książki / PROZA

Człowiek na rondzie

Janusz Rudnicki

Fragmenty książki Człowiek na rondzie Janusza Rudnickiego, wydanej w Biurze Literackim 26 czerwca 2023 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Bio­rę scho­dy. Żmud­na to dro­ga, sta­czasz się i sta­czasz na dno i gdy­by nie zakra­pia­ne sta­cje ulgi pań­skiej, nigdy byś tam nie dotarł. Pierw­szy głęb­szy na pię­trze czwar­tym, za zdro­wie miesz­ka­ją­cych tam loka­to­rów, na trze­cim i dru­gim powtó­rze­nie prze­ro­bio­ne­go wyżej mate­ria­łu, na pierw­szym, losie mój, stop. W jed­nym z miesz­kań sta­ra kobie­ta i kot razem wysia­du­ją. Ona nie ma jed­nej klep­ki i nie cho­dzi mi o par­kiet, zda­rza się dosyć czę­sto, że zakłó­ca ciszę noc­ną pie­śnią Ave Maria. Sta­je w oknie i śpie­wa, a jej śpiew się nie­sie. I teraz ona otwie­ra aku­rat drzwi, a w ręku śmie­ci ma, a kot wyla­tu­je jej nagle spod nóg na kory­tarz, i leci, ucie­ka, po scho­dach do góry i… Stresz­czę się, sta­nę­ło na tym, że z nas dwoj­ga to ja musia­łem po nie­go do góry, ona już led­wo może scho­da­mi w dół. Więc do góry, z któ­rej dopie­rom co zlazł. Z góry na dół, z dołu do góry, jak gór­nik jakiś. To jest dopie­ro zawód, całe życie pod zie­mią, a po śmier­ci też.

(…)

Ta restau­ra­cja więc, wysze­dłem na papie­ro­sa, sta­łem na zewnątrz, pali­łem i patrzy­łem na nią przez okno. Sie­dzia­ła więc sama przy sto­le z dwo­ma krze­sła­mi, przy tale­rzu czar­nych oli­wek. Pomy­śla­łem, ja wypa­lę i wró­cę, a gdy­by mnie nie wró­cił? Gdy­by sie­dzia­ła sama przy tym sto­le i przy tej przy­staw­ce, cze­ka­jąc na danie głów­ne? A potem sama je jadła? A potem sama wra­ca­ła do domu, sama kła­dła się do łóż­ka i sama wsta­wa­ła? I wte­dy ści­snął mi się ten mię­śnio­wy narząd, któ­ry pom­pu­je krew do naczyń krwio­no­śnych, i powie­dzia­łem sobie, o nie, nie będziesz sie­dzieć sama przy sto­le z jed­nym krze­słem pustym.

(…)

Potem pamię­tam jaz­dę samo­cho­dem i Izbę Wytrzeź­wień. A potem zadzwo­ni­ła Cór­ka.

Że mama w szpi­ta­lu. Że dusz­no­ści, że trze­ba wspo­ma­gać oddy­cha­nie.

Dotar­łem póź­nym wie­czo­rem, z czar­ny­mi oliw­ka­mi. Kory­ta­rzem sze­dłem jak na szczu­dłach, mam na myśli to, że pod takim cię­ża­rem winy, że aż skost­nia­ły. Drzwi do poko­ju otwie­ra­łem tak dłu­go, że ścier­pły mi ręce. A kie­dy wsze­dłem, dwa łóż­ka zoba­czy­łem, jed­no przy dru­gim, na jed­nym Żona moja, pod respi­ra­to­rem, na dru­gim Cór­ka. Lekarz jej pozwo­lił, powie­dział, że to kwe­stia kil­ku­na­stu godzin, więc jeśli tak bar­dzo chce, niech zosta­nie przy niej. Zosta­ła, ta noc była jej dru­gą. Usia­dłem, nie mówi­li­śmy nic, sły­chać było tyl­ko jeden gło­śny, char­czą­cy oddech. Cór­ka nachy­la­ła się do niej co chwi­lę i doty­ka­ła ją, gła­ska­jąc. Wytrzy­mał­bym, gdy­by nie i jed­na i dru­ga nie mia­ły tych piżam, dwóch takich samych. Szpi­tal­nych. Jak dwie połów­ki jed­nej poma­rań­czy, bo oby­dwie w poma­rań­czo­we wzor­ki. Ten widok, jak dwa poma­rań­czo­we anio­ły, wysze­dłem. Strach, mój wier­ny przy­bocz­ny, wygnał mnie przed wzru­sze­niem. Jak tyl­ko poja­wia się ten emo­cjo­nal­ny zbir, z któ­rym trud­no wygrać na rin­gu, bio­rę nogi za pas, w ten pro­sty spo­sób nie ule­gam pra­wu sil­niej­sze­go.

