Odjazd
Posiedzimy chwilę, tylko sprawdzę; położyłem monetę
na torach. Awers się rozpadnie, rewers dotknie ziemi.
Trzy minuty, zanim opowiem o trawieniu,
dusznościach i mokrych dłoniach, zanim wyjaśnię,
dlaczego nie mówimy.
Poniemiecki budynek z czerwonej cegły
wpycha mnie do jej płaszcza. Na dworcowym zegarze
dwudziesta. Widzę latarnie na końcach rzęs.
Napisałbym coś na powiekach, to byłoby lepsze od jej oczu,
jak mapa wyspy skarbów na skórze martwego pirata.
Na odwrocie krzyżyk. Ona nie ma imienia.
Udałbym się, gdybym miał dokąd.
Kroki, podrygi
Na własne ryzyko wszedłem w miejsce, gdzie spotykają się
czasy teraźniejsze: jestem obecny, zmęczony i gotów.
Dach – cały mokry, ale cały. Wzruszająco czyste ściany,
szklane i przejrzyste, czuję przez nie miasto, spóźniony rozkład
jazdy. Ten, kto postawił znak poziomy, jest zajebiście precyzyjny.
Nie sięgnę nogą żadnej strony. Zostają prędkie długie światła,
rozproszone punkty nocy, które zbieram, by wymienić na bilet.
Blizny na twarzy matowieją, każdy grymas układa się tanecznie.
Dioptrie rosną w oczach, na minus.
Monety w dłoniach są już wilgotne, buty – związane.
Autobus zatrzymuje się kilka metrów ode mnie. Nie wstaję,
nie chce mi się. Przesiadka nie wchodzi w grę.
Donikąd
Nie obcowałem z martwymi wronami, nie dotykałem obcych
ciał. Zawiązano mi nić na szyi, nigdy nie użyczyłem imienia.
Groziło przecięcie, krzyczałem w odpowiednim czasie.
Wyciągałem piłkę spod samochodów, kradłem jabłka i kukurydzę,
konfesjonały przyjmowały mnie jak swojego. A teraz?
Rite de passage, szczególnie idiotyczne:
najdalszy brzeg, gdzie każde imię jest prawdziwe, zapisane cyframi.
Z zamkniętymi oczami znajduję wszystkie wiodące nazwy
ciosane przez język, otrzymuję łono, by przyjąć społeczeństwo.
Musiałem rodzić się co najmniej trzy razy, z ciała, z ducha
i z wody, ochrzczono mnie mlekiem i miodem, Pan dał mi imię
ponad wszelką wątpliwość. Czasem gardzę i kpię z tego Legionu.
Wycieram sobie gębę czasem.
Wskazówki. Bomby zegarowe
Mówi nie ze spacją. Wolne wybieranie – w konwencji,
którą nazwałbym slapstickiem. Guziki, rękawiczki,
zmarznięte dłonie. Tyle wystarczy. Chyba mam wyczucie.
Wiem, kiedy się zamknąć, a kiedy przewrócić.
Szybko zastępuję wybierane słowa. Potykam się o gałąź,
niezły sposób. Skracam dystans. Puszczam nieme filmy.
Bez sądu doświadczam zgrzytania zębami.
Nie ma czego potępiać, jest po co przepraszać.
Za długo, zbyt dużo podróży jak na taką porę.
Zapina kurtkę. Dostaję zimny gratis modelunku.
Najbardziej się boję fizycznego bólu – dentystów,
niepozornych dziewczyn, głupawych landszaftów.
Rozrzucam, przypadkiem, nasiąknięte liście.
Jesień, niczego w zamian. Słyszę przeczenie,
dalej jest przerwa.
Dojazd
Między wschodem a zachodem tory, przystanki.
Rzecz dzieje się na zachodzie. W pustej szkole,
wisząc na mnie, prosi, żebym się na niej nie wieszał.
Mówi się: przymus, a myśli: o kurwa. Sporo do widzenia.
Brudna podłoga, marniejąca paproć. I – dla przykładu
– przyzwoity układ. Jak zwinąć ciało w pasujący dotyk?
Potem jest inaczej. Kolej, cała prosta. Myśli się -
do dupy, a mówi do jutra. Zadzwoni telefon. Zadzwoni,
zapuka, nie powie, że zaszło – co mi się wydaje, kiedy już
po wszystkim skaczę, z wysokości stacji widzę, że jestem
bezpieczny. I gdy piszę, na ścianie: w stanie. Na widnokręgu
leżą moje palce. Jeszcze przez chwilę, dopóki nie zgasnę.
Weźmiesz syna, on ci pomoże
Metalowa konewka i puste wiadra. W pogotowiu
rzeka, jak grzyby po deszczu. Studnia jest głęboka,
więc coś powinno być na dnie. O ile dno istnieje:
patrzyłeś kiedyś tak naprawdę w dół, omijając wszystkie
obrazy na sklepieniach, wisząc na moich ramionach
bez żadnego wsparcia? Podaj wodę, wody
w butach i nad ziemią. Będzie z tego jakieś życie,
chyba już jest. Przygotuj się sumiennie,
masz mięśnie jak meduza i jaja jak dziobak.
Będziemy podawać te wiadra, ustawimy się w rzędzie:
ja do ciebie, ty do mnie. Chwasty i tak wyrosną.
Lochy i smoki
Lato, przyszło założyć sandały, chodzić ostrożniej,
wakacyjnie. Dziewczyny występują we wszystkich
kolorach hostii, nie trzeba klęczeć,
mogę je przyjmować nawet na siedząco.
W powietrzu jak na języku, topnieją ujmujące
formy, nawet czekolada. Pod nogami
znajdują się miny, wiele głupich min,
patrzę na nogi, otwarcie.
Przetarty na łokciach, błądzę,
próbując zgubić drogę, a znaleźć chłodne miejsce
między cudzymi palcami. Mógłbym oddychać,
gdybym zechciał wciągnąć żar spalin i perfum,
jednak wolę dotykać istoty: kończą się granice,
gdzie asfalt staje się miękki, tam wchodzę głębiej.
Przechodzą po głowie i łamią się, z krzykiem.