książki / POEZJE

ciche psy

Roman Honet

Fragment książki ciche psy Romana Honeta, wydanej nakładem Biura Literackiego 21 sierpnia 2017 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

kołyska dla króla

stwo­rzy­łeś nas naj­le­piej, ale nie na dłu­go,
jak jaskół­kę lub zegar wyrzu­co­ny w śnieg,
woda czy lód zabio­rą je cicho. wyplu­ją póź­niej. od myśli
tak spo­koj­nie róż­ni się mate­ria –

więc wymy­śli­łeś star­ca i ane­ste­zjo­lo­ga
na star­cie mara­to­nu, pamiąt­ki po naj­droż­szych,
któ­rzy się roz­sta­li: szyn­kę i ser, zestaw do wyci­ska­nia poma­rań­czy, uśmiech
powra­ca­ją­cy w chwi­lach nie­pro­szo­nych

stwo­rzy­łeś nas naj­le­piej, ale nie na dłu­go,
jak czar­ny, gor­szy kamień – jeśli­by go dotknąć,
na zawsze brak­nie już wspa­nia­łych dni,
ale jedy­nie dni, jedy­nie… więc

upa­jaj się zapa­chem chry­zan­tem z efe­zu,
po dzi­siej­szym wie­czo­rze
nie będzie już chry­zan­tem

tak, zno­wu to samo. ten sam powrót,
moje. życie sta­nie się pła­skie, powo­li zej­dzie
pod zie­mię, wnik­nie w jej zamęt w ubi­ciu kamie­ni,
hor­mo­nów. lub szyb­ciej

dla każ­de­go odmien­nie. tyle: nasze życie.
ale i ty klę­cza­łeś, choć nikt cię nie zmu­szał,
podob­no. upa­dłeś na kola­na
i rzy­ga­łeś

jak­by jecha­li, prze­mknę­li przed tobą
got­fryd i raj­mund, boemund i bal­dwin,
tar­ga­jąc ranę, któ­rą chciał­byś poczuć,
zwłasz­cza kie­dy rdze­wie­jesz. i ludzie

ludzie tra­fia­ją okrut­nie,
myląc cię z nimi samy­mi, na przy­kład:
pierw­szy w kobie­cie, nie ostat­ni w śmier­ci,
a w tej ostat­niej tak­że pierw­szy bywa

ty – moje podo­bień­stwo
ty prze­kleń­stwo moje

stwo­rzy­łeś nas w ogro­dzie niż­szych czę­ści zie­mi
i tak sta­ło się życie, wła­śnie – było życie
w tune­lu rów­no ponu­me­ro­wa­nych dni
i mówie­nie gło­sa­mi, gdy język się spla­ta

z insek­ta­mi w umy­śle albo – sam ze sobą:
wte­dy to samo sło­wo z jed­nych ust brzmi róż­nie.
two­je wymia­ny wszyst­kie­go, co się nie zepsu­je,
oprócz nas. two­je dni obie­ca­ne sobie przed zaśnię­ciem

dla­cze­go bowiem miał­byś zostać bez obiet­nic – two­je cze­ka­nie,
choć czas to mar­na koły­ska dla kró­la, podob­ną
zresz­tą koły­ską dla kró­la jest świ­nia,
żało­sną rów­nie

bro­nią nas gan­gi moto­cy­klo­we, miłość się tak­że
przy­da, jeśli sta­nie się jed­ną jedy­ną, bywa­ją par­ki,
czę­sto zbyt roz­świe­tlo­ne, potrze­bu­ją zimy.
ale do rze­czy: brak ci naszej zgo­dy

na par­ki, miłość, zimę,
polu­bie­nie rze­czy. pyram
i tys­be, zmy­le­ni w pod­zie­miach,
wyszep­ta­li­by:

mów do mnie zawsze: nigdy.
stwo­rzy­łeś nas naj­le­piej,
ale nie na dłu­go. moje ty.
ty moje

chciał­bym tak mówić:
wła­śnie dla cie­bie war­to było żyć

może to polu­bi­łeś:
gatun­ki, któ­re nigdy nie zoba­czą jutra, rower
zmie­nio­ny w wózek inwa­lidz­ki.
sprze­daw­ców dymu

i pamięć o tym, co obie­cy­wa­łeś:
że wszyst­ko zawsze zosta­nie jak daw­niej –
wszyst­ko zosta­ło tak jak daw­niej – bez nas.
jed­nym, cze­goś się dotknął, była two­ja czasz­ka

naga i lśnią­ca. jak nic. albo świat. wybacz. moje.
wybacz. kocha­łem cie­bie lub mi się zda­wa­ło,
tak jak cza­sa­mi wyda­ją się rze­czy, dopó­ki
na nie świa­tło nie pad­nie od wewnątrz

nigdy nie żyłeś w słoń­cu,
ty je wytwa­rza­łeś

a więc – naj­le­piej, ale nie na dłu­go,
jak gdy­by życie nadal zamie­rza­ło
tar­go­wać się o swo­ją cenę, cho­ciaż przez chwi­lę, nad zmro­żo­ną rze­ką,
lub zasty­ga­ło w lesie, w któ­rym dziec­ko

cze­ka z liza­kiem wśród świer­ków – zaraz wkro­czy w cień
pomię­dzy skó­rą a nie­skoń­czo­no­ścią


