­wej wnę­ki, a teraz nie chcia­ło się otwo­rzyć, bo jego brze­gi nasią­kły wil­go­cią i zro­sły się na dobre. Igor moc­no pochwy­cił krą­żek, pokrę­cił nim na róż­ne stro­ny, prze­su­wa­jąc wresz­cie połów­ki. Pod­wa­żył jeden z brze­gów paznok­ciem, szarp­nął z całej siły i w noz­drza ude­rzył go zapo­mnia­ny róża­ny zapach, wciąż moc­ny, choć nie­co prze­siąk­nię­ty stę­chli­zną.

- Dzień­do­be­rek! – życz­li­wie przy­wi­tał go przy­ja­ciel, chry­piąc przez ści­śnię­te zęby, w któ­rych tkwił wyrób rodzi­me­go prze­my­słu tyto­nio­we­go.

- Cześć… – burk­nął Igor i też zapa­lił papie­ro­sa zacią­ga­jąc się z całej siły.
– Coś taki nie­wy­raź­ny?… – Wik­tor wyczuł kiep­ski nastrój kum­pla, – Coś się sta­ło, czy jak?
– Epi­de­mik w tram­wa­ju… – Igor upił łyk kawy. – Mło­dziut­ki chło­pi­na…
– Rozu­miem – przy­tak­nął Wik­tor – Cięż­ka spra­wa. Chy­ba nigdy się nie przy­zwy­cza­imy. A może się przy­zwy­cza­imy, czy jak?
I to powtó­rzo­ne „czy jak” z bli­żej nie­zna­nych powo­dów zde­ner­wo­wa­ło Igo­ra, więc nic nie odpo­wie­dział. Odwró­cił się, strzep­nął popiół, zno­wu wcią­gnął łyk kawy. Tym­cza­sem Wik­tor, rozu­mie­jąc chy­ba nie­do­rzecz­ność swo­je­go pyta­nia, zamilkł na moment i w sku­pie­niu zacią­gnął się papie­ro­so­wym dymem.
– Co jesz­cze sły­chać, tak poza tym?
Zasę­pio­ny chwi­lę wcze­śniej Igor w koń­cu się roze­śmiał, bo poza tym, tak ogól­nie, to niby wszyst­ko było w porząd­ku.
– Jasne. Resz­ta w porząd­ku. To chcia­łeś usły­szeć?
– Dobra, sta­ry, nie dener­wuj się. Wylu­zuj.
– Fak­tycz­nie przy­da­ło­by się coś na wylu­zo­wa­nie…
– Racja. Dobrze kom­bi­nu­jesz chło­pie – oży­wił się Wik­tor. – Wiesz, dla­cze­go tak ochry­płem? Stru­ny gło­so­we zdar­łem, bo tekst czy­ta­łam, ale za to hono­ra­rium mi zapła­ci­li. Może­my wysko­czyć na jed­ne­go.
– Głos pod­kła­da­łeś? Do cze­go?
– A takie tam… Jakiś film instruk­ta­żo­wy.
– A jaki?
– Jak się zacho­wy­wać, gdy się spo­tka epi­de­mi­ka. Taka dzie­się­cio­mi­nu­tów­ka.

Igor zno­wu się zeźlił. Pro­szę bar­dzo – w kół­ko to samo! Usi­łu­jąc ukryć roz­draż­nie­nie, jesz­cze raz moc­no się zacią­gnął i ponow­nie pochy­lił nad szklan­ką z kawą. Wresz­cie zapa­no­wał nad ner­wa­mi i zapy­tał:
– Dla­cze­go mnie nie zapro­si­li? Wiesz prze­cież, że cho­ler­nie potrzeb­na mi kasa…
– Ale tyl­ko dwa gło­sy tam były, męski i kobie­cy… Już dosyć tych fochów, sta­ry – Wik­tor był coraz bar­dziej skrę­po­wa­ny. – Chodź­my na zebra­nie, a potem sta­wiam.