Wysze­dłem pro­sto na woj­nę cie­płe­go z zim­nym, zaczął się ruch mas powie­trza, potęż­ny. Potem, na skwe­rze pod domem, wiatr taki, że zry­wać zaczął drze­wa z liści. Sie­dzia­łem, trzy­ma­jąc się kur­czo­wo ław­ki, a ław­ka zie­mi, a zie­mia ław­ki, a ław­ka mnie, pija­ne­go rzecz jasna w sztok. Potem tele­fon, Cór­ka, zro­zu­mia­łem tyl­ko: „Umar­ła”, wyłą­czy­łem się. W powie­trzu latać zaczę­ły psy i koty, i coś mniej­sze­go za nimi, chy­ba myszy. A potem, pod sta­łą eks­po­zy­cją gwiazd, poka­za­ły się dwa nie od razu ziden­ty­fi­ko­wa­ne prze­ze mnie obiek­ty, pozna­łem, kie­dy się nie­co zbli­ży­ły. Dwa szpi­tal­ne łóż­ka, pro­wa­dzo­ne przez dwóch poma­rań­czo­wych pilo­tów. Jeden, chy­ba wyż­szy ran­gą, miał hełm z rur­ka­mi, a dru­gi go eskor­to­wał, trzy­ma­jąc go za rękę. Lecie­li tak, że łóż­ka obra­ca­ły się wokół sie­bie w zwol­nio­nym tem­pie, pio­no­wo i teraz roz­legł się.

Śpiew, Ave Maria. Przez chwi­lę myśla­łem, dobra, życie jest jed­nak snem, ale nie, to ciszę noc­ną zakłó­cać zaczę­ła sąsiad­ka. Tym razem jed­nak to Ave Maria paso­wa­ło do zwol­nio­ne­go tem­pa obra­ca­ją­cych się wokół sie­bie łóżek, szko­da, że wyra­zy nie mają dźwię­ku. I paso­wa­ła też ta linij­ka tek­su: Chroń nas od cięż­kich losu zmian. A potem zaczę­ło padać. Tak, tak, z nie­ba. Ale nie deszcz, bo kro­ple za duże, i nie śnieg, bo nie bia­łe. A czar­ne. Przez chwi­lę myśla­łem, życie jest napraw­dę snem, ale nie, to były oliw­ki, czar­ne to były oliw­ki. Do domu sze­dłem po nich, po czar­nym bło­cie z dołu i pod czar­nym oliw­ko­bi­ciem z góry do sza­re­go blo­ku, a w nim do sza­rej klat­ki i sza­rej win­dy, a z niej na sza­ry kory­tarz, a z nie­go do czar­ne­go miesz­ka­nia. Bo bałem się zapa­lić świa­tło, bo wte­dy było­by widać, że jej nie widać, dla­te­go sie­dzia­łem po ciem­ku.


Schabowy, ziemniaki, mizeria

Daw­no, daw­no temu, za góra­mi i rze­ka­mi był raz sobie PRL. A w nim, gdzieś u jego stóp, żyli sobie mama i dwóch jej synów, Boguś i ja, tro­chę młod­szy. Taty nie było, tata był na fron­cie, jakichś tam robót egzy­sten­cjal­nych, mama lata­ła mię­dzy jed­nym koń­cem a dru­gim i nie umia­ła ich zwią­zać. Jedy­ną atrak­cją były leje po bom­bach, gdy­by nie woj­na, nie było­by gdzie się bawić. Jedli­śmy chleb z musz­tar­dą, na deser kost­ki mag­gi, głod­ni byli­śmy tak, że raz chcie­li­śmy zjeść listo­no­sza razem z jego tor­bą, mię­so było od świę­ta.

Raz na Dzień Dziec­ka na sto­le wylą­do­wa­ły nam z kosmo­su dwa pła­skie tale­rze, a na nich kotlet, ziem­nia­ki i mize­ria. A zapach roz­niósł się od nich nie­biań­ski tak, że Boguś aż ukląkł, a ja zaraz za nim. Do kościo­ła nie musie­li­śmy cho­dzić, mie­li­śmy wła­sną Trój­cę Prze­naj­święt­szą, Bóg był w panier­ce, Syn jego z koper­kiem, a Duch Świę­ty w śmie­ta­nie. A mamie na widok nas klę­czą­cych łzy napły­nę­ły do oczu i wyszła do łazien­ki. Rzu­ci­łem się zaraz na mój, a Boguś mówi: co ty robisz? Naprzód kar­to­fle, a potem scha­bo­wy, naj­lep­sze na deser! To dla­cze­go ty tak nie robisz – zapy­ta­łem, a on powie­dział, że aż tak za mię­sem nie prze­pa­da, no to ja naprzód te kar­to­fle jadłem, całe je poły­ka­łem, żeby było szyb­ciej, i jak już je koń­czy­łem, to on mi go ukradł, ten kotlet, na swój talerz go dał, i zaczą­łem tak pła­kać, że mama wyle­cia­ła z łazien­ki, i ja krzy­cza­łem, że Boguś mi ukradł kotlet, a mama popa­trzy­ła na mój talerz, że pusty, i na jego, na kotlet i kar­to­fle na nim, a Boguś poka­zał na mnie i popu­kał się w czo­ło, i powie­dział do mamy: ja jesz­cze nie zaczą­łem, i mama mi nie uwie­rzy­ła: a kar­to­fle gdzie, też ci wziął? Nie wstyd ci kła­mać? I dosta­łem od niej po gło­wie, i za karę na dwór nie mogłem wyjść, sie­dzia­łem głod­ny i sam, i żało­wa­łem, że się od razu doro­słym nie uro­dzi­łem, tak jak mama.

