Spowiedź szczurołapa
Księże! Przestań mnie straszyć swoim bogiem strasznym,
Który siedzi na tronie z gwiazd i adamaszku.
Przestań syczeć jak żmija. Przestań mówić do mnie.
Nie słyszę. – Zgłuchłem w ciszy.
Nie widzę. Oślepiły mnie płomyki gromnic.
I nie wierz moim grzechom. Ja tak słodko kłamię.
Umiem wymyślać grzechy pachnące kwiatami,
Grzechy pachnące wiatrem i mokre od deszczu,
Grzechy – co jak liście szeleszczą.
Nie strasz mnie bogiem, który za zielonym stołem
Siedzi i świat świdruje złym, sędziowskim okiem.
Ja mam swojego boga, który jest obłokiem,
Krzepkokorzennem drzewem, wiosennem, wysokiem,
Kroplą złotej oliwy, płonącą w motorze,
Jest wichrem, który huczy nad wzburzonym morzem,
Jest dźwięczną muchą w słońcu, wilgotnym parowem
I jest nowym, przeze mnie wymyślonym słowem.
Nie chcę twojego nieba, które ma się zwinąć
Jak karta książki, drukowana gwiazdami,
Żeby nas odkryć pustkom i głębinom.
I żeby w ostatni dzień twój bóg mógł zawisnąć nad nami.
Moje niebo jest inne. Niebieskie i granatowe.
Słońcem w dzień, w nocy nocą spowija mi głowę.
Jest tajemnicze i straszliwe.
W nim komety maczają swe miedziane grzywy,
Gdy na wodopój do słońca od czasu do czasu
Przychodzą z dalekiego, huczącego lasu.
Moje niebo jest głębokie… głę-bo-kie…
Spróbuj, księże, przeniknąć je swym siwym okiem
Do dna… do dna…
Nie chcę twojego nieba, gdzie brzmią święte hymny.
Moje niebo jest mroźne jak szkło,
Zimne jak lód zimny.
Ale w nim śnią ślimaki poskręcanych mgławic,
Wiją się złote gwiazdy jako ryby w stawie,
Wzbiera w nim czas odwieczny kosmiczną powodzią,
Płyną światy po wodzie jak najgibsze łodzie.
Moje niebo jest głębokie, głębokie…
Spróbuj, księże, przeniknąć je swym siwym okiem
Do dna… do dna…
Co warte twoje niebo? Przecież w nim nie będzie
Dzikich gęsi kluczami lecących, łabędzi.
Kosmatym drzewom w nim nie wolno rosnąć,
Czerwienić się jesieniom, zielenić się wiosnom.
Nie rośnie w nim sośnina, jedlina, jałowce.
Nie wchodzi księżyc w stada obłoków jak w owce.
Nie ma w niebie wesołych, rozszczekanych psów
Ani koni, ani wołów, ani krów…
O księże, to nie niebo. Żebym wszedł do niego,
Musiałbyś wprzód rozmnożyć w nim arkę Noego.
Ja jestem szczurołapem, słodko gram na flecie.
Chodzę, lunatyk nieba, po ogromnym świecie.
Nie strasz mnie, księże, niebem, sądem ani burzą!
Bo zagram ci na flecie kołysankę szczurzą.
I pójdziesz za inną w tropy, przed siebie, przed siebie…
A ja cię oplączę, zatopię, utopię…
W moim – złocistym – niebie.
[Jesteśmy gnojem, mój bracie]
Jesteśmy gnojem, mój bracie,
Mierzwą potu i krwi,
Mroźne niebo sinieje nad nami.
Płyną obłoki – i dni.
Jesteśmy mierzwą potu i krwi –
– I strugą źródlanej wody –
Złocisty księżyc z nas drwi,
Z nas – i z naszej swobody.
Ciepły wiatr wiosny przewiał,
Lipcowy wyciekł miód,
Szary deszcz zalewa zarzewie.
Stalowy kładzie się chłód.
W błękitnej wisimy próżni,
Między niebem i błotem pól.
Jesteśmy różni:
Śmiech nosimy – i ból.
Na przysadzistej jabłonce
Wisimy, dojrzałe owoce,
Wiatr gałęziami szamoce,
Jabłko na ziemię strąca.
Wsiewają nas – dzień w dzień –
Na pola wszystkich cmentarzy,
Tam gdzie skrzypiący mróz
I w białym, pustynnym żarze.
