książki / POEZJE

Cztery poematy

Andrzej Sosnowski

John Ashbery

Fragmenty książki Johna Ashbery'ego Cztery poematy w przekładzie Andrzeja Sosnowskiego, która ukazała się nakładem Biura Literackiego 19 stycznia 2012 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Fragment poematu „Fala”

Wystar­czy poje­dyn­cza myśl, aby zor­ga­ni­zo­wać życie i je wtło­czyć
W nie­zwy­kłe, ale żywot­ne for­my, lecz spo­ro myśli naj­zwy­czaj­niej
Wie­dzie czło­wie­ka wprost w bagno ich wła­snych dobrych inten­cji.
Pomyśl, ile prze­cięt­na oso­ba musi ich mieć w cią­gu jed­ne­go dnia czy nocy,
Tak że sta­ją się jak migo­tli­we tło dla cią­gle powta­rza­nych
Gestów, nie mając wła­sne­go życia, jedy­nie odbi­ja­jąc echem
Podej­rze­nia ich posia­da­czy. Faj­nie jest poszpe­rać
I może nawet coś wykom­bi­no­wać. Ale żeby czu­ły zamęt
Sce­ne­rii mógł cokol­wiek zna­czyć, sło­wa muszą narzu­cić się cie­le­śnie,
Trze­ba zre­zy­gno­wać z pew­nej świe­żo­ści na rzecz gęsto­ści
Wynio­słej opi­nii, ska­za­nej na uwiąd w zapo­mnie­niu: ani zbyt line­ar­nej,
Ani nazbyt nadę­tej i dale­kiej. Wte­dy cała korzyść
Z pogrą­że­nia się w sobie, z runię­cia przez świe­tlik w dachu
Wła­snych naby­tych poglą­dów, reor­ga­ni­zu­je labi­rynt, wysta­wia­jąc
Swo­je wymow­ne stem­ple w wybra­nych zakąt­kach, jak szu­bie­ni­ce,
I w ten spo­sób hip­no­ty­zu­ją­cy plan kra­jo­bra­zu naresz­cie
Robi się czy­tel­ny. Taki to zresz­tą kra­jo­braz jak gol­fo­we pole,
Choć parę natu­ral­nych pre­mii zosta­ło roz­trop­nie zacho­wa­nych. I kie­dy
Nabie­ra ostro­ści, to wła­śnie ten zapa­dły kąt życia pokąt­nie
Wcho­dzi w pole widze­nia. Wid­nie­je tam, jak część cia­ła. I kwe­stia
Mówie­nia z sen­sem robi się tak mgła­wi­co­wa. Czy to nie ów „sens” -
Ta odro­bi­na mego życia, któ­rą w ogó­le widzę – tak mi odpo­wia­da
Jak pies, i kiwa ogo­nem, cho­ciaż radość i przy­wią­za­nie to już pra­wie
Wszyst­ko, co może tutaj zna­leźć wyraz? Cóż musia­łem uczy­nić,
Aby chcieć jesz­cze dalej wędro­wać w coś inne­go, w eks­pli­ka­cję
Moich postęp­ków, na przy­kład, gdy wie­dza może posia­dać taką
Wznio­słą otocz­kę rado­ści, jak brzeg jezio­ra na pusty­ni
W bla­sku zacho­dzą­ce­go słoń­ca? Jeże­li zatem spodo­ba się upaść
Wszyst­kim moim kon­struk­cjom, będę miał przy­naj­mniej tę satys­fak­cję,
Wie­dząc, że ona nie musi być wiecz­na, aby pozo­stać przy życiu,
Roz­pro­mie­nio­na, zbi­ja­ją­ca z tro­pu cza­rem dobrych manier.