Zapo­mnia­łem szyb­ko o tym Dniu Dziec­ka, to dowód na to, że czło­wiek jest z natu­ry dobry. Aż po wie­lu, wie­lu latach, w roku, w któ­rym wró­ci­łem do Pol­ski i zamiesz­ka­łem w War­sza­wie, pierw­sze­go czerw­ca tele­fon: dzień dobry, mamy dla pana dosta­wę, jest pan pod swo­im adre­sem? Ja zdzi­wio­ny, prze­cież nicze­go nie zama­wia­łem, tak, tak, pan nie, kto inny. I puka do drzwi kurier, i poda­je mi kar­ton, i kie­dy go otwie­ram, zapach roz­no­si się nie­biań­ski. I teraz tak, teraz przy­się­gam na moje scho­ro­wa­ne już kola­na, uklęk­nął­bym, Boguś, gdy­bym mógł.

PS. Star­szym bra­tem byłem ja, ale lepiej pisać z per­spek­ty­wy ofia­ry niż kata.


Leżąc

Zare­ago­wa­łem na ogło­sze­nie Urzę­du Mia­sta, cho­dzi­ło o pra­cę w cha­rak­te­rze gar­ba ulicz­ne­go. Wzią­łem noc­ki, mniej­szy ruch. W sumie fucha, czło­wiek kła­dzie się z książ­ką na uli­cy i sobie czy­ta, prze­ry­wa wte­dy, kie­dy prze­jeż­dża po nim samo­chód, parę sekund tyl­ko, przed­nie koła, tyl­ne koła i z gło­wy. Z suva­mi gorzej, trze­ba moc­no zamknąć oczy, żeby nie wyszły, ale do tego moż­na się przy­zwy­cza­ić.

Bliź­ni po moich bokach dale­ko, ze sto metrów, więc żad­ne­go kon­tak­tu z nimi. Wita­my się, potem każ­dy na swo­je sta­no­wi­sko, na koniec zdaw­ko­we „cześć” i już, pra­ca marze­nie. No dobra, cza­sa­mi deszcz. Nie­przy­jem­nie, kie­dy pada czło­wie­ko­wi pro­sto­pa­dle na twarz, i kie­dy mokry jest cały jak szczur w kana­le, ale jakieś kosz­ty muszą być, poza tym. Poza tym bio­rę ze sobą para­sol i skła­dam go, kie­dy widzę, że coś jedzie.

Znam już wszyst­kie mar­ki samo­cho­dów, któ­re po mnie jeż­dżą, powta­rza­ją się, to miesz­kań­cy tego osie­dla. Pew­nej nocy jed­no z aut, któ­re par­ku­je w domu zaraz obok, zatrzy­ma­ło się nade mną, z okna wychy­li­ła się kobie­ta i powie­dzia­ła: pan mi strasz­nie przy­po­mi­na mego męża, kie­dy leżał w trum­nie. Roz­ba­wi­ła mnie, potem zatrzy­ma­ła się zno­wu i tak – ona na górze, a ja pomię­dzy jej przed­ni­mi i tyl­ny­mi koła­mi leżąc – zaczę­li­śmy się do sie­bie zbli­żać. Od sło­wa do sło­wa i już, zapro­si­ła mnie do sie­bie, przy­sze­dłem i zosta­łem.

Pra­ca pod domem, wycho­dzę, kła­dę się na uli­cy, wsta­ję, wra­cam, kła­dę się do łóż­ka, moż­na żyć, nie? Może coś będzie z nas, może uro­dzi. Nie piszę, że dziec­ko, bo prze­cież co kobie­ta może uro­dzić oprócz dziec­ka? I może ono, jak doro­śnie, to pój­dzie w moje śla­dy, taki rodzin­ny biz­nes powsta­nie.