Ku zdzi­wie­niu Igo­ra na zebra­nie przy­szli wszy­scy akto­rzy i znacz­na część admi­ni­stra­cji. Spo­tka­nie pro­wa­dził głów­ny spe­cja­li­sta do spraw orga­ni­za­cyj­nych. Do jego obo­wiąz­ków nale­ża­ło zwo­ły­wa­nie zebrań pod nie­obec­ność sekre­ta­rza orga­ni­za­cji par­tyj­nej. Pro­wa­dzą­cy nie stał na sce­nie, tyl­ko w przej­ściu obok pierw­sze­go rzę­du. Zaczął wyso­kim, cha­rak­te­ry­stycz­nym gło­sem odczy­ty­wać listę pra­cow­ni­ków, ale nie zwa­żał zbyt­nio na to, czy obec­ni na sali odpo­wia­da­ją na wywo­ły­wa­ne nazwi­ska. Po skoń­cze­niu tej wyli­czan­ki spe­cor­ga­ni­za­tor wepchnął pod pachę kart­kę z nazwi­ska­mi i ze skrzy­żo­wa­ny­mi na pier­si ręka­mi zaczął mówić:

- Towa­rzy­sze… Czy raczej… – wła­ści­wie nie wiem, jak się teraz do was zwra­cać… Tak czy owak, musi­my z wami poroz­ma­wiać o pew­nej spra­wie… Jak już zapew­ne wie­cie, w naszym kra­ju… a w szcze­gól­no­ści w naszym mie­ście nadal trwa…, to jest nadal roz­wi­ja się… epi­de­mia. Dla­te­go musi­my być bar­dzo ostroż­ni. Wła­śnie ten temat przed­sta­wi nam dziś spe­cja­list­ka do spraw ochro­ny medycz­nej. Zapra­sza­my tutaj!
Po jego sło­wach z pierw­sze­go rzę­du widow­ni wsta­ła nie­po­zor­na, drob­na kobie­ta. Odchrząk­nę­ła lek­ko, przed­sta­wi­ła się jako lekarz epi­de­mio­log taka-to-a-taka, a Igo­ro­wi natych­miast wyle­cia­ło z gło­wy jej nazwi­sko. Następ­nie zaczę­ła mono­ton­nie prze­żu­wać zna­ne wszyst­kim już od daw­na fak­ty i powta­rzać jakieś komu­na­ły:
– Pew­nie wszy­scy już wie­dzą, że na uli­cy moż­na spo­tkać cza­sem cho­re­go czło­wie­ka. Pierw­szy objaw, któ­ry wyróż­nia cho­rych, to czer­wo­ne, okrą­głe plam­ki na powie­kach . Widać je wte­dy, gdy cho­ry mru­ga, albo zamy­ka oczy. Medy­cy­na nazy­wa to cho­ro­bą Lie­ben­kra­fta – w ter­mi­no­lo­gii nauko­wej „Mor­bus dorma­to­rius adver­sus”. Scho­rze­nie jako pierw­szy opi­sał nie­ja­ki Salo­mon Lie­ben­kraft,… któ­ry był… hm… chy­ba kie­row­ni­kiem punk­tu fel­czer­skie­go, a może był tam leka­rzem. Zresz­tą, nie ma to więk­sze­go zna­cze­nia, bo zda­je się, że wyje­chał i teraz prze­by­wa gdzieś zagra­ni­cą.
Na widow­ni roz­legł się tłu­mio­ny, ner­wo­wy śmiech. Mała pani dok­tor zawsty­dzi­ła się, ale po chwi­li się uspo­ko­iła i kon­ty­nu­owa­ła wykład:
– Ta cho­ro­ba… cho­ro­ba Lie­ben­kra­fta… jest na razie sła­bo zba­da­na. Nie­ste­ty… Nie wie­my nawet, jaką dro­gą się prze­no­si. Dla­te­go wła­śnie ta infek­cja jest bar­dzo, ale to bar­dzo nie­bez­piecz­na! To napraw­dę poważ­ny pro­blem!…

