Rozmowy na koniec: odcinek 15 Janusz Rudnicki
nagrania / transPort Literacki Różni autorzyPiętnasy odcinek z cyklu „Rozmowy na koniec” w ramach festiwalu TransPort Literacki 28. Muzyka Resina.
WięcejFragmenty książki Człowiek na rondzie Janusza Rudnickiego, wydanej w Biurze Literackim 26 czerwca 2023 roku.
Biorę schody. Żmudna to droga, staczasz się i staczasz na dno i gdyby nie zakrapiane stacje ulgi pańskiej, nigdy byś tam nie dotarł. Pierwszy głębszy na piętrze czwartym, za zdrowie mieszkających tam lokatorów, na trzecim i drugim powtórzenie przerobionego wyżej materiału, na pierwszym, losie mój, stop. W jednym z mieszkań stara kobieta i kot razem wysiadują. Ona nie ma jednej klepki i nie chodzi mi o parkiet, zdarza się dosyć często, że zakłóca ciszę nocną pieśnią Ave Maria. Staje w oknie i śpiewa, a jej śpiew się niesie. I teraz ona otwiera akurat drzwi, a w ręku śmieci ma, a kot wylatuje jej nagle spod nóg na korytarz, i leci, ucieka, po schodach do góry i… Streszczę się, stanęło na tym, że z nas dwojga to ja musiałem po niego do góry, ona już ledwo może schodami w dół. Więc do góry, z której dopierom co zlazł. Z góry na dół, z dołu do góry, jak górnik jakiś. To jest dopiero zawód, całe życie pod ziemią, a po śmierci też.
(…)
Ta restauracja więc, wyszedłem na papierosa, stałem na zewnątrz, paliłem i patrzyłem na nią przez okno. Siedziała więc sama przy stole z dwoma krzesłami, przy talerzu czarnych oliwek. Pomyślałem, ja wypalę i wrócę, a gdyby mnie nie wrócił? Gdyby siedziała sama przy tym stole i przy tej przystawce, czekając na danie główne? A potem sama je jadła? A potem sama wracała do domu, sama kładła się do łóżka i sama wstawała? I wtedy ścisnął mi się ten mięśniowy narząd, który pompuje krew do naczyń krwionośnych, i powiedziałem sobie, o nie, nie będziesz siedzieć sama przy stole z jednym krzesłem pustym.
(…)
Potem pamiętam jazdę samochodem i Izbę Wytrzeźwień. A potem zadzwoniła Córka.
Że mama w szpitalu. Że duszności, że trzeba wspomagać oddychanie.
Dotarłem późnym wieczorem, z czarnymi oliwkami. Korytarzem szedłem jak na szczudłach, mam na myśli to, że pod takim ciężarem winy, że aż skostniały. Drzwi do pokoju otwierałem tak długo, że ścierpły mi ręce. A kiedy wszedłem, dwa łóżka zobaczyłem, jedno przy drugim, na jednym Żona moja, pod respiratorem, na drugim Córka. Lekarz jej pozwolił, powiedział, że to kwestia kilkunastu godzin, więc jeśli tak bardzo chce, niech zostanie przy niej. Została, ta noc była jej drugą. Usiadłem, nie mówiliśmy nic, słychać było tylko jeden głośny, charczący oddech. Córka nachylała się do niej co chwilę i dotykała ją, głaskając. Wytrzymałbym, gdyby nie i jedna i druga nie miały tych piżam, dwóch takich samych. Szpitalnych. Jak dwie połówki jednej pomarańczy, bo obydwie w pomarańczowe wzorki. Ten widok, jak dwa pomarańczowe anioły, wyszedłem. Strach, mój wierny przyboczny, wygnał mnie przed wzruszeniem. Jak tylko pojawia się ten emocjonalny zbir, z którym trudno wygrać na ringu, biorę nogi za pas, w ten prosty sposób nie ulegam prawu silniejszego.