Wpa­tru­ję się w gwiaz­dy. Nie, żebym aż tak za nimi prze­pa­dał, ale nie mam inne­go wyj­ścia. One jak ceki­ny na czar­nej suk­ni. Mama taką mia­ła. Wyglą­da­ła jak nie­bo w nocy. Chwa­li­łem się dzie­ciom na podwór­ku, że ma suk­nię w zło­te gwiaz­dy. To nie­spra­wie­dli­we. Że w sie­ci nic nie ginie, a w życiu wszyst­ko.


Człowiek na rondzie

Dzień dobry, panie Rud­nic­ki!

Pisać tyle mi się nie chce, więc się nagra­łem. Ośmie­lam się wyko­rzy­stać pana jako słu­cha­cza. Nie umiem do ścia­ny. Z trzech boskich cnót będzie cho­dzi­ło tu o tę ostat­nią. Bez miło­ści życie jeł­cze­je jak masło.

(Nagra­nie)

Od cze­go zacząć? Może od tej ław­ki w par­ku? Zasną­łem na niej, poło­ży­łem się i zasną­łem, w bia­ły jesz­cze dzień, zimą. I zapo­mnia­łem, że ona ma dźwięk, nie­daw­no, w listo­pa­dzie zda­rzy­ło się prze­cież to samo, poło­ży­łem się, zasną­łem, co ruch, to dźwięk. Muzy­ka. To mniej wię­cej tak, jak­by na par­ty­tu­rze zasnął dyry­gent, a każ­dy ruch jego cia­ła uru­cha­miał orkie­strę, wie pan? Ta ław­ka stoi zaraz koło muzeum Cho­pi­na, ma moduł dźwię­ko­wy, jeden przy­cisk i już lecą jego etiu­dy.

Dobrze, wiem, nie jest pory­wa­ją­cy ten począ­tek, ale uspra­wie­dli­wi mnie fakt, że ten wła­śnie dzień oka­że się dniem moim sąd­nym, więc cier­pli­wo­ści, niech pan słu­cha dalej.

I tak, i teraz, teraz pod­cho­dzi patrol, poli­cjant i poli­cjant­ka. Ław­ka to nie łóż­ko, oby­wa­te­lu, park to nie sypial­nia. O dowód pro­szą, o adres pyta­ją, to mówię, że tu obok miesz­kam, no to cze­mu na ław­ce, jak tu obok miesz­ka? A, no bo, mówię im, dom chcia­łem doce­nić, bo mi zobo­jęt­niał, a naj­le­piej doce­nić wte­dy, kie­dy się go stra­ci, więc pozy­cję bez­dom­ne­go przy­ją­łem, któ­rą to teraz ocho­czo zmie­nię.

Poszli, a ja zosta­łem pouczo­ny i sam. Nie wie­dzia­łem, dokąd teraz, do niej? Do jej miesz­ka­nia, któ­re jako niby bez­dom­ny doce­nia­łem? Bałem się, nie wie­dzia­łem: wyba­czy mi czy nie? Ona jak kra lodo­wa po tym moim wybry­ku, o któ­rym póź­niej, czym ją roz­to­pić?

Wie pan, czę­sto jest tak, że związ­ki zaczy­na­ją się psuć nie od gło­wy, a od kicha­nia. Oto moja teo­ria kicha­nia. Na począt­ku ono roz­czu­la, potem bawi, potem mniej, potem coraz mniej. Któ­re­goś dnia powie­dzia­ła: co ty tak kichasz? Ja, że jak, ona: no tak jakoś. A kich­ną­łem jak zawsze. To jest pierw­szy znak, uwa­ga, nie­bez­pie­czeń­stwo, jed­no zaczy­na patrzeć na dru­gie jak na intru­za, a ja to zigno­ro­wa­łem. I z każ­dym następ­nym kicha­niem to pyta­nie sta­wać się będzie coraz bar­dziej natar­czy­we, i już ten ich wspól­ny bieg przez płot­ki coraz wię­cej będzie miał płot­ków.

Dobra, może naprzód na zaku­py. Takie otwar­cie, star­ter, potem już może ruszy z posad ta bry­ła i jakoś się poto­czy. Wie pan, życie z nią to dro­ga przez pole mino­we, śmier­cią gro­zi lub kalec­twem, taka wybu­cho­wa. I ten jej język, ona mówi kwe­stia­mi, jak na reży­ser­kę teatral­ną przy­sta­ło. A ja słu­cham, jak na pra­cow­ni­ka tech­nicz­ne­go teatru przy­sta­ło. W pra­cy ona na ram­pie, ja za kuli­sa­mi, w domu nie zawsze, cza­sa­mi odwrot­nie, doj­dzie­my do tego.