Igor odwró­cił wzrok i spró­bo­wał sku­pić myśli na czymś innym, ale sce­na z tram­wa­ju zno­wu sta­nę­ła mu przed ocza­mi tak żywo, że aż zadrżał. W tym samym cza­sie dotarł do nie­go szept Wik­to­ra, któ­ry zwra­cał się do kogoś za jego ple­ca­mi:
– Nie wia­do­mo jesz­cze, czy ten Lie­ben­kraft sam nie wpu­ścił tej zara­zy mię­dzy ludzi… Po takim wszyst­kie­go moż­na się spo­dzie­wać… – tu zno­wu dopa­dła go chry­pa i zła­pał kaszel.
Lekar­ka tym­cza­sem cią­gnę­ła dalej:
– Dla­te­go wła­śnie, w razie kon­tak­tu z zaka­żo­ny­mi wszy­scy musi­my być bar­dzo ostroż­ni. W żad­nym wypad­ku nie wol­no ich doty­kać, w szcze­gól­no­ści odsło­nię­ty­mi czę­ścia­mi cia­ła, dłoń­mi i tak dalej. Naj­le­piej w ogó­le uni­kać jakie­go­kol­wiek kon­tak­tu. Po pro­stu odejść jak naj­da­lej…
– No pew­nie! I niech się zara­za sze­rzy – tym razem w innym gło­sie dobie­ga­ją­cym z głę­bi sali zabrzmia­ła wyraź­na dez­apro­ba­ta.
– Nie-nie, no skąd­że… – Lekar­ka stra­ci­ła nie­co pew­no­ści sie­bie. – Do wal­ki z cho­ro­bą zmo­bi­li­zo­wa­li­śmy nasze naj­lep­sze siły. Pra­cow­ni­cy służ­by zdro­wia pro­wa­dzą pra­ce pro­fi­lak­tycz­ne na tere­nie nie­omal całe­go kra­ju… I my wszy­scy… wszy­scy… Zresz­tą, nasza medy­cy­na na pew­no znaj­dzie spo­so­by lecze­nia nowe­go scho­rze­nia.
– Rewe­la­cja! To zna­czy, że teraz wca­le tego cho­rób­ska leczyć nie potra­fią? – tym razem pyta­nie z widow­ni było już ewi­dent­nie zaczep­ne. Igor odwró­cił się. Zło­śliw­cem oka­zał się jeden z fizycz­nych pra­cow­ni­ków obsłu­gi sce­ny – przy­sa­dzi­sty, ciem­no­wło­sy jego­mość, któ­ry do pra­cy przy­cho­dził wiecz­nie pod­pi­ty i lubił się awan­tu­ro­wać z powo­du każ­de­go, naj­mniej­sze­go nawet dro­bia­zgu. – Nie potra­fią leczyć, wszy­scy prze­cież o tym wie­dzą.
Drob­niut­ka lekar­ka zro­bi­ła się jak­by jesz­cze mniej­sza, spu­ści­ła oczy i wymam­ro­ta­ła coś abso­lut­nie nie­zro­zu­mia­łe­go. Teraz Spe­cor­ga­ni­za­tor pospie­szył jej z pomo­cą:
– Zaraz, zaraz! Nie wycią­gaj­cie pochop­nych wnio­sków, – mówił gło­śno, lecz nie­zbyt pew­nie. Widać było, że zde­ner­wo­wa­nie lekar­ki udzie­li­ło się rów­nież jemu, – Myślę, że tak napraw­dę to nie taki dia­beł strasz­ny, jak go malu­ją. Prze­cież wie­my, co nale­ży robić – tu kie­row­nik zer­k­nął na lekar­kę. – Myć dokład­nie ręce, prze­strze­gać zasad higie­ny, tak czy nie? Pani dok­tor przy­tak­nę­ła kiwa­jąc gło­wą, a po sali roz­legł się gło­śny i cał­kiem już nie­skrę­po­wa­ny śmiech.
– I jesz­cze zęby trza myć i wita­mi­ny brać – wychry­piał z tyłu Wik­tor. – I odży­wiać się regu­lar­nie i kalo­rycz­nie!…

Pół godzi­ny póź­niej, już umy­ty i ogo­lo­ny, Igor pró­bo­wał po cichu wymknąć się z miesz­ka­nia. Pró­ba się jed­nak nie powio­dła, bo w wąskim przed­po­ko­ju obok wie­sza­ka na jego dro­dze sta­nę­ła ubra­na w szla­frok, roz­czo­chra­na Lida. Wcią­ga­jąc kurt­kę i czap­kę, Igor odwró­cił od niej gło­wę i spu­ścił wzrok.

