książki / PROZA

Dokumenty mające służyć za kanwę

Raymond Roussel

Fragmenty książki Dokumenty mające służyć za kanwę Raymonda Roussela, wydanej w przekładzie Andrzeja Sosnowskiego w Biurze Literackim w wersji papierowej 7 lipca 2008 roku, a w wersji elektronicznej 19 lipca 2017 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

W Hawanie (cz. I)

W Hawa­nie żyła sobie w       para sie­rot, czter­na­sto­let­ni A… L… i jego bliź­nia­cza sio­stra M.…
Pocho­dzą­ce z rodu hisz­pań­skich kolo­ni­stów dzie­ci dora­sta­ły pod czu­łą kura­te­lą nie­za­męż­nej bab­ki stry­jecz­nej S…, oso­by pro­sto­li­nij­nej i kom­pe­tent­nej, z męskim wigo­rem, umie­jęt­nie cho­dzą­cej wokół swo­ich spraw.
Zgod­nie z regu­łą roz­wój bliź­niąt prze­bie­gał nie­rów­no­mier­nie już w macie­rzyń­skim łonie: M… zapew­ni­ła sobie spo­ro żywot­nych soków kosz­tem A…, któ­ry, nie­ule­czal­nie wątły, tyl­ko cudem osią­gnął wiek ado­le­scen­cji.

Cha­rak­te­ry­stycz­na dla bliź­niąt, fana­tycz­na tkli­wość łączy­ła A… i M.… Ponad­to A…, nader uzdol­nio­ny, umiał wywie­rać dobro­czyn­ny wpływ na swo­ich towa­rzy­szy, któ­re­mu jego sio­stra pod­da­wa­ła się bez resz­ty. W szko­le prze­wo­dził całej kla­sie i czer­piąc dodat­ko­wy pre­stiż z tytu­łu w e t e r a n a, zdo­by­te­go za spra­wą poważ­nej cho­ro­by, któ­ra swe­go cza­su uczy­ni­ła zeń repe­ten­ta, jed­nym dora­dzał, dru­gich wspie­rał, i jed­nym sło­wem uci­nał kłót­nie innych.

Dwa przy­kła­dy dadzą poję­cie o ska­li jego auto­ry­te­tu.

Do gro­na swo­ich kole­gów zali­czał syna N… O…, sław­ne­go w całym kra­ju nuwo­ry­sza, oraz syna R… V…, któ­re­go imię przy­wo­dzi­ło na myśl pewien zagad­ko­wy skan­dal.

Zwy­czaj­ny słu­ga plan­ta­to­ra, N… O…, za spra­wą szczę­śli­we­go losu na lote­rii już w bar­dzo mło­dym wie­ku zdo­łał poło­żyć fun­da­men­ty pod for­tu­nę, któ­ra przez ćwierć stu­le­cia osią­gnę­ła znacz­ne roz­mia­ry dzię­ki jego uzdol­nie­niom i chci­wo­ści.

Wszak­że niskie pocho­dze­nie zapew­nia­ło mu ze stro­ny kubań­skich lumi­na­rzy jedy­nie lodo­wa­tą obo­jęt­ność, z któ­rej powo­du cier­piał i któ­rą pró­bo­wał prze­zwy­cię­żyć, naby­wa­jąc tytuł.

Wyje­chał do Rzy­mu – powró­cił jako hra­bia papie­ski.

Jed­nak świet­ni Kubań­czy­cy bynaj­mniej nie byli olśnie­ni i powzię­li ura­zę, uznaw­szy to za pro­wo­ka­cję. Zapę­dy nowe­go szlach­ci­ca spo­tka­ła nie tyl­ko odpra­wa, albo­wiem uzgod­nio­no, iż w ano­ni­mo­wej prze­sył­ce otrzy­ma on egzem­plarz skład­ni w pysz­nej opra­wie, ozdo­bio­nej oka­za­łą koro­ną hra­biow­ską. Tak wyglą­da­ła sub­tel­na drwi­na z ary­sto­kra­tycz­nych pre­ten­sji duka­ją­ce­go eks-parob­ka.