Wyszedłem prosto na wojnę ciepłego z zimnym, zaczął się ruch mas powietrza, potężny. Potem, na skwerze pod domem, wiatr taki, że zrywać zaczął drzewa z liści. Siedziałem, trzymając się kurczowo ławki, a ławka ziemi, a ziemia ławki, a ławka mnie, pijanego rzecz jasna w sztok. Potem telefon, Córka, zrozumiałem tylko: „Umarła”, wyłączyłem się. W powietrzu latać zaczęły psy i koty, i coś mniejszego za nimi, chyba myszy. A potem, pod stałą ekspozycją gwiazd, pokazały się dwa nie od razu zidentyfikowane przeze mnie obiekty, poznałem, kiedy się nieco zbliżyły. Dwa szpitalne łóżka, prowadzone przez dwóch pomarańczowych pilotów. Jeden, chyba wyższy rangą, miał hełm z rurkami, a drugi go eskortował, trzymając go za rękę. Lecieli tak, że łóżka obracały się wokół siebie w zwolnionym tempie, pionowo i teraz rozległ się.
Śpiew, Ave Maria. Przez chwilę myślałem, dobra, życie jest jednak snem, ale nie, to ciszę nocną zakłócać zaczęła sąsiadka. Tym razem jednak to Ave Maria pasowało do zwolnionego tempa obracających się wokół siebie łóżek, szkoda, że wyrazy nie mają dźwięku. I pasowała też ta linijka teksu: Chroń nas od ciężkich losu zmian. A potem zaczęło padać. Tak, tak, z nieba. Ale nie deszcz, bo krople za duże, i nie śnieg, bo nie białe. A czarne. Przez chwilę myślałem, życie jest naprawdę snem, ale nie, to były oliwki, czarne to były oliwki. Do domu szedłem po nich, po czarnym błocie z dołu i pod czarnym oliwkobiciem z góry do szarego bloku, a w nim do szarej klatki i szarej windy, a z niej na szary korytarz, a z niego do czarnego mieszkania. Bo bałem się zapalić światło, bo wtedy byłoby widać, że jej nie widać, dlatego siedziałem po ciemku.
Dawno, dawno temu, za górami i rzekami był raz sobie PRL. A w nim, gdzieś u jego stóp, żyli sobie mama i dwóch jej synów, Boguś i ja, trochę młodszy. Taty nie było, tata był na froncie, jakichś tam robót egzystencjalnych, mama latała między jednym końcem a drugim i nie umiała ich związać. Jedyną atrakcją były leje po bombach, gdyby nie wojna, nie byłoby gdzie się bawić. Jedliśmy chleb z musztardą, na deser kostki maggi, głodni byliśmy tak, że raz chcieliśmy zjeść listonosza razem z jego torbą, mięso było od święta.
Raz na Dzień Dziecka na stole wylądowały nam z kosmosu dwa płaskie talerze, a na nich kotlet, ziemniaki i mizeria. A zapach rozniósł się od nich niebiański tak, że Boguś aż ukląkł, a ja zaraz za nim. Do kościoła nie musieliśmy chodzić, mieliśmy własną Trójcę Przenajświętszą, Bóg był w panierce, Syn jego z koperkiem, a Duch Święty w śmietanie. A mamie na widok nas klęczących łzy napłynęły do oczu i wyszła do łazienki. Rzuciłem się zaraz na mój, a Boguś mówi: co ty robisz? Naprzód kartofle, a potem schabowy, najlepsze na deser! To dlaczego ty tak nie robisz – zapytałem, a on powiedział, że aż tak za mięsem nie przepada, no to ja naprzód te kartofle jadłem, całe je połykałem, żeby było szybciej, i jak już je kończyłem, to on mi go ukradł, ten kotlet, na swój talerz go dał, i zacząłem tak płakać, że mama wyleciała z łazienki, i ja krzyczałem, że Boguś mi ukradł kotlet, a mama popatrzyła na mój talerz, że pusty, i na jego, na kotlet i kartofle na nim, a Boguś pokazał na mnie i popukał się w czoło, i powiedział do mamy: ja jeszcze nie zacząłem, i mama mi nie uwierzyła: a kartofle gdzie, też ci wziął? Nie wstyd ci kłamać? I dostałem od niej po głowie, i za karę na dwór nie mogłem wyjść, siedziałem głodny i sam, i żałowałem, że się od razu dorosłym nie urodziłem, tak jak mama.