 

matka współczesna

para­li­ty­cy śnią­cy swo­ją geo­me­trię w dymie,
któ­re­go cię­żar mógł­by im zapew­nić
ręce i sto­py lżej­sze, każ­de
spoj­rze­nie – jak skwar. albo lód.
noc w grud­niu, gdy prze­rzu­ca mia­rę
z bla­sku latar­ni na sie­bie
i śnieg, uli­ce w ogniu, pra­gnę
oddać pokłon: zdro­wyś alla­hu
mię­dzy nie­wia­sta­mi. jak wierz­ba,
kie­dy powie­rza swe odbi­cie wodzie,
aż sta­je się w niej więk­sza niż na brze­gu,
tak zno­wu wra­ca echo w mózgach rzeź­nych
krów, sły­szal­ne też w koły­sce –

to echo pło­mie­ni

litość, ptak z beto­nu

im głę­biej śpię, tym biją mnie
moc­niej, plu­ją w twarz, kopią
w gło­wę – ta kotwi­ca z neu­ro­nów,
skrę­co­ne­go desz­czu, kobie­ty –
nie zda­rzy­ły się nigdy,
ale – pozo­sta­ły. albo
je przy­cią­gnę­ły liny holow­ni­cze,
albo je litość sta­wia
przed ocza­mi sama. ina­czej:
noc nie wybie­ra snów, tak w drew­nie,
jak i w zie­mi, a litość, ten ptak, cho­ciaż z beto­nu,
wie, że śpie­wać musi.
i tak to idzie:

nigdzie, czy­li tu,
nic – nowy począ­tek


 

sposoby wysyłania listów

podróż od śmier­ci róż­ni się powro­tem
i spo­so­ba­mi wysy­ła­nia listów.
jak gdy­by nie minę­ły życie ani czas,
jeże­li tak być musi. gra­ni­ca
tkwi w cze­ka­niu, w roz­róż­nie­niu miar
pomię­dzy wyzna­cze­niem tra­sy
a posta­wie­niem ostat­niej lite­ry:
zmar­łem w wie­lu miej­scach, lepiej
było­by, gdy­bym umarł w jed­nym,
wie­dzia­ła­byś przy­naj­mniej, gdzie masz mnie żało­wać.
lub: jadę, jutro wró­cę.
więc – jeśli tak być musi –
listy z podró­ży mają dłu­gą dro­gę,
listy ze śmier­ci nigdy się nie koń­czą


lepszy synonim

mowa odję­ta od ust
albo odwrot­nie, gdy toczył się rejs
doko­ła cia­ła wzdłuż wybrze­ży cza­su
koń­czo­ny zawsze przy­my­ka­niem powiek,
by z oczu nie wypa­dło two­je
spo­glą­da­nie, dotyk rąk, mar­mur­ko­wych,
zało­ga (byli­śmy wszy­scy:
ja i ty). i radość, radość!
lep­szy syno­nim utra­ty


[jeżeli brak trwać może, trwa właśnie]

jeże­li brak trwać może, trwa wła­śnie –
ten brak, któ­ry nas ochra­nia
od zmierz­chu, zie­mi, nie­zna­ją­cy snu,
mowy ani mil­cze­nia, jak isto­ta
powsta­ła z samych oczu
i dla­te­go śle­pa. lek­ki jak iskra ska­mie­nia­ła w pal­cach
lub śmierć nie­zna­nej oso­by,
nie­waż­ne gdzie, nie­waż­ne – nagła
czy po radio­te­ra­pii, w ogniu
albo w wodzie, tam, gdzie ryby zawo­dzą
psalm w mor­skim języ­ku

brak nosi tar­czę każ­de­mu
dla oca­le­nia przed czu­ło­ścią źre­nic, pozo­sta­wie­niem
śla­du pal­ca na tape­cie, skó­rze,
z któ­rej bio­rą się dzie­ci albo wio­sna.
a ponad nimi lśni ciem­ne jezio­ro.
całość sta­je się niczym


gwoździe pasyjne

gdy­by­śmy wszy­scy pozo­sta­li echem,
nawo­ły­wa­niem w polu, gdzie powie­wy wia­tru
to sen w dru­cie kol­cza­stym
i go nie uby­wa. a tak –
wie­lu poże­gna­li­śmy trzy­dzie­ści lat temu,
może dotar­li tam, gdzie spoj­rze­nie bywa
nocą albo na odwrót, nigdy

nie dość zmian. gdy­by­śmy wszy­scy byli –
zno­wu – chciał­bym tak. ptak z lustrem na gło­wie,
gdzie mon­te­zu­ma zoba­czył zwie­rzę­ta,
któ­re przy­by­ły, by znisz­czyć
impe­rium, życie po życiu
w tech­no­lo­gii ste­alth, nasze

pasyj­ne gwoź­dzie – zostaw­cie nas w spo­ko­ju
i z naszą nie­wia­rą

O autorze

Roman Honet

Urodził się w 1974 roku. Poeta, wydał tomy: alicja (1996), Pójdziesz synu do piekła (1998), „serce” (2002), baw się (2008), moja (wiersze wybrane, 2008), piąte królestwo (2011), świat był mój (2014), ciche psy (2017), redaktor antologii Poeci na nowy wiek (2010), Połów. Poetyckie debiuty, współredaktor Antologii nowej poezji polskiej 1990 –2000 (2004). Laureat Nagrody im. Wisławy Szymborskiej 2015 za tom świat był mój. Tłumaczony na wiele języków obcych, ostatnio ukazał się wybór jego poezji w języku rosyjskim Месса Лядзинского (Msza Ladzińskiego, przeł. Siergiej Moreino, Moskwa 2017), tom w języku ukraińskim Світ належав мені (przeł. Iurii Zavadskyi, Tarnopol 2019) i serbskim Svet je bio mój (przeł. Biserka Rajčić, Belgrad 2021).

Powiązania