Hra­bia d’O… zro­zu­miał – i dał sobie spo­kój.

Zresz­tą inne tro­ski już wkrót­ce mia­ły go pochło­nąć.

Hawa­na feto­wa­ła pod­ów­czas wło­ską tru­pę ope­ro­wą, któ­rej gwiaz­dą była pięk­na i roz­wią­zła A…, zwa­na „kró­lo­wą woka­li­zy”.

Ponie­waż w pie­śniar­skim reper­tu­arze nie figu­ro­wa­ło nic dosta­tecz­nie trud­ne­go, aby jej nie­sły­cha­na wir­tu­oze­ria w całej peł­ni mogła zabły­snąć, A… zamó­wi­ła w aran­ża­cji na głos, ze sło­wa­mi natchnio­ny­mi przez tytuł, for­te­pia­no­wą „Prząd­kę” autor­stwa D.… Bez­li­to­sna goni­twa zawi­łych prze­bie­gów chro­ma­tycz­nych, się­ga­ją­cych po sub­tel­ne efek­ty naśla­dow­cze, wyklu­cza­ła pośled­niej­sze talen­ty. Wyko­na­nie dzie­ła, będą­ce­go już dla pal­ców praw­dzi­wym tour de for­ce, dla gar­dła ozna­cza­ło wyczyn wręcz cudow­ny.

Któ­ry przy­cho­dził A… naj­wy­raź­niej bez wysił­ku, gdyż śpie­wa­jąc bez prze­rwy pia­nis­si­mo, osią­ga­ła nie­bo­tycz­ną szyb­kość, przy któ­rej war­to­ści poszcze­gól­nych nut, roz­cią­ga­ją­cych każ­dą syla­bę, były bez wyjąt­ku dosko­na­le arty­ku­ło­wa­ne.

Po zakoń­cze­niu ostat­nie­go aktu natar­czy­wa wrza­wa za każ­dym razem zmu­sza­ła A… do wyko­na­nia „Prząd­ki”, co zawsze przy­no­si­ło triumf.

Kie­dy d’O… pierw­szy raz ujrzał A… na sce­nie, widząc jej olśnie­wa­ją­ce pięk­no, poczuł roz­kosz­ny nie­po­kój, któ­ry na dźwięk jej gło­su natych­miast uległ podwo­je­niu. Jego rosną­ce z każ­dym aktem pożą­da­nie osta­tecz­nie roz­ją­trzy­ło się w fina­le, kie­dy w nie­uchron­nej „Prząd­ce”, prze­peł­nia­ją­cej mia­rę jej uro­ku, A… prze­szła jako artyst­ka samą sie­bie i sta­nę­ła w bla­sku apo­te­ozy.

Gdy po łatwym pod­bo­ju, d’O… w peł­ni „mio­do­we­go mie­sią­ca” usły­szał, że mówi się o wyjeź­dzie tru­py, udrę­ka spo­tę­go­wa­ła moc jego namięt­no­ści, toteż pró­bu­jąc nakło­nić A…, żeby z nim zosta­ła i rzu­ci­ła sce­nę, skła­dał jej ponęt­ne ofer­ty, ona zaś, czu­jąc swo­ją siłę i posta­na­wia­jąc wyko­rzy­stać sytu­ację do cna, na nic się nie zga­dza­ła, prócz mał­żeń­stwa – i tak dłu­go trwa­ła przy swo­im, aż ustą­pił.

Wtar­gnię­cie w jego egzy­sten­cję mał­żon­ki z burz­li­wą prze­szło­ścią jedy­nie pogłę­bi­ło ostra­cyzm, z powo­du któ­re­go
cier­piał d’O… – i prze­ciw któ­re­mu raz jesz­cze posta­no­wił wystą­pić.