Co dzień nas wgniata w pył
Wysokie niebo.
I żadne usta nie krzyczą: Dlaczego?!
O niebo!
Od gwiezdnych błyszczące brył!
Jesteś piękne.
I nikt z opadających ku śmierci
Nie pyta, czemu cierpi
Dla ciebie.
Młyny (4)
Nad tym kołem krążyli smutni aniołowie
z krzykiem, który się nigdzie nie rozlegał,
tylko dreszcz kości, trzeszczących w obiegu,
kołatał mi po głowie.
Szumiał młyn – i rozpięte w rusztowaniach ciała,
sztywne od pędu, lśniły brązem skóry,
w głębi piętrzył się las, podobny do stężałej chmury,
i gdzieś tam woda śpiewała.
Aniołowie, skrzydłami powszczepiani w szprychy,
bili szybko powietrze przygasłym płomieniem,
odblask ognia szedł między drzew stojących cienie
i po pniach pełgał cichy.
Kołowały szatańskie koła w pustce sowiej
ciałami, które wrosły męką w drzewo śliskie.
Milczący las stał chmurą ponad uroczyskiem.
Bezszelestnie krążyli aniołowie.
Młodość Boga
On, Bóg, co nami myśli, krwawe miewa sny
i nie zna siebie lepiej niżeli my jego.
Oczy mają błękitne jak lny
anieli, którzy dobra sennego mu strzegą.
A w jego ciemnym mózgu kłęby szarej mgły,
w mózgu dziecka przelśnionym ludzkimi myślami.
Gdy te myśli dojrzeją, groźne rykną lwy
i nieśmiertelność przewieje nad nami.
Osiem nokturnów (7)
Co nocy anioł mocuje się ze mną,
bezsilnie opadają zmordowane dłonie,
skoro odejdzie – i walką daremną
znużony śledzę gwiazdy padające na nieboskłonie.
Oto już nie ma tych, co mnie zrodzili:
nie zebrać kości niewidzianej matki,
ojca zachłanną gliną przyrzucili,
jeszcze nie porósł cmentarnianą trawą pagórek gładki.
Groźną wichurą samotność istnienia
dmie skroś rozumu jak poprzez stodołę
rozwartą mocne wiatry w czas młócenia –
milcząc wracam do walki z coraz niżej schylonym czołem.
Osiem nokturnów (8)
Wali się noc sinym kamieniem
na rozdeptane strzechy chat.
Skroś pomroczniałych wód przestrzenie
świsnął świetlisty bat.
Zaludnić czym? jakimi snami
bezsennej pustki mus?
za dymiącymi zagonami
widma samotnych brzóz.
Północny wiatr gwiazdy kołysze,
wstęgi fałszywych dróg
płyną przez mrok – i ryczy ciszą
jakiś ogromny bóg.
Nienasycona wokół czarność
wezbranych nocnych wód.
Chroń się! uciekaj! ja cię przygarnę
lękiem wszechmocnych ud.
Człowiek
I cóż ja jestem? Zwierz – i pęcherz pusty,
co żre i trawi,
i zbielałymi od przestrachu usty
morały prawi.
Nad głową myśli krążą w gwarnych kołach,
w rozpierzchłych stadach
jak nad zmurszałą wieżycą kościoła
kawek gromada.
Świat się zamyka. Naokoło szyi
pętla się ściska.
W milczącą pustkę bluźnierstwami wyję,
rzucam wyzwiska.
Aż gdzieś w nieznanej chwili i godzinie
opadnie brzemię,
zwierz się jak bąbel nakłuty rozpłynie
i wsiąknie w ziemię.
A myśli czarną opadną gromadą
w czeluść wieczności.
I nie zostanie najmniejszego śladu
z członka Ludzkości.
[Gdy patrzę w Ciebie]
Gdy patrzę w Ciebie, nagi prawdy kształt
Z szklanych fałd nocy nagle się wyłania,
Spada ze świata krzywda, mord i gwałt,
W proch starte Twoją mocą odpuszczania.
W drzewach i ciałach krąży żywa krew,
Słońca się rodzą i światy konają,
Gwiazdy zawodzą nieskończony śpiew
I rzeki ognia w wysokościach grają.
W Tobie wyzbyte zasług, win i zgróz
Śpią potępionych i zbawionych kości,
Przez czas zmożone, rozsypane w gruz,
Boże wieczności!