Jej kwe­stie więc… Zaraz, żebym tyl­ko nie zepsuł, w każ­dym razie jakoś tak: my tutaj w tym miesz­ka­niu jak dwo­je spa­do­chro­nia­rzy, któ­rzy wypu­ści­li się z rąk. I każ­de z nas obi­ja się w swo­im poko­ju o ścia­ny i sufit. Cho­ciaż sesja mię­dzy nami już wyga­sła, a ten dom jak oddział opie­ki palia­tyw­nej dla dwoj­ga dogo­ry­wa­ją­cych pacjen­tów. No dobra, ład­nie, pięk­nie, ale tak na co dzień? W szla­fro­ku? Do tego to reży­se­ro­wa­nie mnie, spo­sób mówie­nia, żeby wol­niej, gesty­ku­lo­wa­nia, żeby wol­niej. Ale dobra, dobra, jestem w tym skle­pie.

To kupu­ję, tam­to, i alko­hol, cho­ciaż piję rzad­ko. I dzie­cin­nie­ję kom­plet­nie, taki for­tel wymy­ślam – kupię jej ulu­bio­ny jogurt i inne, przyj­dę z zaku­pa­mi, ale scho­wam ten ulu­bio­ny, a ona powie: no coś ty, nie wiesz, któ­ry lubię? A ja wte­dy, szel­ma, wycią­gnę ten ulu­bio­ny jak kró­li­ka z kape­lu­sza i powiem: ha! A ona, tak to sobie przed­sta­wiam, popa­trzy na mnie z poli­to­wa­niem, ale takim mięk­kim, praw­da? Jakie­go cwa­nia­ka pan słu­cha?

Jaki to kom­fort, że w kolej­ce do kasy sam. Bez niej. Zawsze w ostat­niej chwi­li coś jej się przy­po­mi­na­ło: ty stój w kolej­ce, a ja lecę! Kasa coraz bli­żej, jej nie ma. Te ner­wy, to gapie­nie się w kie­run­ku, z któ­re­go ma wró­cić. To zakli­na­nie: no, chodź już, chodź! Ta chwi­la, w któ­rej nie wia­do­mo, czy roz­kła­dać zaku­py na taśmie, czy prze­pu­ścić tego kogoś z tyłu. I kie­dy naresz­cie, w koń­cu jest, to tak: co, co robisz taką minę, prze­cież nic się nie sta­ło.

Wycho­dzę ze skle­pu z wóz­kiem, bo jak pomie­ścić te całe zaku­py, potem go odwio­zę, wycho­dzę więc, ale kątem oka wycie­racz­kę w ofer­cie widzę, z napi­sem „Łatwa do czysz­cze­nia”, myślał pan kie­dyś o tym? Że to, co czy­ści, samo się też bru­dzi? I trze­ba to też czy­ścić? Ja raczej nie. Kupu­ję i idę, pcham przed sobą ten wózek z wycie­racz­ką na górze jak bez­dom­ny. Może dla­te­go tak mnie naszło, jak już pra­wie pod klat­ką byłem, żeby odwa­gi sobie dodać. Posze­dłem na ław­kę, tę samą, tak, i z flasz­ką wina w ręku jak król mene­li z ber­łem pusz­cza­łem sobie etiu­dy. I co powiem, co będę mówił, obmy­śla­łem. Na jakie las­so ją zła­pać? Może to? Może powiem: zobacz, kupi­łem nową wycie­racz­kę, niech mno­żą się na niej śla­dy naszych butów, a potem, kto wie, kto wie, małych buci­ków, nie­złe to, praw­da?

Zado­wo­lo­ny z sie­bie pustą butel­kę odwa­gi odło­ży­łem i do boju, powiem: „ruszy­łem”, do rymu będzie. Z wóz­kiem do win­dy wje­cha­łem, lek­ko się zata­cza­jąc. W win­dzie lustro, wło­sy popra­wiam, kie­dyś gra­bi­ła mi je pal­ca­mi i zado­wo­lo­na z efek­tu mówi­ła: widzisz? Kie­dyś, dziś już nie, dziś rzu­ca mi od nie­chce­nia przez ramię: wyglą­dasz jak sta­ry, zuży­ty mop obro­to­wy.

Sto­ję i sto­ję, win­da nic, nie jedzie. Przy­ci­sku nie uży­łem, no to sto­ję. Wiem, idio­tycz­ne to, ale jakoś roz­bra­ja­ją­ce, to tak, jak­by kie­row­ca cze­kał, aż ruszy samo­chód, a nie naci­snął peda­ła gazu.

Zaraz pierw­sze pię­tro, gorącz­ko­we myśli, może zro­bić tak, że zapu­kam i usią­dę na tej nowej wycie­racz­ce, ona popa­trzy przez wizjer, a tu niko­go? Zaraz dru­gie, i zapu­kam jesz­cze raz, a ona, już ze stra­chem w gło­sie, zapy­ta: kto tam, a ja powiem z dołu, że sie­dzę na wycie­racz­ce, nowej, i może od razu o tych butach powiem… Widzi pan, jak infan­tyl­ny robi się czło­wiek, któ­ry uty­ka na miłość? Nie, nie, może lepiej powiem od razu tak: to co, zeru­je­my licz­nik? Nowa tra­sa? Tak lepiej, tak powiem.