Na Kubie wiel­kim powa­ża­niem cie­szy­ły się kon­ne wyści­gi i wła­śnie na torze d’O… oparł swój plan. Uczest­nic­two w takich zawo­dach przy­nio­sło­by mu świa­dec­two ele­gan­cji – tudzież sto­sun­ki w zna­ko­mi­tym świe­cie gonitw.

Zało­żył staj­nię – i zawsze czy­ha­jąc na spo­sob­ność, aby wes­przeć A… jakimś widocz­nym hoł­dem, na prze­kór nie­chę­ci świę­tosz­ków, ku jej chwa­le wybrał na swo­je bar­wy zie­leń, biel i czer­wień fla­gi wło­skiej.

Lecz jedy­ną odpo­wie­dzią hipo­dro­mu na spor­to­we osią­gnię­cia mał­żon­ków były kolej­ne dąsy, toteż d’O…, znie­chę­co­ny, nie zwle­kał ze sprze­da­żą wszyst­kich koni.

Po tej przy­kro­ści przy­szła radość: uro­dził się syn.

Otóż wła­śnie ten syn, wów­czas trzy­na­sto­let­ni S… d’O, był kom­pa­nem A… L.…

Gdy w trak­cie pro­wa­dzo­nej szep­tem utarcz­ki pewien szkol­ny kole­ga nazwał go „synem lokaj­czy­ka i ladacz­ni­cy”, S… ripo­sto­wał wyzwa­niem na poje­dy­nek.      Pod­czas prze­rwy, przy pierw­szej wymia­nie cio­sów inter­we­nio­wał A… – następ­nie inda­go­wał.

Zwa­żyw­szy na ohyd­ny cha­rak­ter obe­lgi, zażą­dał, aby S… otrzy­mał publicz­ne prze­pro­si­ny – jego wola zosta­ła z sza­cun­kiem, jak zawsze, wyko­na­na.

Z kolei syn V… nie­spra­wie­dli­wie cier­piał kon­se­kwen­cje pew­nych podej­rzeń, jakie zawi­sły nad gło­wą jego ojca.
Któ­ry wcze­śnie osie­ro­co­ny, osią­gnąw­szy peł­no­let­ność prze­pu­tał skrom­ną ojco­wi­znę, a będąc ujmu­ją­ce­go wyglą­du, ubie­gał się o wzglę­dy … i zna­lazł przy­szłą dzie­dzicz­kę.

Parę lat wystaw­ne­go życia i wia­no do resz­ty stop­nia­ło, a ziry­to­wa­ni teścio­wie jedy­nie bar­dzo ską­po łoży­li na parę – bory­ka­ją­cą się odtąd z trud­no­ścia­mi, któ­re tyl­ko wzro­sły wraz z naro­dzi­na­mi syna. I oto żona V… wła­ści­wie jesz­cze nie wsta­ła po poło­gu, kie­dy jej ojciec i mat­ka tajem­ni­czo zmar­li w prze­cią­gu jed­nej i tej samej godzi­ny.

Autop­sja dostar­czy­ła dowo­du podwój­ne­go otru­cia.

Bada­nie żyw­no­ści speł­zło na niczym. Nale­ża­ło szu­kać gdzie indziej i w koń­cu podej­rze­nie padło na klej asor­ty­men­tu znacz­ków o wzru­sza­ją­cej gene­zie.

Dwa lata wcze­śniej Ame­ry­ka­nin T… pod­jął na swym okrę­cie „B…” zuchwa­łą pró­bę polar­ne­go zwia­du.

Kie­dy usta­lo­ny czas jego powro­tu został znacz­nie prze­kro­czo­ny, urzą­dzo­no skład­kę publicz­ną, aby móc pod­jąć pró­by poszu­ki­wań.

Mia­no­wi­cie powstał zna­czek z okrę­tem „B…” zagu­bio­nym wśród lodów, któ­ry wkrót­ce na wie­lu listach zaczął towa­rzy­szyć pocz­to­we­mu stem­plo­wi.