- Posta­raj się dzi­siaj nie przyjść w takim sta­nie, jak wczo­raj.
– Aha… Wia­do­mo…
Z kuch­ni wyj­rza­ła Mary­na.
– Tato! Przy­nie­siesz dzi­siaj pie­nią­dze?
– Nie wiem córuś. Posta­ram się. Spró­bu­ję. Nie wiem.
Igor trza­snął drzwia­mi i zbiegł po scho­dach, wsa­dza­jąc dłoń do ręka­wa kurt­ki, któ­ry jak na złość wybrzu­szył się wepchnię­ty do wewnątrz. Pię­tro niżej, trzy­ma­jąc w rękach pusz­kę po kawie roz­pusz­czal­nej, stał sąsiad w pod­ko­szul­ku i dre­so­wych spodniach. Z pozio­mu pół­pię­tra Igor zdą­żył jesz­cze zauwa­żyć jak jego rzad­kie, sza­re wło­ski roz­cho­dzi­ły się kołem na boki niby wia­nek, uka­zu­jąc po środ­ku rów­ną, okrą­glut­ką łysin­kę.
– Czo­łem, arty­sto! – sąsiad zapa­lił papie­ro­sa, wrzu­cił zapał­kę do pusz­ki po kawie i dmuch­nął mu w twarz siwą chmur­ką dymu.
Igo­ra natych­miast zemdli­ło.
– Witam – w bie­gu uści­snął sąsia­do­wi rękę, ale tam­ten ewi­dent­nie nasta­wił się na nie­co dłuż­sza poga­węd­kę.
– No, co tam u cie­bie nowe­go? Kie­dy zapra­szasz do teatru?
– Nie wiem… Jak będzie nowa sztu­ka zapro­szę na pew­no!
Sąsiad zno­wu się zacią­gnął.
– No to dawaj! Bo wszyst­ko, co ja oglą­dam, to na okrą­gło tyl­ko tych epi­de­mi­ków. Do izo­la­to­ra ich wozi­my cały­mi dnia­mi. Na Wyspę. To się w koń­cu wezmę i ukul­tur­nię przy­naj­mniej raz w życiu.
– Dobra… – Igor spró­bo­wał prze­mknąć obok bar­czy­stej posta­ci na scho­dach. – Napraw­dę zapro­szę was do teatru jak tyl­ko będzie pre­mie­ra.
Sąsiad jed­nak naj­wy­raź­niej nadal miał ocho­tę na kon­wer­sa­cję. Oparł się sze­ro­ki­mi ple­ca­mi o ścia­nę, a nogę posta­wił na porę­czy, odgra­dza­jąc w ten spo­sób cał­ko­wi­cie dro­gę do wyj­ścia.
– Bo ja to, rozu­miesz sąsiad, napraw­dę lubię kul­tu­rę. Kino, fut­bol, takie tam… cza­sem książ­kę poczy­tam, przy­go­do­wą, kry­mi­nal­ną, takie tam. Wozi czło­wiek cały­mi dnia­mi cho­rych, a oni wyją w fur­go­net­ce, krzy­czą! Po czymś takim to trza się jakoś odprę­żyć.
Igor wyprę­żył się i ostrym ruchem odsu­nął cięż­kie kola­no sąsia­da z porę­czy. Tam­ten zachwiał się i pra­wie stra­cił rów­no­wa­gę. Wła­śnie przy­mie­rzał się do strze­py­wa­nia popio­łu do pusz­ki, ale zamiast tego syp­nął sobie na dres.
– Cze­kaj no, sąsiad! Mia­łem ci jesz­cze coś opo­wie­dzieć! – rzu­cił w ślad za Igo­rem, a potem roz­gnie­wał się i nawet tro­chę obra­ził.
W tym cza­sie Igor śpiesz­nie prze­biegł ostat­nie schod­ki, popchnął drzwi wiszą­ce na jed­nym zawia­sie i wybiegł na chod­nik.
W tram­wa­ju było tłocz­no. Widocz­nie poprzed­ni odje­chał dosyć daw­no. Igor z przy­zwy­cza­je­nia scho­wał się z tyłu wago­nu, bo tam mimo wszyst­ko było tro­chę luź­niej. Wysiadł przy­sta­nek wcze­śniej. Chciał się przejść, a cza­su było jesz­cze cał­kiem spo­ro. Okrą­żył teatr i posta­no­wił wejść bocz­nym wej­ściem, przez wewnętrz­ny dzie­dzi­niec.
N? podwó­rzu stał Wik­tor w oto­cze­niu pra­cow­ni­ków tech­nicz­nych. Pali­li papie­ro­sy i splu­wa­li na brud­ny śnieg żół­ta­wą śli­ną. Wik­tor aku­rat opo­wia­dał im o jakimś zda­rze­niu. Igor usły­szał koń­ców­kę roz­mo­wy:
– …i jak się wszy­scy za nią nie rzu­cą! Ona biec nie może, bo toreb­ka cięż­ka. Nie wpa­dła na pomysł, żeby ją wyrzu­cić. Dogo­ni­li, ścię­li z nóg i zaczę­li okła­dać, ale ostroż­nie tak, żeby się krwią nie pochla­pać! Ja też się ze dwa razy doło­ży­łem – prze­cież ta zara­za mogła i z dzieć­mi w pia­skow­ni­cy się bawić ? do blo­ku mogła wejść przy­pad­ko­wo…! – tu Wik­tor zauwa­żył Igo­ra, mach­nął mu ręką na powi­ta­nie. – Cześć pra­cy! Leć, bo tam już Mete­lec­ki role roz­da­je! Zda­je się, że Kusz­nir przy­po­mniał sobie pra­wie wszyst­kie posta­cie! I kto i jak w tej sztu­ce się nazy­wa.
– I co? – Igor przy­sta­nął, szpe­ra­jąc w kie­sze­niach w poszu­ki­wa­niu papie­ro­sów.
– Pytał o cie­bie! Nie pal już, leć od razu do nie­go.
– Aaa… No chy­ba że tak – Igor nie zna­lazł w kie­sze­niach papie­ro­sa, więc w koń­cu udał się do poko­ju reży­se­ra.