Zapomniałem szybko o tym Dniu Dziecka, to dowód na to, że człowiek jest z natury dobry. Aż po wielu, wielu latach, w roku, w którym wróciłem do Polski i zamieszkałem w Warszawie, pierwszego czerwca telefon: dzień dobry, mamy dla pana dostawę, jest pan pod swoim adresem? Ja zdziwiony, przecież niczego nie zamawiałem, tak, tak, pan nie, kto inny. I puka do drzwi kurier, i podaje mi karton, i kiedy go otwieram, zapach roznosi się niebiański. I teraz tak, teraz przysięgam na moje schorowane już kolana, uklęknąłbym, Boguś, gdybym mógł.
PS. Starszym bratem byłem ja, ale lepiej pisać z perspektywy ofiary niż kata.
Zareagowałem na ogłoszenie Urzędu Miasta, chodziło o pracę w charakterze garba ulicznego. Wziąłem nocki, mniejszy ruch. W sumie fucha, człowiek kładzie się z książką na ulicy i sobie czyta, przerywa wtedy, kiedy przejeżdża po nim samochód, parę sekund tylko, przednie koła, tylne koła i z głowy. Z suvami gorzej, trzeba mocno zamknąć oczy, żeby nie wyszły, ale do tego można się przyzwyczaić.
Bliźni po moich bokach daleko, ze sto metrów, więc żadnego kontaktu z nimi. Witamy się, potem każdy na swoje stanowisko, na koniec zdawkowe „cześć” i już, praca marzenie. No dobra, czasami deszcz. Nieprzyjemnie, kiedy pada człowiekowi prostopadle na twarz, i kiedy mokry jest cały jak szczur w kanale, ale jakieś koszty muszą być, poza tym. Poza tym biorę ze sobą parasol i składam go, kiedy widzę, że coś jedzie.
Znam już wszystkie marki samochodów, które po mnie jeżdżą, powtarzają się, to mieszkańcy tego osiedla. Pewnej nocy jedno z aut, które parkuje w domu zaraz obok, zatrzymało się nade mną, z okna wychyliła się kobieta i powiedziała: pan mi strasznie przypomina mego męża, kiedy leżał w trumnie. Rozbawiła mnie, potem zatrzymała się znowu i tak – ona na górze, a ja pomiędzy jej przednimi i tylnymi kołami leżąc – zaczęliśmy się do siebie zbliżać. Od słowa do słowa i już, zaprosiła mnie do siebie, przyszedłem i zostałem.
Praca pod domem, wychodzę, kładę się na ulicy, wstaję, wracam, kładę się do łóżka, można żyć, nie? Może coś będzie z nas, może urodzi. Nie piszę, że dziecko, bo przecież co kobieta może urodzić oprócz dziecka? I może ono, jak dorośnie, to pójdzie w moje ślady, taki rodzinny biznes powstanie.
Wpatruję się w gwiazdy. Nie, żebym aż tak za nimi przepadał, ale nie mam innego wyjścia. One jak cekiny na czarnej sukni. Mama taką miała. Wyglądała jak niebo w nocy. Chwaliłem się dzieciom na podwórku, że ma suknię w złote gwiazdy. To niesprawiedliwe. Że w sieci nic nie ginie, a w życiu wszystko.
Dzień dobry, panie Rudnicki!
Pisać tyle mi się nie chce, więc się nagrałem. Ośmielam się wykorzystać pana jako słuchacza. Nie umiem do ściany. Z trzech boskich cnót będzie chodziło tu o tę ostatnią. Bez miłości życie jełczeje jak masło.
(Nagranie)
Od czego zacząć? Może od tej ławki w parku? Zasnąłem na niej, położyłem się i zasnąłem, w biały jeszcze dzień, zimą. I zapomniałem, że ona ma dźwięk, niedawno, w listopadzie zdarzyło się przecież to samo, położyłem się, zasnąłem, co ruch, to dźwięk. Muzyka. To mniej więcej tak, jakby na partyturze zasnął dyrygent, a każdy ruch jego ciała uruchamiał orkiestrę, wie pan? Ta ławka stoi zaraz koło muzeum Chopina, ma moduł dźwiękowy, jeden przycisk i już lecą jego etiudy.