Nie­je­den kore­spon­dent spryt­nym spo­so­bem zna­lazł się pod przy­mu­sem, otrzy­mu­jąc nie­za­mó­wio­ny arkusz stu znacz­ków – wkrót­ce u drzwi zja­wiał się akwi­zy­tor, żąda­jąc zwro­tu arku­sza, bądź pie­nię­dzy.

Otóż arkusz tego rodza­ju dotarł był do teściów V… i nie­zwłocz­nie został uży­ty, akwi­zy­tor zaś spo­tkał się z dobrym przy­ję­ciem.

Dwa tygo­dnie póź­niej teścio­wie umar­li.

Pozo­sta­ło sześć znacz­ków – zatru­ty klej, gło­sił wynik ana­li­zy.

Ponie­waż żad­nej koper­ty nie uda­ło się odna­leźć, śledz­two utknę­ło w mar­twym punk­cie – i obumar­ło. Lecz podej­rze­nia doty­czą­ce V…, któ­re­mu aż nad­to dopi­sa­ło szczę­ście, nio­sły się gło­śnym echem – nie dosię­ga­jąc jego żony, któ­ra cie­szy­ła się powszech­nym sza­cun­kiem.

Od tam­te­go cza­su spra­wa nigdy jed­nak nie uci­chła, pozo­sta­jąc w dzie­dzi­nie pogło­sek.
Tak więc poru­szo­ny ich ana­lo­gicz­ną podat­no­ścią na cio­sy, syn V… okla­ski­wał publicz­ne prze­pro­si­ny skie­ro­wa­ne do S… d’O.…

Roz­ją­trzo­ny oszczer­ca poszu­kał zemsty, któ­ra mając cha­rak­ter ano­ni­mo­wy, nie ozna­cza­ła­by dlań kolej­nej naucz­ki.
W dogod­nym momen­cie wszedł do pustej sali sypial­nej i – będąc dość dobrym z rysun­ków – wyko­nał węglem na ścia­nie, za łóż­kiem mło­de­go V…, obe­lży­wy szkic, na któ­rym, pod sło­wa­mi „Tato ude­rza dwa razy”, dwa wozy pogrze­bo­we jecha­ły jeden za dru­gim nie­opo­dal ram­ki w kącie, wypeł­nio­nej przez wiel­ki zna­czek przed­sta­wia­ją­cy polar­ną kata­stro­fę.
Poczuł nie­na­wiść do swo­jej pra­cy, kie­dy spo­strzegł, że jej odkry­cie wywo­ła­ło ogól­ne zaże­no­wa­nie – oraz łzy zain­te­re­so­wa­nej oso­by.

Wpro­wa­dzo­ny w całą rzecz, A… skrzyk­nął kla­sę i w dwój­na­sób napięt­no­wał potwarz, któ­ra, tchórz­li­wie ano­ni­mo­wa, godzi­ła w syna poprzez oso­bę ojca.

Po czym odma­lo­wał tak pro­mien­ny obraz reha­bi­li­ta­cji dzię­ki wyzna­niu winy, że z kolei wino­waj­ca nagle zapła­kał, zbli­żył się i zgiął przed swo­ją ofia­rą, kaja­jąc się i pro­sząc o wyba­cze­nie.

Łatwo zgad­nąć, co dzia­ło się z sio­strą – w dodat­ku sio­strą bliź­niacz­ką – pod wpły­wem siły tak już prze­moż­nej wzglę­dem zwy­kłych koleż­ków.

Dla M… każ­de sło­wo A… sta­no­wi­ło arty­kuł wia­ry, i z ocho­tą sta­wi­ła­by czo­ło każ­de­mu wyzwa­niu, aby tyl­ko mogła zatrium­fo­wać jaka­kol­wiek spra­wa, któ­rej był rzecz­ni­kiem.
W isto­cie pełen skłon­no­ści do aktów dobro­ci, nad wiek roz­wi­nię­ty mło­dzian hołu­bił nie­kie­dy wiel­kie altru­istycz­ne sny – któ­re śmia­ło zamie­rzał pew­ne­go dnia urze­czy­wist­nić.