W gabi­ne­cie pano­wał pół­mrok. Bor­do­we zasło­ny na oknach były szczel­nie zacią­gnię­te, a Mete­lec­ki sie­dział w swo­im fote­lu przy włą­czo­nej sto­ło­wej lamp­ce. Pisał coś w note­sie. Igo­ro­wi zda­ło się w pierw­szej chwi­li, że widzi za biur­kiem jakąś bez­kształt­ną masę, ciem­no­bru­nat­ną sub­stan­cję, grzą­ską i roz­la­złą. Po sekun­dzie te kon­tu­ry zni­kły i szyb­ko zamie­ni­ły się w kości­stą i postaw­ną postać reży­se­ra.
– O, to bar­dzo dobrze, że pan sza­now­ny przy­szedł – Mete­lec­ki zer­k­nął na nie­go znad oku­la­rów. – Pro­szę usiąść.
Igor usiadł nie­co spię­ty, potem tro­chę się roz­luź­nił, zało­żył nogę na nogę i poczuł na sobie spoj­rze­nie reży­se­ra. Ten się uśmiech­nął.
– Pan pra­cu­je u nas jako aktor… trze­cie­go zasze­re­go­wa­nia…
– Czwar­te­go – popra­wił Igor.
Do trze­cie­go było mu jesz­cze dale­ko. Ze dwa albo i trzy lata, jeśli nie zagra wcze­śniej jakiejś więk­szej roli.
– Czwar­te­go – zgo­dził się Mete­lec­ki. – Nie bacząc na to, posta­no­wi­li­śmy zapro­po­no­wać panu jed­ną z głów­nych ról w nowej sztu­ce. Nawet, powie­dział­bym, głów­ną rolę. Rzekł­bym, naj­głów­niej­szą.
– Jak to? – Igor nie wie­dział, co odpo­wie­dzieć.
Prze­niósł wzrok z twa­rzy reży­se­ra na zawie­szo­ne teatral­ny­mi afi­sza­mi ścia­ny gabi­ne­tu.
– Wła­śnie tak! – reży­ser zro­bił pau­zę. – Napraw­dę sta­nę­ło na pana kan­dy­da­tu­rze. Jak dłu­go pan już pra­cu­je w naszym teatrze?
– Pięć lat… – Igor wytę­żył pamięć.
W rze­czy samej. Całe pięć lat. W sierp­niu zaczął się już szó­sty.
– No widzi pan – z nie­ocze­ki­wa­ną satys­fak­cją cią­gnął reży­ser. – Całe pięć lat. Moż­na powie­dzieć, spo­rą część swo­je­go mło­de­go życia spę­dził pan w tych murach! Może nad­szedł już czas, aby zasze­re­go­wa­nie zmie­nić i za poważ­ne role się zabrać? Jak się panu zda­je, nad­szedł już ten czas? – reży­ser patrzył na nie­go przez oku­la­ry, a w jego spoj­rze­niu mie­sza­ła się szcze­ra ojcow­ska przy­jaźń z czuj­nym wycze­ki­wa­niem.
– Hm… zda­je się… może i czas… – wydu­sił z sie­bie Igor. – Ale prze­cież… myśla­łem, głów­ną rolę w tej sztu­ce ma zagrać Semen Mar­ko­wycz? Czy to nie tak?
– Tak! Tak, sza­now­ny! – pocią­gła twarz Mete­lec­kie­go roz­pły­nę­ła się na tyle, na ile to było moż­li­we, w uśmie­chu niby przy­ja­znym, ale bar­dziej pro­tek­cjo­nal­nym. – Semen Mar­ko­wycz też będzie grał cara Edy­pa! Pana to dzi­wi?
– Nie. Nie dzi­wi – Igor posta­no­wił nie drą­żyć tema­tu, niech się wszyst­ko samo wyja­śni.
– No to dobrze! Pro­szę zosta­wić reży­se­ro­wi pra­wo do jego oso­bi­stych twór­czych poszu­ki­wań! – z naci­skiem powie­dział Mete­lec­ki, zdej­mu­jąc uśmie­szek z twa­rzy. – W mojej inter­pre­ta­cji tego utwo­ru rolę kró­la Edy­pa może wyko­ny­wać dwóch, trzech, a nawet czte­rech akto­rów. Tylu, ilu uznam za potrzeb­ne.
– Aha.. Tak. Dobrze, ja nie mam nic prze­ciw­ko temu – Igor poczuł, jak w żołąd­ku nie­przy­jem­nie uwie­ra go pust­ka. – Tak tyl­ko zapy­ta­łem…
– Wła­śnie tak, sza­now­ny! – Mete­lec­ki jak­by powró­cił już do poprzed­nie­go, życz­li­we­go sta­nu. – Teraz niech pan wró­ci na sce­nę, bo za kil­ka minut zaczy­na­my pierw­szą pró­bę. Semen Mar­ko­wycz będzie nam pod­po­wia­dał prze­bieg akcji, a my naszki­cu­je­my, jak by to nazwać, głów­ną kan­wę spek­ta­klu. Zgo­da?
– Aha. To jest, tak. Jasne, że zgo­da… – Igor roz­pacz­li­wie wcią­gnął powie­trze i odwa­żył się zapy­tać – …a czy moż­na popro­sić… o zalicz­kę? Bo nam już nie pła­cą od waka­cji. A ja mam żonę i małą cór­kę…
– Zalicz­kę? – reży­ser się zamy­ślił.
Naj­wy­raź­niej pyta­nie Igo­ra nie­co zbi­ło go z tro­pu, bo myśla­mi był już na sce­nie w żywio­le wol­nej twór­czo­ści. – Ach tak. Zalicz­kę…! Jasne, zalicz­kę! No cóż, zadzwo­nię dziś do księ­go­wo­ści, wydam pole­ce­nie.
– Dzię­ku­ję! – roz­pro­mie­nił się Igor. – Bar­dzo panu dzię­ku­ję! Mogę już iść? To zna­czy na sce­nę?
– Tak, pro­szę iść i cze­kać. Ja muszę jesz­cze kil­ka minut popra­co­wać nad pla­nem spek­ta­klu, – i reży­ser Mete­lec­ki znów przy­cią­gnął do sie­bie otwar­ty notes. < br /> Oglą­da­jąc się za sie­bie w drzwiach, Igor widział, jak reży­ser, zagry­za­jąc z lek­ka język, pochy­la się nad kart­ką i kre­śli na niej wiel­kie krę­gi.