I tak, dro­gi panie, win­da zatrzy­mu­je się, z takim dźwię­kiem jak gong, więc wycho­dzę na kory­tarz, jak­bym na ring wcho­dził, i jesz­cze ta smu­ga świa­tła z win­dy, no jak ring. Drzwi win­dy zamy­ka­ją się i jest nagle ciem­no, świa­tła na pię­trze nie ma, aku­rat teraz. Po omac­ku wycią­gam klucz, po omac­ku pod­cho­dzę do drzwi, zaraz mistrz świa­ta w miło­snej wadze kogu­ciej piał będzie do swo­jej kur­ki. Ja nie wiem, nie pamię­tam, kie­dy ostat­nio wysiadł prąd, chy­ba wte­dy, gdy na uli­cy ludzie pyta­li o godzi­nę. Czę­sto dzie­ci, ja też, nie dla­te­go, żebym chciał wie­dzieć, ale tak tyl­ko, bez powo­du: prze­pra­szam, któ­ra jest teraz godzi­na? Koniecz­nie z tym „teraz”. Wte­dy wszy­scy mie­li tę godzi­nę wspól­ną, w sta­dzie się żyło, dziś każ­dy ma wła­sną, może i lepiej, nie będę się upie­rał, że ta wspól­na była lep­sza. Już, już, już wra­cam pod drzwi.

Klu­cza nie mogę wepchnąć, sezam nie chce się otwo­rzyć. Musia­ła wymie­nić zamek, nie­do­brze, nie­do­brze, źle. Aż mi się sła­bo zro­bi­ło, usia­dłem. Pukać zaczą­łem, tyłem gło­wy o drzwi, może śpi i się obu­dzi? Nic, źle, nie­do­brze, nie­do­brze. I sły­szę coś, kro­ki, więc od razu ude­rzam w ton:

– Zeru­je­my licz­nik? Nowa tra­sa?

Nic, cisza. Sta­ję na pal­cach moich moż­li­wo­ści:

– Ja z jed­nej stro­ny drzwi, ty z dru­giej, a drzwi pośrod­ku, jak praw­da, nie?

Nic, i przy­po­mi­nam sobie:

– No, otwórz, zobacz, nową wycie­racz­ką kupi­łem. Niech mno­żą się na niej śla­dy naszych butów, a potem, kto wie, kto wie, małych buci­ków?

Nic. Byłem jak cze­ko­la­da nadzie­wa­na złu­dze­nia­mi. A takie mia­łem dobre kwe­stie. O lata­niu nad Pała­cem Kul­tu­ry mówi­łem, na dywa­nie, czy­li nowej tej wycie­racz­ce. Mało tego, oświad­czy­łem się! Powie­dzia­łem, że na kola­nach klę­czę… Tak swo­ją dro­gą, to na czym innym moż­na klę­czeć? Mówi­łem, że nawet rze­ki wpa­da­ją cza­sa­mi do wspól­ne­go kory­ta i razem się kłę­bią. A jak nie wyj­dzie, no to się roz­cho­dzą i każ­da pły­nie sobie dalej swo­im kory­tem. Więc się ośmie­lam o rękę pro­sić. Ale nie w sen­sie wyuz­da­nym. Pięk­no­ści dnia i roz­ko­szy nocy, odpo­wiesz? I teraz, mój panie, kie­dy zaczą­łem: żyć sobie będzie­my jak żółt­ko z jaj­kiem, w jed­nej sko… Nie skoń­czy­łem „w sko­rup­ce” i drzwi się otwo­rzy­ły.

Świa­tło padło na kory­tarz i zoba­czy­łem dwie gru­be, owło­sio­ne łyd­ki. I pija­na krew ude­rzy­ła mi do gło­wy, bo prze­cież na łyd­kach ten męż­czy­zna się nie koń­czy, on cały wyjść musiał z jej łóż­ka. Za nogi go łapię, pró­bu­ję prze­wró­cić, gry­zę go, a on tak: ja ci zaraz wyze­ru­ję licz­nik, ty chu­ju! Ty dzie­ci chcesz ze mną mieć? Ty mnie o rękę pro­sisz? Pięk­ność dnia do mnie? Pię­tra ci się pomy­li­ły, ty zje­bie jeden!

I nie uwie­rzy pan, nagle odzy­wa się sąsiad z boku zza drzwi, i krzy­czy: niech pan wepchnie go do zsy­pu! I jesz­cze inna sąsiad­ka: do zsy­pu? Prze­sa­da, to o lata­ją­cym dywa­nie mi się podo­ba­ło.