Dobrze, wiem, nie jest porywający ten początek, ale usprawiedliwi mnie fakt, że ten właśnie dzień okaże się dniem moim sądnym, więc cierpliwości, niech pan słucha dalej.
I tak, i teraz, teraz podchodzi patrol, policjant i policjantka. Ławka to nie łóżko, obywatelu, park to nie sypialnia. O dowód proszą, o adres pytają, to mówię, że tu obok mieszkam, no to czemu na ławce, jak tu obok mieszka? A, no bo, mówię im, dom chciałem docenić, bo mi zobojętniał, a najlepiej docenić wtedy, kiedy się go straci, więc pozycję bezdomnego przyjąłem, którą to teraz ochoczo zmienię.
Poszli, a ja zostałem pouczony i sam. Nie wiedziałem, dokąd teraz, do niej? Do jej mieszkania, które jako niby bezdomny doceniałem? Bałem się, nie wiedziałem: wybaczy mi czy nie? Ona jak kra lodowa po tym moim wybryku, o którym później, czym ją roztopić?
Wie pan, często jest tak, że związki zaczynają się psuć nie od głowy, a od kichania. Oto moja teoria kichania. Na początku ono rozczula, potem bawi, potem mniej, potem coraz mniej. Któregoś dnia powiedziała: co ty tak kichasz? Ja, że jak, ona: no tak jakoś. A kichnąłem jak zawsze. To jest pierwszy znak, uwaga, niebezpieczeństwo, jedno zaczyna patrzeć na drugie jak na intruza, a ja to zignorowałem. I z każdym następnym kichaniem to pytanie stawać się będzie coraz bardziej natarczywe, i już ten ich wspólny bieg przez płotki coraz więcej będzie miał płotków.
Dobra, może naprzód na zakupy. Takie otwarcie, starter, potem już może ruszy z posad ta bryła i jakoś się potoczy. Wie pan, życie z nią to droga przez pole minowe, śmiercią grozi lub kalectwem, taka wybuchowa. I ten jej język, ona mówi kwestiami, jak na reżyserkę teatralną przystało. A ja słucham, jak na pracownika technicznego teatru przystało. W pracy ona na rampie, ja za kulisami, w domu nie zawsze, czasami odwrotnie, dojdziemy do tego.
Jej kwestie więc… Zaraz, żebym tylko nie zepsuł, w każdym razie jakoś tak: my tutaj w tym mieszkaniu jak dwoje spadochroniarzy, którzy wypuścili się z rąk. I każde z nas obija się w swoim pokoju o ściany i sufit. Chociaż sesja między nami już wygasła, a ten dom jak oddział opieki paliatywnej dla dwojga dogorywających pacjentów. No dobra, ładnie, pięknie, ale tak na co dzień? W szlafroku? Do tego to reżyserowanie mnie, sposób mówienia, żeby wolniej, gestykulowania, żeby wolniej. Ale dobra, dobra, jestem w tym sklepie.
To kupuję, tamto, i alkohol, chociaż piję rzadko. I dziecinnieję kompletnie, taki fortel wymyślam – kupię jej ulubiony jogurt i inne, przyjdę z zakupami, ale schowam ten ulubiony, a ona powie: no coś ty, nie wiesz, który lubię? A ja wtedy, szelma, wyciągnę ten ulubiony jak królika z kapelusza i powiem: ha! A ona, tak to sobie przedstawiam, popatrzy na mnie z politowaniem, ale takim miękkim, prawda? Jakiego cwaniaka pan słucha?
Jaki to komfort, że w kolejce do kasy sam. Bez niej. Zawsze w ostatniej chwili coś jej się przypominało: ty stój w kolejce, a ja lecę! Kasa coraz bliżej, jej nie ma. Te nerwy, to gapienie się w kierunku, z którego ma wrócić. To zaklinanie: no, chodź już, chodź! Ta chwila, w której nie wiadomo, czy rozkładać zakupy na taśmie, czy przepuścić tego kogoś z tyłu. I kiedy nareszcie, w końcu jest, to tak: co, co robisz taką minę, przecież nic się nie stało.