Psy pod­bie­gły, czy raczej pod­cią­gnę­ły w pobli­że rowu. Igor zmie­rzył wzro­kiem odle­głość: ze dwa i pół, może trzy metry. Któ­ry z psów sko­czy w jego kie­run­ku? Wiel­ki, sza­ry w brą­zo­we pla­my zwierz miał obwi­słe policz­ki i zaśli­nio­ny pysk. Wyglą­dał na naj­bar­dziej zde­cy­do­wa­ne­go. Ugiął przed­nie łapy, spu­ścił łeb, naprę­żył się i sko­czył.

Igor ude­rzył łopa­tą. Celo­wał w czasz­kę, ale tra­fił w kark. Łopa­ta ześli­znę­ła się i cios stra­cił na sile. Kawał sier­ści z mię­sem został na łopa­cie, któ­ra wbi­ła się w zie­mię. Pies potknął się. Roz­pacz­li­wie macha­jąc łapa­mi, zsu­nął się do rowu. Potem jed­nak wygrze­bał się z jamy. Kłap­nął zęba­mi, zawar­czał i rzu­cił się na lewą nogę prze­ciw­ni­ka. Igor spró­bo­wał wycią­gnąć łopa­tę i skie­ro­wać ją ostrzem w dół, ale w tej wła­śnie chwi­li pies wbił szczę­kę w jego nogę. Igor poczuł całym sobą, jak zęby zwie­rzę­cia wbi­ja­ją się w but, zaci­ska­ją wokół sto­py i za chwi­lę wto­pią się w skó­rę. Pies nie miał zamia­ru roz­luź­niać szczę­ki, gwał­tow­nie potrzą­sał łbem, pod­czas gdy Igor szar­pał się i zata­czał. Musiał oprzeć się na łopa­cie, by utrzy­mać rów­no­wa­gę. Zwie­rzę jesz­cze moc­niej zaci­snę­ło szczę­ki, jed­nak Igor zata­cza­jąc się do tyłu, zdą­żył pod­nieść narzę­dzie, chwy­cić je w obie ręce jak dzi­dę, a potem wście­kle rycząc, wbił tępe ostrze mię­dzy łopat­ki prze­ciw­ni­ka. Skó­ra bły­snę­ła, a żela­stwo wbi­ło się napraw­dę głę­bo­ko. Mimo to pies się nie pod­dał. Dalej szar­pał but i pró­bo­wał schwy­tać szczę­ką nogę Igo­ra nie­co wyżej, gdzieś nad kost­ką. Nie tra­fił jed­nak i zęby ześli­zgnę­ły się, łapiąc pusty kawa­łek kalo­sza, w odle­gło­ści mili­me­tra od cia­ła. Mate­riał pękł, a jego kawa­łek został w zębach psa. Igor po raz trze­ci ude­rzył od dołu po sko­sie, odrzu­ca­jąc cia­ło psa do rowu. Zwie­rzę zdą­ży­ło jesz­cze pod­nieść się na tyl­nych łapach, po czym prze­wra­ca­jąc się na grzbie­tem w przód, skom­ląc i wyjąc, runę­ło do jamy.