Lecę w dół, popchnię­ty tak moc­no, że spa­dam po scho­dach na łeb, na szy­ję. A za mną wózek z zaku­pa­mi, i wyla­tu­ją z nie­go te jogur­ty, i się roz­le­wa­ją, i Dro­ga Mlecz­na się robi, a na koń­cu lata­ją­cy dywan.

I tak to, panie sza­now­ny, zna­la­złem się pię­tro niżej, czy­li tam, gdzie zna­leźć się mia­łem. Nie­po­ję­te dla mnie, jak mogłem się tak pomy­lić. Za małe te odstę­py mię­dzy przy­ci­ska­mi w win­dzie, a potem ta ciem­ność, ach, jak­by los miał wybrać kogoś na prze­wod­ni­czą­ce­go swo­ich ofiar, to na pew­no mnie.

Dostrze­gam świa­tło w wizje­rze jej drzwi, przy­kła­dam oko i widzę jej oko. Przez sekun­dę oko w oko jeste­śmy, jak w jed­nym roso­le, i ona, spło­szo­na, zni­ka. A ja robię to, co mi jesz­cze nigdy na dobre nie wyszło, uno­szę się mia­no­wi­cie hono­rem, zbie­ram to, co zosta­ło z zaku­pów, do wóz­ka i wcho­dzę do win­dy.

Teraz stresz­czał się będę, ina­czej taśma się skoń­czy. Taki żar­cik, pamię­ta pan te magne­to­fo­ny? Taśma się koń­czy­ła i to kół­ko tak się krę­ci­ło, nie mając co nawi­jać.

Sto­ję z tym wóz­kiem pod klat­ką, i co teraz? Dokąd? Może w lewo? Kule­ją­cy na wszyst­ko i cały obo­la­ły idę w lewo, i jesz­cze raz w lewo, i jesz­cze, i jestem w tym samym miej­scu, okrą­ży­łem blok. Może w pra­wo? Idę w pra­wo, i jesz­cze raz, i jesz­cze, i jestem w tym samym miej­scu, morał? Nie klucz, czło­wie­ku, nie manew­ruj, życie jed­no jest i szko­da cza­su na błęd­ne koła, pro­sto przed sie­bie idź.

Idę, ale zaraz kło­da, ron­do. Pro­sto nie moż­na, cho­dzę więc wokół nie­go. I sobie wyobra­żam, że to ron­do jak tar­cza, a ja na niej jak wska­zów­ka. Ta duża, od minut, i poje­dyn­cza, małej brak. Mała odpa­dła, więc nie wia­do­mo, któ­ra godzi­na. Wcze­śniej było wia­do­mo, od rana do nocy obra­ca­li­śmy się wokół jed­nej osi, teraz tikam sam.

Na tę wycie­racz­kę patrzy­łem smęt­nie, do cze­go mi ona teraz? Dobra, mogę wytrzeć sobie buty, ale nie ma drzwi, przez któ­re moż­na dokądś wejść.

Znu­żo­ny piel­grzym­ką doni­kąd usiąść musia­łem, ale gdzie? Jedy­ne wyj­ście to wysep­ka ron­do, wte­dy będę też widział jej bal­kon. I będę jak Robin­son, może ogni­sko sobie roz­pa­lę. O tej porze już pra­wie bez ruchu, wsze­dłem, opar­łem ręce o bio­dra i jak pan na wło­ściach roz­gląd­ną­łem się dooko­ła, lune­ty i mi jesz­cze bra­ku­je. Był­by ruch i któ­ryś z kie­row­ców by na mnie zatrą­bił, to wład­czym ruchem kazał­bym mu jechać dalej.

Te cho­ler­ne zaku­py wyją­łem, wózek na bok prze­wró­ci­łem i usia­dłem, jak na powa­lo­nym drze­wie. I teraz dopie­ro zoba­czy­łem, że już wymie­ni­ła tę zbi­tą szy­bę w oknie.

Cho­dzi­łem, to nogi bola­ły, sie­dzę, to zim­no, ale trud­no, awan­so­wa­łem na sam śro­dek tar­czy, teraz wszyst­ko krę­ci się wokół mnie. To zna­czy nic, jestem tyl­ko ja, jest noc, ron­do i blok, na trze­cim pię­trze jej bal­kon, kie­dyś z pięk­nym wido­kiem na przy­szłość. I zaraz nawet ten bal­kon zni­ka, bo unio­sła się, pro­szę pana, taka mgła, że nie widzia­łem nic. No nic, cho­ciaż obra­ca­łem się wokół sie­bie jak reflek­tor w latar­ni mor­skiej. Dziw­ne, mgła się uno­si, to zasła­nia, opa­da, to odsła­nia, zupeł­nie odwrot­nie do kur­ty­ny. Więc kie­dy opa­dła, sce­nę odsło­ni­ła taką: przy oknie bal­ko­no­wym na trze­cim pię­trze stoi kobie­ta w płasz­czu i pali.