Wychodzę ze sklepu z wózkiem, bo jak pomieścić te całe zakupy, potem go odwiozę, wychodzę więc, ale kątem oka wycieraczkę w ofercie widzę, z napisem „Łatwa do czyszczenia”, myślał pan kiedyś o tym? Że to, co czyści, samo się też brudzi? I trzeba to też czyścić? Ja raczej nie. Kupuję i idę, pcham przed sobą ten wózek z wycieraczką na górze jak bezdomny. Może dlatego tak mnie naszło, jak już prawie pod klatką byłem, żeby odwagi sobie dodać. Poszedłem na ławkę, tę samą, tak, i z flaszką wina w ręku jak król meneli z berłem puszczałem sobie etiudy. I co powiem, co będę mówił, obmyślałem. Na jakie lasso ją złapać? Może to? Może powiem: zobacz, kupiłem nową wycieraczkę, niech mnożą się na niej ślady naszych butów, a potem, kto wie, kto wie, małych bucików, niezłe to, prawda?
Zadowolony z siebie pustą butelkę odwagi odłożyłem i do boju, powiem: „ruszyłem”, do rymu będzie. Z wózkiem do windy wjechałem, lekko się zataczając. W windzie lustro, włosy poprawiam, kiedyś grabiła mi je palcami i zadowolona z efektu mówiła: widzisz? Kiedyś, dziś już nie, dziś rzuca mi od niechcenia przez ramię: wyglądasz jak stary, zużyty mop obrotowy.
Stoję i stoję, winda nic, nie jedzie. Przycisku nie użyłem, no to stoję. Wiem, idiotyczne to, ale jakoś rozbrajające, to tak, jakby kierowca czekał, aż ruszy samochód, a nie nacisnął pedała gazu.
Zaraz pierwsze piętro, gorączkowe myśli, może zrobić tak, że zapukam i usiądę na tej nowej wycieraczce, ona popatrzy przez wizjer, a tu nikogo? Zaraz drugie, i zapukam jeszcze raz, a ona, już ze strachem w głosie, zapyta: kto tam, a ja powiem z dołu, że siedzę na wycieraczce, nowej, i może od razu o tych butach powiem… Widzi pan, jak infantylny robi się człowiek, który utyka na miłość? Nie, nie, może lepiej powiem od razu tak: to co, zerujemy licznik? Nowa trasa? Tak lepiej, tak powiem.
I tak, drogi panie, winda zatrzymuje się, z takim dźwiękiem jak gong, więc wychodzę na korytarz, jakbym na ring wchodził, i jeszcze ta smuga światła z windy, no jak ring. Drzwi windy zamykają się i jest nagle ciemno, światła na piętrze nie ma, akurat teraz. Po omacku wyciągam klucz, po omacku podchodzę do drzwi, zaraz mistrz świata w miłosnej wadze koguciej piał będzie do swojej kurki. Ja nie wiem, nie pamiętam, kiedy ostatnio wysiadł prąd, chyba wtedy, gdy na ulicy ludzie pytali o godzinę. Często dzieci, ja też, nie dlatego, żebym chciał wiedzieć, ale tak tylko, bez powodu: przepraszam, która jest teraz godzina? Koniecznie z tym „teraz”. Wtedy wszyscy mieli tę godzinę wspólną, w stadzie się żyło, dziś każdy ma własną, może i lepiej, nie będę się upierał, że ta wspólna była lepsza. Już, już, już wracam pod drzwi.
Klucza nie mogę wepchnąć, sezam nie chce się otworzyć. Musiała wymienić zamek, niedobrze, niedobrze, źle. Aż mi się słabo zrobiło, usiadłem. Pukać zacząłem, tyłem głowy o drzwi, może śpi i się obudzi? Nic, źle, niedobrze, niedobrze. I słyszę coś, kroki, więc od razu uderzam w ton:
– Zerujemy licznik? Nowa trasa?
Nic, cisza. Staję na palcach moich możliwości:
– Ja z jednej strony drzwi, ty z drugiej, a drzwi pośrodku, jak prawda, nie?