Igor cięż­ko ode­tchnął, wypu­ścił parę i rozej­rzał się wokół. Na całej dłu­go­ści wyko­pu odby­wa­ły się takie same sce­ny: ludzie o wykrzy­wio­nych z pod­nie­ce­nia, stra­chu i obrzy­dze­nia twa­rzach zabi­ja­li łopa­ta­mi psy i zrzu­ca­li ścier­wa do rowu. Kłó­tli­wy pra­cow­nik tech­nicz­ny wyma­chi­wał szpa­dlem zama­szy­ście jak kosą, cza­sem zbi­jał na raz dwa psy, ale wciąż tra­fia­ły mu się mniej­sze i mniej nie­bez­piecz­ne egzem­pla­rze. Tym­cza­sem Wik­tor zwarł się na poważ­nie z wiel­kim, tygry­sio umasz­czo­nym psi­skiem, sze­ro­kim w klat­ce, z tępą stoż­ko­wa­tą mor­dą, uzbro­jo­ną w potęż­ne kły. Pies zamiast zła­pać łopa­tę lub nogę, poprzez rów sko­czył mu od razu do gar­dła, jed­nak Wik­tor zdą­żył zakryć się ręką i zwie­rzę zawi­sło, zacze­piw­szy zęba­mi o rękaw. Tyl­ne łapy psa nie się­ga­ły do zie­mi i Wik­tor z roz­ma­chu rąb­nął go po odsło­nię­tym brzu­chu, celu­jąc pro­sto w geni­ta­lia. Pies zawył, ale nie roz­luź­nił szczęk. Wte­dy Wik­tor, odchy­la­jąc się do tyłu i opie­ra­jąc na łopa­cie, kop­nął jesz­cze raz, tym razem moc­niej i cel­niej. Tra­fił psa dokład­nie w jądra. Zwierz zawył i odle­ciał. Nawet nie do rowu, a jesz­cze dalej, na dru­gi koniec, z któ­re­go dopie­ro co ska­kał. Obró­cił się w powie­trzu, upadł na wznak, zatrząsł się, wtem pod­niósł się na wszyst­kie czte­ry łapy i wście­kle zawar­czał. Zdy­sza­ny Wik­tor zno­wu zła­pał łopa­tę z uko­sa i z nie­na­wi­ścią wytrzesz­czył się na psa. Ten sko­czył jesz­cze raz, tym razem nisko, po linii pro­stej, zamie­rza­jąc kon­ty­nu­ować wal­kę. Wik­tor zare­ago­wał szyb­ciej, ude­rzył z góry, moc­no, z roz­ma­chem i w koń­cu zrzu­cił psa do jamy, gdzie ten, jesz­cze nie wie­rząc w osta­tecz­ną poraż­kę, oparł się o przed­nie łapy i wycią­gnął do góry zakrwa­wio­ny, wście­kły pysk. War­cze­nie na prze­mian z wyciem brzmia­ło groź­nie i zara­zem żało­śnie. Pod­nieść się do góry pies już nie był w sta­nie. Z góry spa­dło na nie­go jesz­cze kil­ka ciał, któ­re zwi­ja­ły się, trzę­sły, wyły ? kona­ły. Pies z bez­sil­nej wście­kło­ści zaczął szar­pać się z jed­nym z pozo­sta­łych swo­ich giną­cych pobra­tym­ców. W rowie na dole było już spo­ro wody ? w tym błoc­ku tarza­ły się, gry­ząc, war­cząc i wyjąc mokre, skrwa­wio­ne psie ciel­ska.


