książki / POEZJE

Dni i noce

Piotr Sommer

Fragmenty książki Piotra Sommer Dni i noce, wydanej w Biurze Literackim 7 września 2009 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Doświadczony pedagog zbity z tropu łapie właściwy ton

Drze­wa zaj­mu­ją się ogniem.
Ach nie, to on się nimi zajął.
Pło­ną od głów, nie­ziem­sko.
Gorą­ce gło­wy na dobre
ostu­dzi dopie­ro wiatr.


Spacery

Nie idzie o to, że nie musisz tego robić, albo że już nie musisz – z tej racji, że cho­dzi ci po gło­wie to lub tam­to, ani dla­te­go, że nie ma w świe­cie nic napraw­dę pil­niej­sze­go (aku­rat prze­waż­nie jest) – lecz o to, że trze­ba by bez prze­rwy chcieć to robić i cie­szyć się, że ci się chce, mimo że cza­sem z tej czy innej racji nie daje rady, a nawet czę­sto nie daje rady, co widać choć­by po tym, że nie wycho­dzi (bo jeśli daje radę, to wycho­dzi).


Na ogół jednak

Jed­nak na ogół miesz­ka się w miesz­ka­niach
a cza­sem u przy­ja­ciół, jeże­li latem wyjeż­dża­ją na waka­cje
ich rodzi­ce, któ­rzy miesz­ka­ją z nimi,
jeże­li jesz­cze żyją ich rodzi­ce,
bo w pew­nym punk­cie życia
rodzi­ce prze­sta­ją żyć i potem
nikt się nawet temu spe­cjal­nie nie dzi­wi.


Dziewanny

Lato było coś dłu­gie tej jesie­ni. Liście kasz­ta­nów nie brą­zo­wia­ły aż do poło­wy listo­pa­da. Powie­trze wciąż było peł­ne zapa­chów. Mło­de kobie­ty wra­ca­ły od pocią­gu – wła­śnie przy­je­chał, z War­sza­wy – i szły pod słoń­ce w ciem­nych oku­la­rach. Wła­ści­ciel­ka Baru Ted wymia­ta­ła spod furt­ki zeszło­rocz­ne liście dębu, wznie­ca­jąc kurz na chod­ni­ku. Przy­spie­sza­ło się kro­ku idąc w dru­gą stro­nę – tyl­ko z powo­du pocz­ty, żeby list zdą­żył wyjść jesz­cze tego dnia. Dziew­czę­ta ze star­szych klas wra­ca­ły spo­wol­nio­nym kro­kiem, z kurt­ka­mi w ręku albo prze­wie­szo­ny­mi przez ramię. Po dru­giej stro­nie torów, za nasy­pem, dzie­wan­ny schły wynio­śle. Napi­sy na furt­kach wzdłuż Kole­jo­wej, z uwa­gi na jej tra­dy­cyj­ną prze­lo­to­wość, brzmia­ły przy­jaź­niej niż na innych uli­cach. Psy dla przy­kła­du nie były tutaj „złe”, ale „groź­ne” – i ta róż­ni­ca wró­ży­ła na przy­szłość, budo­wa­ła dobry nastrój. Nadzie­je psim swę­dem wychy­la­ły się ze sta­nu uta­je­nia, jesień pęcz­nia­ła i było jej tyle co nic.


Na lekarstwo

Topo­le przed Szpi­ta­lem
Pra­skim, koło kościo­ła,
i tra­wa na traw­ni­ku
zdep­ta­na, na tra­wie liście
z tych topól, dwóch
albo trzech, i gru­by

słup ogło­sze­nio­wy
w bla­sza­nym kape­lu­szu
na prze­ciw­le­głym rogu,
już poza szpi­tal­nym skwe­rem
z tą moją drew­nia­ną
ław­ką.


Coś za coś

Nie było­by jak pusz­czać tam­tych łódek, dziew­czy­ny z para­sol­ka­mi w ręku dale­ko by nie upły­nę­ły. Ktoś ponad nimi sadził ogrom­ne kro­ki, koli­ste jak melo­ny, doj­rza­łe i wypru­te z pestek, zro­szo­ne mio­dem. Mija­ły mnie twa­rze z syn­dro­mem Downa, wszyst­kie pod­war­szaw­skie, ale nie odpo­wia­da­ły na ukło­ny. Mar­twi­łem się swo­ją coraz cięż­szą z powo­du desz­czu robo­ciar­ską kurt­ką z dre­li­chu. Metro było bli­sko, dom był dale­ko. Ale dla­cze­go chod­ni­ki takie nie­wy­rów­na­ne, jeże­li wol­ny rynek dopin­gu­je pra­cow­ni­ków? Kie­dy spy­ta­łem, poka­za­no mi dro­gę na Połu­dnio­wy Brzeg, i to na prze­łaj. „Nie ma tego złe­go – odpar­łem. – Ogrze­ję się w środ­ku”. Dzię­ki wsta­wien­nic­twu, jakie zyska­łem w kasie, uda­ło mi się wymie­nić cały bilon na zeszy­ty w krat­kę i zapał­ki. Mogli­śmy teraz obaj, mój przy­ja­ciel i ja, usiąść na wyzna­czo­nych krze­słach w wiel­kiej sali. Ale czy da się spo­koj­nie słu­chać arty­stów muzy­ki i poezji, gdy nie wia­do­mo, czy bata­lia się skoń­czy­ła? Ple­cak, któ­ry stał u moich nóg, był zno­wu cięż­ki, ale myśl o nim nie spra­wia­ła mi naj­mniej­szej przy­jem­no­ści, nie przy­no­si­ła uko­je­nia. Wie­dzia­łem, że póź­niej trze­ba będzie wyjść w tę sło­tę, toteż roz­po­czy­na­łem grę jak gdy­by wbrew sobie, a prze­cież cie­szy­łem się jak dziec­ko z powo­du wej­ścia w posia­da­nie owej instruk­cji, co nie pozwo­li mi już wię­cej wypaść z obie­gu.


Są dwie księżycy (z Młodszego)

Są dwie żywe księ­ży­cy
i trzy wymar­łe cary­cy
a w domu jed­ne nożycz­ki
bo dom nie warsz­tat kra­wiec­ki

Jeden ma dwie chmu­ry do wybo­ru
dru­gi wisi po tej stro­nie torów
gdzie mały domek pocz­ty
stoi jak się patrzy

i jak się nie patrzy

O autorze

Piotr Sommer

Urodzony 13 kwietnia 1948 roku w Wałbrzychu. Poeta, redaktor, tłumacz. Autor kilkunastu książek własnych i kilkunastu przekładowych. Tłumaczył poetów amerykańskich, angielskich, irlandzkich, szkockich i polskich. Od 1976 roku do 2022 pracował w redakcji „Literatury na Świecie”. Mieszka pod Warszawą.

Powiązania