Nic, i przypominam sobie:
– No, otwórz, zobacz, nową wycieraczką kupiłem. Niech mnożą się na niej ślady naszych butów, a potem, kto wie, kto wie, małych bucików?
Nic. Byłem jak czekolada nadziewana złudzeniami. A takie miałem dobre kwestie. O lataniu nad Pałacem Kultury mówiłem, na dywanie, czyli nowej tej wycieraczce. Mało tego, oświadczyłem się! Powiedziałem, że na kolanach klęczę… Tak swoją drogą, to na czym innym można klęczeć? Mówiłem, że nawet rzeki wpadają czasami do wspólnego koryta i razem się kłębią. A jak nie wyjdzie, no to się rozchodzą i każda płynie sobie dalej swoim korytem. Więc się ośmielam o rękę prosić. Ale nie w sensie wyuzdanym. Piękności dnia i rozkoszy nocy, odpowiesz? I teraz, mój panie, kiedy zacząłem: żyć sobie będziemy jak żółtko z jajkiem, w jednej sko… Nie skończyłem „w skorupce” i drzwi się otworzyły.
Światło padło na korytarz i zobaczyłem dwie grube, owłosione łydki. I pijana krew uderzyła mi do głowy, bo przecież na łydkach ten mężczyzna się nie kończy, on cały wyjść musiał z jej łóżka. Za nogi go łapię, próbuję przewrócić, gryzę go, a on tak: ja ci zaraz wyzeruję licznik, ty chuju! Ty dzieci chcesz ze mną mieć? Ty mnie o rękę prosisz? Piękność dnia do mnie? Piętra ci się pomyliły, ty zjebie jeden!
I nie uwierzy pan, nagle odzywa się sąsiad z boku zza drzwi, i krzyczy: niech pan wepchnie go do zsypu! I jeszcze inna sąsiadka: do zsypu? Przesada, to o latającym dywanie mi się podobało.
Lecę w dół, popchnięty tak mocno, że spadam po schodach na łeb, na szyję. A za mną wózek z zakupami, i wylatują z niego te jogurty, i się rozlewają, i Droga Mleczna się robi, a na końcu latający dywan.
I tak to, panie szanowny, znalazłem się piętro niżej, czyli tam, gdzie znaleźć się miałem. Niepojęte dla mnie, jak mogłem się tak pomylić. Za małe te odstępy między przyciskami w windzie, a potem ta ciemność, ach, jakby los miał wybrać kogoś na przewodniczącego swoich ofiar, to na pewno mnie.
Dostrzegam światło w wizjerze jej drzwi, przykładam oko i widzę jej oko. Przez sekundę oko w oko jesteśmy, jak w jednym rosole, i ona, spłoszona, znika. A ja robię to, co mi jeszcze nigdy na dobre nie wyszło, unoszę się mianowicie honorem, zbieram to, co zostało z zakupów, do wózka i wchodzę do windy.
Teraz streszczał się będę, inaczej taśma się skończy. Taki żarcik, pamięta pan te magnetofony? Taśma się kończyła i to kółko tak się kręciło, nie mając co nawijać.
Stoję z tym wózkiem pod klatką, i co teraz? Dokąd? Może w lewo? Kulejący na wszystko i cały obolały idę w lewo, i jeszcze raz w lewo, i jeszcze, i jestem w tym samym miejscu, okrążyłem blok. Może w prawo? Idę w prawo, i jeszcze raz, i jeszcze, i jestem w tym samym miejscu, morał? Nie klucz, człowieku, nie manewruj, życie jedno jest i szkoda czasu na błędne koła, prosto przed siebie idź.
Idę, ale zaraz kłoda, rondo. Prosto nie można, chodzę więc wokół niego. I sobie wyobrażam, że to rondo jak tarcza, a ja na niej jak wskazówka. Ta duża, od minut, i pojedyncza, małej brak. Mała odpadła, więc nie wiadomo, która godzina. Wcześniej było wiadomo, od rana do nocy obracaliśmy się wokół jednej osi, teraz tikam sam.