To okno, wie pan, roz­bi­ło się i nas. Było tak: sie­dzie­li­śmy przy sto­le, jedli­śmy rosół, powie­dzia­ła, żebym je wymył, bo tak brud­ne, że nic już pra­wie nie widać, i wte­dy jak­bym połknął dia­bła, pod­nio­słem się i krze­słem ude­rzy­łem w okno. I natych­miast, jak na zawo­ła­nie, zro­bi­ło się jasno. Usia­dłem przy sto­le i jak gdy­by nigdy nic zapy­ta­łem ją: teraz widzisz lepiej? Nazbie­ra­ło się, wez­bra­ło we mnie. Kie­dy goto­wa­ła ten rosół, powie­dzia­ła, że jak ścią­ga szu­mo­wi­ny, to myśli o mnie, do zle­wu i spłu­kać, i koniec, żeby śla­du po mnie nie było. I jesz­cze, że pokryw­ka jej spa­dła, prze­la­ło się w niej, wyki­pia­ła.

Ski­nę­ła gło­wą po tym „teraz widzisz lepiej?” i jak gdy­by nigdy nic jedli­śmy dalej. Rosół z płat­ka­mi śnie­gu. Bo wiatr, a jak jest wiatr, to śnieg pada pozio­mo, więc jeśli w jakimś mie­ście jest miesz­ka­nie, w któ­rym ktoś wybił okno, dla­te­go że było brud­ne, to te płat­ki w tym miesz­ka­niu się gosz­czą. Sie­dzie­li­śmy coraz bar­dziej bia­li, jak dwa zasty­głe bał­wa­ny, w tym zasty­głym poży­ciu naszym, w tym zim­nym pie­kle, któ­re zgo­to­wa­li­śmy sami sobie. Potem wyce­dzi­ła przez zęby: spa­daj. Wsta­łem i wysze­dłem. Pałę­ta­łem się tro­chę po mie­ście, na dwor­cu wsia­dłem do noc­ne­go do Trój­mia­sta, spa­łem, posze­dłem nad morze, pokar­mi­łem mewy, cho­ciaż ich nie cier­pię, i dzien­nym wró­ci­łem do War­sza­wy. Pałę­ta­łem się tro­chę po mie­ście, a potem ta ław­ka w par­ku, zasną­łem na niej, poło­ży­łem się i zasną­łem, w bia­ły jesz­cze dzień, zimą.

I dzie­je się tak – ona koń­czy palić i nie­do­pa­łek wyrzu­ca przez bal­kon pstry­kiem tak moc­nym, że zafun­du­ję tu panu zwol­nio­ne tem­po: widać, jak obra­ca się on wokół sie­bie w lupie cza­su i łukiem trium­fal­nym lądu­je pra­wie przed samym ron­dem. Po czym ona wycho­dzi z bal­ko­nu i drzwi zosta­wia uchy­lo­ne. Więc scho­dzę z ron­da, z wóz­kiem, opusz­czam je jak kapi­tan, jako ostat­ni, ten żart wyda­je mi się na miej­scu.

Klucz paso­wał, zam­ka nie wymie­ni­ła. Wje­cha­łem z wóz­kiem. Była w swo­im poko­ju, drzwi zamknię­te. To, co zosta­ło z zaku­pów, dałem do lodów­ki, jogurt, jej ulu­bio­ny, głę­biej.

Wysze­dłem na bal­kon, popa­trzy­łem tro­chę na sie­bie tam z wóz­kiem na dole. Tak mam, cza­sa­mi klat­ka po klat­ce wyświe­tlam sobie to, co było. Zoba­czyć sie­bie same­go z zewnątrz, obcy­mi w cudzy­sło­wie ocza­mi. Pole­cam, niech pan spró­bu­je.

Palić mi się zachcia­ło. Zapu­ka­łem cicho do jej drzwi, zapy­ta­łem o papie­ro­sy. W płasz­czu są, w kie­sze­ni – powie­dzia­ła. Wło­ży­łem jed­ną rękę do jed­nej, nie było, dru­gą do dru­giej, były, ale rąk nie wycią­gną­łem, dopie­ro co, na bal­ko­nie, też musia­ła tu je mieć. Tak zasty­głem, stop-klat­ka.

(Koniec nagra­nia)

O autorze

Janusz Rudnicki

Urodzony w 1956 roku w Kędzierzynie-Koźlu na Śląsku. Pisarz i eseista. Emigrant polityczny, od 1983 roku mieszkał w Hamburgu, gdzie studiował slawistykę i germanistykę. Debiutował opowiadaniem w berlińskim „Archipelagu”. Nominowany do Nagrody Literackiej Nike 2008 za Chodźcie, idziemy. Finalista Nagrody Literackiej Nike 2010 oraz nominowany do Nagrody Literackiej Gdynia 2010 za Śmierć czeskiego psa.

Powiązania