Nader przy­wią­za­ny do rodzin­nej wyspy, pra­gnął­by zwłasz­cza, aby wytę­żo­ne naśla­dow­nic­two Euro­py nada­ło rodzi­mej cywi­li­za­cji wyż­szy sto­pień wyra­fi­no­wa­nia.

Tak żar­li­wie podzi­wiał Euro­pę, z któ­rą prze­cież łączy­ła go hisz­pań­ska krew – ojczy­znę świet­nych pamią­tek, trwa­łych tra­dy­cji, arcy­dzieł sztu­ki, wznio­słych umy­słów – zara­zem mało sobie ceniąc przy­ziem­ny indu­stria­lizm nie­wy­ro­bio­nej Ame­ry­ki.

I bar­dzo czę­sto z pasją, zwie­rza­jąc się M…, kre­ślił dale­ko­sięż­ne pla­ny na przy­szłość, inspi­ro­wa­ne tym szcze­gól­nym patrio­ty­zmem.

Przy­szło­ści tej, nie­ste­ty, miał nie dożyć; śmierć, któ­ra nie­ustan­nie krą­ży­ła nad nim od koły­ski, zabra­ła go w wie­ku lat dwu­dzie­stu, wynisz­czo­ne­go przez cho­ro­bę płuc – na oczach nie­przy­tom­nej M…, na zawsze już nie­po­cie­szo­nej.
Jed­na­ko­woż poczu­cie świę­tej misji, jaką mia­ła wypeł­nić, było dla M… pod­po­rą w jej roz­pa­czy.
A… na łożu śmier­ci solen­nie ją zobo­wią­zał, aby zamiast nie­go urze­czy­wist­ni­ła ów patrio­tycz­ny sen – z wycią­gnię­tą ręką ślu­bo­wa­ła posłu­szeń­stwo.

Rok póź­niej stry­jecz­na bab­ka zmar­ła pod brze­mie­niem lat, pozo­sta­wia­jąc mają­tek, któ­ry pozwo­lił M… natych­miast roz­wi­nąć skrzy­dła.

Czu­jąc od począt­ku, jak nie­wie­le zdo­ła­ła­by wskó­rać bez współ­pra­cow­ni­ków, opu­bli­ko­wa­ła i bez­płat­nie roz­po­wszech­nia­ła bro­szur­kę zawie­ra­ją­cą czy­tel­ny apel o pomoc. Znaj­do­wa­ła się w niej wykład­nia desi­de­ra­tum A… – a tak­że pro­jekt utwo­rze­nia, z udzia­łem zwo­len­ni­ków jej idei, koedu­ka­cyj­ne­go klu­bu, któ­re­go dzia­ła­cze zbie­ra­li­by się u niej w domu.
Z apro­bu­ją­cym zro­zu­mie­niem przy­łą­czy­li się licz­ni inte­lek­tu­ali­ści, peł­ni patrio­tycz­ne­go uniesienia[1].
Każ­dym klu­bem ktoś musi zarzą­dzać; mia­ło miej­sce powszech­ne gło­so­wa­nie i w pierw­szej turze M… jed­no­gło­śnie zosta­ła mia­no­wa­na pre­ze­sem.

Zaraz też nale­ga­no, aby wyna­la­zła dla sie­bie insy­gnia, któ­re nosi­ła­by w trak­cie posie­dzeń jako rękoj­mię przy­wódz­twa.