Na tę wycieraczkę patrzyłem smętnie, do czego mi ona teraz? Dobra, mogę wytrzeć sobie buty, ale nie ma drzwi, przez które można dokądś wejść.
Znużony pielgrzymką donikąd usiąść musiałem, ale gdzie? Jedyne wyjście to wysepka rondo, wtedy będę też widział jej balkon. I będę jak Robinson, może ognisko sobie rozpalę. O tej porze już prawie bez ruchu, wszedłem, oparłem ręce o biodra i jak pan na włościach rozglądnąłem się dookoła, lunety i mi jeszcze brakuje. Byłby ruch i któryś z kierowców by na mnie zatrąbił, to władczym ruchem kazałbym mu jechać dalej.
Te cholerne zakupy wyjąłem, wózek na bok przewróciłem i usiadłem, jak na powalonym drzewie. I teraz dopiero zobaczyłem, że już wymieniła tę zbitą szybę w oknie.
Chodziłem, to nogi bolały, siedzę, to zimno, ale trudno, awansowałem na sam środek tarczy, teraz wszystko kręci się wokół mnie. To znaczy nic, jestem tylko ja, jest noc, rondo i blok, na trzecim piętrze jej balkon, kiedyś z pięknym widokiem na przyszłość. I zaraz nawet ten balkon znika, bo uniosła się, proszę pana, taka mgła, że nie widziałem nic. No nic, chociaż obracałem się wokół siebie jak reflektor w latarni morskiej. Dziwne, mgła się unosi, to zasłania, opada, to odsłania, zupełnie odwrotnie do kurtyny. Więc kiedy opadła, scenę odsłoniła taką: przy oknie balkonowym na trzecim piętrze stoi kobieta w płaszczu i pali.
To okno, wie pan, rozbiło się i nas. Było tak: siedzieliśmy przy stole, jedliśmy rosół, powiedziała, żebym je wymył, bo tak brudne, że nic już prawie nie widać, i wtedy jakbym połknął diabła, podniosłem się i krzesłem uderzyłem w okno. I natychmiast, jak na zawołanie, zrobiło się jasno. Usiadłem przy stole i jak gdyby nigdy nic zapytałem ją: teraz widzisz lepiej? Nazbierało się, wezbrało we mnie. Kiedy gotowała ten rosół, powiedziała, że jak ściąga szumowiny, to myśli o mnie, do zlewu i spłukać, i koniec, żeby śladu po mnie nie było. I jeszcze, że pokrywka jej spadła, przelało się w niej, wykipiała.
Skinęła głową po tym „teraz widzisz lepiej?” i jak gdyby nigdy nic jedliśmy dalej. Rosół z płatkami śniegu. Bo wiatr, a jak jest wiatr, to śnieg pada poziomo, więc jeśli w jakimś mieście jest mieszkanie, w którym ktoś wybił okno, dlatego że było brudne, to te płatki w tym mieszkaniu się goszczą. Siedzieliśmy coraz bardziej biali, jak dwa zastygłe bałwany, w tym zastygłym pożyciu naszym, w tym zimnym piekle, które zgotowaliśmy sami sobie. Potem wycedziła przez zęby: spadaj. Wstałem i wyszedłem. Pałętałem się trochę po mieście, na dworcu wsiadłem do nocnego do Trójmiasta, spałem, poszedłem nad morze, pokarmiłem mewy, chociaż ich nie cierpię, i dziennym wróciłem do Warszawy. Pałętałem się trochę po mieście, a potem ta ławka w parku, zasnąłem na niej, położyłem się i zasnąłem, w biały jeszcze dzień, zimą.
I dzieje się tak – ona kończy palić i niedopałek wyrzuca przez balkon pstrykiem tak mocnym, że zafunduję tu panu zwolnione tempo: widać, jak obraca się on wokół siebie w lupie czasu i łukiem triumfalnym ląduje prawie przed samym rondem. Po czym ona wychodzi z balkonu i drzwi zostawia uchylone. Więc schodzę z ronda, z wózkiem, opuszczam je jak kapitan, jako ostatni, ten żart wydaje mi się na miejscu.