System [fragment]

Tej nie­dzie­li, któ­ra jest też ostat­nim dniem stycz­nia, zatrzy­maj­my się na moment, aby zoba­czyć, gdzie tkwi­my. Nie­daw­no zaczął się nowy rok i oto nad­cho­dzi nowy mie­siąc, brze­mien­ny cię­ża­rem obiet­nic i praw­do­po­dob­nych roz­cza­ro­wań, sta­jąc za kuli­są jak ów aktor, nie­świa­dom nicze­go oprócz rychłe­go koń­ca wła­śnie wypo­wia­da­nej kwe­stii, pochło­nię­ty bez resz­ty, kolum­na ocze­ki­wa­nia. I już nic na to nie moż­na pora­dzić, trze­ba dać się poło­żyć w dryf nowe­go mie­sią­ca. Wyry­wa się nas z jed­ne­go i rzu­ca w następ­ny; rok jest jak szyb­ko­bież­ny dia­bel­ski młyn; jutro wszy­scy uczest­ni­cy nie­odwo­łal­nie znaj­dą się pod zna­kiem lute­go i trze­ba będzie przy­wyk­nąć do życia z wła­ści­wo­ścia­mi lute­go, ba, czło­wiek może się nawet do nich dosko­na­le przy­sto­so­wać, a potem przyj­dzie kolej­ny mie­siąc z całym sznu­recz­kiem nowych impli­ka­cji w zana­drzu. Samo takie życie jest już czymś nie­moż­li­wie trud­nym, ale, dziw­na rzecz, nikt zda­je się tego nie dostrze­gać; ludzie żeglu­ją przed sie­bie cał­kiem sym­pa­tycz­nie i wła­ści­wie spra­wia­ją wra­że­nie, jak­by cie­szy­ły ich postę­py roku, potra­fią też wypeł­nić jego roz­sze­rza­ją­cą się prze­strzeń licz­ny­mi zaję­cia­mi, któ­re naj­wy­raź­niej wie­le dla nich zna­czą. Natu­ral­nie nie­któ­rzy są smut­niej­si od innych, lecz nie wyda­je się, aby tak było z powo­du dyk­ta­tu­ry mie­się­cy i lat, no i po jakimś cza­sie to prze­cho­dzi. Jed­nak ci nie­licz­ni, któ­rzy pra­gną życio­we­go ładu, poczu­cia roz­wo­ju i pro­gre­sji w stro­nę wyty­czo­ne­go celu, oni cier­pią strasz­li­wie. Cza­sem usi­łu­ją zamro­czyć świa­do­mość ruchli­wej, acz nie­unik­nio­nej i bez­za­sad­nie im narzu­co­nej siat­ki godzin za pomo­cą alko­ho­lu lub nar­ko­ty­ków, jed­nak środ­ki te pro­wa­dzą jedy­nie do prze­bu­dzeń dzie­sięć razy bole­śniej­szych niż zwy­kle, do poran­ków przy­no­szą­cych nową i jesz­cze strasz­liw­szą wie­dzę o nie­moż­li­wo­ści pogo­dze­nia celów wła­snych z cela­mi kosmo­su. Jeśli zaś zda­rzy się tak, że jakaś przy­jem­na czy cie­ka­wa spra­wa na chwi­lę wyrwie cię lub wytrą­ci ze świa­do­mo­ści uwię­zie­nia, zawsze masz jesz­cze obraz poje­dyn­cze­go dnia, aby się zre­flek­to­wać. Jest on mikro­ko­smo­sem ludz­kie­go życia w swo­im łagod­nym uby­wa­niu, kie­dy dłu­gie cie­nie poran­ka robią się coraz krót­sze aż do dwu­na­stej w połu­dnie, owe­go apo­geum, któ­re moż­na porów­nać do tej nagłej i nie­sa­mo­wi­tej chwi­li intu­icji, zda­rza­ją­cej się w życiu jeden jedy­ny raz, a potem są już peł­niej­sze i bar­dziej doj­rza­łe kształ­ty wcze­sne­go popo­łu­dnia, kie­dy słoń­ce nie­po­strze­że­nie zagłę­bia się w nie­bie i cie­nie zaczy­na­ją się wydłu­żać, aż wszyst­ko się zama­zu­je w zdra­dziec­kim wej­ściu zmierz­chu, ponie­kąd miło­sier­nym, gdyż ukry­wa­ją­cym kon­tra­sty, akcen­ty szpe­to­ty