Prze­ło­ży­ły Nata­lia Bryż­ko i Nata­lia Zapór

O autorze

Ołeksandr Irwaneć

Urodzony 24 stycznia 1961 roku na Wołyniu. Ukraiński poeta, prozaik, dramaturg, felietonista, krytyk literacki. Ukończył studia w moskiewskim Instytucie Literackim im. Gorkiego. Współzałożyciel grupy literackiej Bu-Ba-Bu. Stypendysta Kuenstlerakademie Schloess Solitude (Stuttgart, RFN, 1995), kuenstlervilla Waldberta (Monachium, RFN, 2001), Fundacji KulturKontakt (Wiedeń, Austria, 2002). Stypendysta Fundacji Fulbrighta (USA, 2005-2006), stypendium „Gaude Polonia” 2008 r. Mieszka w Rownym i w Irpeniu pod Kijowem.

Powiązania

Fest Ukraine

nagrania / transPort Literacki Różni autorzy

Spo­tka­nie z udzia­łem Ołek­san­dra Irwa­ne­cia, Hały­ny Kruk, Ser­hi­ja Żada­na, Boh­da­na Zadu­ry i Dariu­sza Bugla­skie­go w ramach festi­wa­lu Trans­Port Lite­rac­ki 27. Muzy­ka Hubert Zemler.

Więcej

Piszą, więc żyją. Pierwszych sto dni wojny

utwory / zapowiedzi książek Różni autorzy

Frag­men­ty zapo­wia­da­ją­ce książ­kę Piszą, więc żyją. Pierw­szych sto dni woj­ny w tłu­ma­cze­niu Boh­da­na Zadu­ry, któ­ra uka­że się w Biu­rze Lite­rac­kim 29 sierp­nia 2022 roku.

Więcej

Głos Ukrainy w Trybie męskim: Ołeksandr Irwaneć i Andrij Lubka

nagrania / z fortu do portu Andrij Lubka Ołeksandr Irwaneć

Zapis spo­tka­nia autor­skie­go „Głos Ukra­iny w try­bie męskim” z Ołek­san­drem Irwan­ciem i Andri­jem Lub­ką w ramach 19. festi­wa­lu lite­rac­kie­go Port Wro­cław 2014.

Więcej

O Chorobie Libenkrafta

recenzje / KOMENTARZE Ołeksandr Irwaneć

Komen­tarz Ołek­san­dra Irwa­ne­cia do książ­ki Cho­ro­ba Liben­kra­fta.

Więcej

Wrażliwość jako śmiertelna choroba przenoszona nieznaną drogą

recenzje / ESEJE Jagoda Wierzejska

Recen­zja Jago­dy Wie­rzej­skiej z książ­ki Cho­ro­ba Liben­kra­fta Ołek­san­dra Irwan­ća, któ­ra uka­za­ła się w paź­dzier­ni­ku 2013 roku w „Nowych Książ­kach”.

Więcej

Stygmat plamki

recenzje / ESEJE Jarosław Czechowicz

Recen­zja Jaro­sła­wa Cze­cho­wi­cza z książ­ki Cho­ro­ba Liben­kra­fta Ołek­san­dra Irwa­ne­ća.

Więcej

O Chorobie Libenkrafta

recenzje / KOMENTARZE Ołeksandr Irwaneć

Komen­tarz Ołek­san­dra Irwa­ne­cia do książ­ki Cho­ro­ba Liben­kra­fta.

Więcej

Rzeczywistość jako śmiertelna choroba

recenzje / ESEJE Łukasz Saturczak

Recen­zja Łuka­sza Satur­cza­ka z książ­ki Cho­ro­ba Liben­kra­fta Ołek­san­dra Irwan­ća.

Więcej

Wrażliwość jako śmiertelna choroba przenoszona nieznaną drogą

recenzje / ESEJE Jagoda Wierzejska

Recen­zja Jago­dy Wie­rzej­skiej z książ­ki Cho­ro­ba Liben­kra­fta Ołek­san­dra Irwan­ća, któ­ra uka­za­ła się w paź­dzier­ni­ku 2013 roku w „Nowych Książ­kach”.

Więcej

Stygmat plamki

recenzje / ESEJE Jarosław Czechowicz

Recen­zja Jaro­sła­wa Cze­cho­wi­cza z książ­ki Cho­ro­ba Liben­kra­fta Ołek­san­dra Irwa­ne­ća.

Więcej

Rzeczywistość jako śmiertelna choroba

recenzje / ESEJE Łukasz Saturczak

Recen­zja Łuka­sza Satur­cza­ka z książ­ki Cho­ro­ba Liben­kra­fta Ołek­san­dra Irwan­ća.

Więcej