Klucz pasował, zamka nie wymieniła. Wjechałem z wózkiem. Była w swoim pokoju, drzwi zamknięte. To, co zostało z zakupów, dałem do lodówki, jogurt, jej ulubiony, głębiej.
Wyszedłem na balkon, popatrzyłem trochę na siebie tam z wózkiem na dole. Tak mam, czasami klatka po klatce wyświetlam sobie to, co było. Zobaczyć siebie samego z zewnątrz, obcymi w cudzysłowie oczami. Polecam, niech pan spróbuje.
Palić mi się zachciało. Zapukałem cicho do jej drzwi, zapytałem o papierosy. W płaszczu są, w kieszeni – powiedziała. Włożyłem jedną rękę do jednej, nie było, drugą do drugiej, były, ale rąk nie wyciągnąłem, dopiero co, na balkonie, też musiała tu je mieć. Tak zastygłem, stop-klatka.
(Koniec nagrania)
Urodzony w 1956 roku w Kędzierzynie-Koźlu na Śląsku. Pisarz i eseista. Emigrant polityczny, od 1983 roku mieszkał w Hamburgu, gdzie studiował slawistykę i germanistykę. Debiutował opowiadaniem w berlińskim „Archipelagu”. Nominowany do Nagrody Literackiej Nike 2008 za Chodźcie, idziemy. Finalista Nagrody Literackiej Nike 2010 oraz nominowany do Nagrody Literackiej Gdynia 2010 za Śmierć czeskiego psa.
Piętnasy odcinek z cyklu „Rozmowy na koniec” w ramach festiwalu TransPort Literacki 28. Muzyka Resina.
WięcejCzytanie z książki Człowiek na rondzie z udziałem Janusza Rudnickiego w ramach festiwalu TransPort Literacki 28. Muzyka Resina.
WięcejRozmowa Mirosława Kulisza z Januszem Rudnickim, towarzysząca premierze książki Człowiek na rondzie Janusza Rudnickiego, wydanej w Biurze Literackim 26 czerwca 2023 roku.
WięcejAutorski komentarz Janusza Rudnickiego, towarzyszący premierze książki Człowiek na rondzie, wydanej w Biurze Literackim 26 czerwca 2023 roku.
WięcejGłos Janusza Rudnickiego w debacie „Czy próbujesz zmienić świat swoim pisaniem?”.
WięcejFragmenty zapowiadające książkę Człowiek na rondzie Janusza Rudnickiego, która ukaże się w Biurze Literackim 26 czerwca 2023 roku.
WięcejFragmenty zapowiadające książkę Człowiek na rondzie Janusza Rudnickiego, która ukaże się w Biurze Literackim 26 czerwca 2023 roku.
WięcejPiętnasy odcinek z cyklu „Rozmowy na koniec” w ramach festiwalu TransPort Literacki 28. Muzyka Resina.
WięcejCzytanie z książki Człowiek na rondzie z udziałem Janusza Rudnickiego w ramach festiwalu TransPort Literacki 28. Muzyka Resina.
WięcejRozmowa Mirosława Kulisza z Januszem Rudnickim, towarzysząca premierze książki Człowiek na rondzie Janusza Rudnickiego, wydanej w Biurze Literackim 26 czerwca 2023 roku.
WięcejRecenzja Grzegorza Małeckiego, towarzysząca premierze książki Człowiek na rondzie Janusza Rudnickiego, wydanej w Biurze Literackim 26 czerwca 2023 roku.
WięcejAutorski komentarz Janusza Rudnickiego, towarzyszący premierze książki Człowiek na rondzie, wydanej w Biurze Literackim 26 czerwca 2023 roku.
WięcejFragmenty zapowiadające książkę Człowiek na rondzie Janusza Rudnickiego, która ukaże się w Biurze Literackim 26 czerwca 2023 roku.
WięcejFragmenty zapowiadające książkę Człowiek na rondzie Janusza Rudnickiego, która ukaże się w Biurze Literackim 26 czerwca 2023 roku.
WięcejRecenzja Grzegorza Małeckiego, towarzysząca premierze książki Człowiek na rondzie Janusza Rudnickiego, wydanej w Biurze Literackim 26 czerwca 2023 roku.
Więcej