oraz pięk­na, któ­re okre­śli­ły cha­rak­ter całe­go dnia, powo­du­jąc tym samym, że w ogó­le jest to jesz­cze jeden dzień w ogra­ni­czo­nej licz­bie naszych dni, przy­po­mnie­nie, że czas bie­gnie naprzód, a my robi­my się star­si, nie na tyle star­si, aby mia­ło to jakąś wagę w tym kon­kret­nym przy­pad­ku, tyl­ko zwy­czaj­nie star­si. I nawet teraz słoń­ce spa­da za wid­no­krąg; jesz­cze chwi­lę temu było dosyć świa­tła, aby przy nim czy­tać, lecz teraz już nie ma: dru­ko­wa­ne lite­ry mro­wią się na kart­ce, two­rząc impre­sjo­ni­stycz­ne mrocz­ki. Nie­dłu­go nie będzie widać nawet kart­ki. Ty jed­nak nie odczu­wasz potrze­by, żeby wstać i zapa­lić świa­tło; wystar­czy, że sobie sie­dzisz, wdzięcz­ny za przy­po­mnie­nie, że oto kolej­ny dzień był tutaj i minął, a ty nic. Co z poran­ny­mi posta­no­wie­nia­mi, aby spro­wa­dzić wszyst­kie cha­otycz­ne deta­le z ota­cza­ją­ce­go cię powie­trza do czy­tel­nej kolum­ny cyfr? Co z bilan­sem zysków i strat? Nic, ma się rozu­mieć, i jesteś może wdzięcz­ny rów­nież za to leni­stwo, cie­szysz się, że dopro­wa­dzi­ło cię do takiej sytu­acji, kie­dy musisz sta­wić czo­ło nie­ubła­ga­ne­mu koń­co­wi dnia, tak jak w isto­cie pew­ne­go dnia wszy­scy będzie­my musie­li sta­wić czo­ło śmier­ci, pokła­da­jąc wia­rę w jakąś wyż­szą moc, któ­ra nas prze­nie­sie w obszar bez­cza­su i świa­tła. Zresz­tą, nawet gdy­by­śmy zro­bi­li wszyst­ko, co powin­ni­śmy byli zro­bić, zapew­ne i tak nie mia­ło­by to zna­cze­nia, bo prze­cież każ­dy zawsze cze­goś tam nie robi, co może być rów­nie zgub­ne jak całe życie odda­ne występ­ko­wi i roz­pu­ście. Tak, na dłuż­szą metę trze­ba też doce­nić takie nie­wy­da­rzo­ne dni, z któ­rych każ­dy wydzie­la swo­ją kro­plę tru­ci­zny, aż nam się cza­ra prze­peł­ni; trze­ba je doce­nić, gdyż nie da się ich unik­nąć.


Prze­ło­żył Andrzej Sosnow­ski

O autorach i autorkach

Andrzej Sosnowski

Poeta, tłumacz. Pracownik redakcji "Literatury na Świecie". Laureat nagród: im. Kazimiery Iłłakowiczówny (1992), Fundacji Kultury (1994 i 1999), Kościelskich (1997), "Odry" za całokształt twórczości (1998), Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej Silesius (2008) oraz Nagrody Literackiej Gdynia – specjalne wyróżnienie (2011). Mieszka w Warszawie.

John Ashbery

Urodzony 28 lipca 1927 roku w Rochester. Poeta amerykański. Ukończył Harvard i Uniwersytet Columbia. W latach 1955-1965 przebywał we Francji, gdzie współpracował z pismami „New York Herald Tribune” oraz „Art International” i współredagował periodyki „Locus Solus” (z Harrym Mathewsem) i „Art and Literature”. Laureat m.in. Yale Younger Poets Prize (1956), Nagrody Pulitzera (1975), National Book Award (1975), National Book Critics Circle Award (1975), Bollingen Prize (1985), Grand Prix de Biennales Internationales de Poésie (1996), Wallace Stevens Award (2001). Mieszka w Nowym Jorku i Hudson.

Powiązania