I tak naga­by­wa­na, pogrą­ży­ła się w roz­my­śla­niach, przez dłu­gi czas bez­owoc­nych, aż wresz­cie meto­dą eli­mi­na­cji powzię­ła pew­ną śmia­łą myśl – zra­zu odrzu­co­ną, jako nie­współ­mier­ną do celu.
Jako że w isto­cie nie cho­dzi­ło­by o zwy­kły ozdob­ny atry­but, lecz o cały kostium.
W gablo­cie z saską por­ce­la­ną, w jej salo­nie od nie­pa­mięt­nych cza­sów na wido­ku, figu­ro­wa­ło mię­dzy inny­mi „Porwa­nie Euro­py”. Pełen gra­cji strój, sko­pio­wa­ny z tej figu­ryn­ki – uzu­peł­nio­ny różo­wym try­ko­tem – stał się uni­for­mem pani pre­zes.

Sesja, na któ­rej w nim zade­biu­to­wa­ła, nabra­ła cha­rak­te­ru inau­gu­ra­cyj­nej odświęt­no­ści. Prym wio­dła aktyw­ność w poszu­ki­wa­niu rezo­lu­cji, jakie nale­ża­ło pod­jąć. Osta­tecz­nie każ­dy miał za zada­nie dostar­czyć szkic odpo­wied­nio uwy­pu­kla­ją­cy wyż­szość Euro­py.

W duchu współ­za­wod­nic­twa, inte­lek­tu­al­nej eli­cie, któ­ra two­rzy­ła klub, cho­dzi­ło o to, kto doło­ży naj­pięk­niej­szą cegieł­kę do całej budow­li.

I minę­ło kil­ka tygo­dni, w trak­cie któ­rych M… otrzy­ma­ła plik mate­ria­łów dowo­do­wych na rzecz swo­jej spra­wy – trzy­dzie­ści nastę­pu­ją­cych doku­men­tów.


Dokument pierwszy cz.I

Oko­ło 1435 na swo­ich wło­ściach w Bur­gun­dii żył pan de Cour­ty, sie­jąc postrach despo­ty­zmem i oschło­ścią ser­ca.
Wiej­ska ślicz­not­ka mu nie dała?… Kon­fi­ska­ta skraw­ka zie­mi, i nie zosta­wa­ło jej nic inne­go, jak tyl­ko żebrać pospo­łu z naj­bliż­szy­mi.

Tak oto zachwy­ca­ją­ca sie­ro­ta, zło­to­wło­sa Eda Ber­cin, jesz­cze w dniu nie­po­słu­szeń­stwa musia­ła opu­ścić domo­wą strze­chę na polu, gdzie miesz­ka­ła ze swo­ją sła­bo­wi­tą bab­ką.

Była zima. Dwie nie­szczę­śni­ce, odtrą­co­ne przez zalęk­nio­nych „lep­szych”, masze­ro­wa­ły w śnie­gu aż po las Vige­lal, gdzie gro­ta Porvio­ux ofia­ro­wa­ła im schro­nie­nie.

Tam, opadł­szy na zamar­z­nię­tą zie­mię, sta­ro­win­ka zadrża­ła i zga­sła.

Zro­biw­szy sobie łuk i strza­ły, nazbyt dum­na, aby wycią­gać rękę, Eda żyła odtąd jak jaski­nio­wiec z owo­ców łowiec­twa.
Mło­da wio­sna zasta­ła ją pew­ne­go ran­ka na włó­czę­dze wzdłuż kwie­ci­stej dro­gi, gdzie zosta­ła zwa­bio­na przez świe­żo roz­kwi­tłe dzwon­ki, któ­re zda­wa­ły się cze­kać na naj­lżej­sze tchnie­nie, aby wysła­wiać wio­sen­ną porę rado­snym dzyń-dzyń.

Zro­bi­ła z nich bukiet – po czym, sku­szo­na świe­żo­ścią nowej tra­wy, wycią­gnę­ła się na zie­mi… gdzie sen zasko­czył ją w chwi­li, gdy mło­dy łazik, Romé Daigle, uka­zał się na zakrę­cie dro­gi.

Wnet Romé sta­nął jak wry­ty, oszo­ło­mio­ny jej uro­dą. I zdjął go dziw­ny strach, że ujrzy uno­szą­ce się powie­ki: gdy­by oczy, któ­re sobie wyobra­ził jako nie­biań­skie, mia­ły go roz­cza­ro­wać!

Chwy­cił trzy dzwon­ki, któ­re wyśli­znę­ły się z dło­ni Edy… potem, ścią­gnąw­szy z jej ramie­nia włos, zamknął ich łody­gi w zło­ci­stej spi­ra­li.

I zbiegł.

Odtąd Romé, zago­rza­ły moczy­gę­ba – zbi­ty z pan­ta­ły­ku żył w skrzęt­nej i suro­wej samot­no­ści.

Co począć?… Nigdy już nie mógł­by pożą­dać kobie­ty innej niż Eda, któ­rej poszu­ki­wa­nie wstrzy­my­wał strach przed nad­zwy­czaj­ną dez­i­lu­zją.

Ostat­ni­mi cza­sy zało­żo­no zakon Popie­la­tych Krzy­ży, pod natchnie­niem takie­go oto czy­nu, któ­ry przy­ta­cza Saint-Pria­cet:

„Wkrót­ce po Ukrzy­żo­wa­niu Mag­da­le­na mimo­cho­dem roz­po­zna­ła w kra­mie pase­ra Zacrie­go sze­reg szy­cho­wych fara­mu­szek, prze­pa­sek i szarf wyszy­wa­nych zło­tem bądź sre­brem, któ­re kie­dyś zosta­ły jej skra­dzio­ne.
Otóż wraz z nawró­ce­niem przy­wdzia­ła była skrom­ny strój – i spa­li­ła prze­ślicz­ne ozdo­by.
Tanim kosz­tem ponow­nie weszła w posia­da­nie prze­klę­tych szmat, żeby też je spa­lić – oczy­wi­ście dzię­ki Jezu­so­wi, któ­ry pra­gnął, aby mogła uni­ce­stwić zna­ko­mi­te reszt­ki swej prze­szło­ści.
Obec­ność Boże­go pal­ca wyszła na jaw, kie­dy kupie popio­łu, utwo­rzo­nej publicz­nie przez Mag­da­le­nę pod jej drzwia­mi, prze­dziw­nie kapry­śny wie­trzyk nadał postać krzy­ża – wokół któ­re­go tłum ukląkł w krę­gu, rozu­mie­jąc, że jeśli Odku­pi­ciel, z grzesz­ni­cy uczy­niw­szy świę­tą, obec­nie w świę­ty sym­bol zmie­nił popio­ły nie­czy­ste­go pocho­dze­nia, to po to, by dodat­ko­wo potwier­dzić ogól­ną dostęp­ność kró­le­stwa nie­bie­skie­go.
Pra­gnąc zazna­czyć odczu­cie boskiej inter­wen­cji:
– Dzię­ku­ję Ci, Panie – wykrzyk­nę­ła Mag­da­le­na – żeś raczył  p o s t a w i ć  k r z y ż y k  na mojej prze­szło­ści.
I powie­dze­nie to zro­bi­ło furo­rę”.

Do zako­nu Popie­la­tych Krzy­ży wstę­po­wał kto­kol­wiek, męż­czy­zna czy kobie­ta, kto brzy­dząc się burz­li­wej prze­szło­ści, ślu­bo­wał zmie­nić kurs. Człon­ko­wie para­do­wa­li w dłu­gim czar­nym habi­cie z kap­tu­rem, obno­sząc na pier­si sza­ty wymow­nie popie­la­ty krzyż. Asce­tycz­nie żyjąc z jał­muż­ny, błą­ka­li się z mia­sta do mia­sta, prze­ni­ka­jąc w sie­dli­ska roz­pu­sty, gdzie rekru­to­wa­li nowi­cju­szy, pra­wiąc im kaza­nia na temat  „P o s t a w c i e  k r z y ż y k  n a  w a s z e j  p r z e s z ł o ś c i”  oraz roz­pro­wa­dza­jąc świę­ty obra­zek, na któ­rym, ponad krzy­żem z popio­łu, oto­czo­nym przez klę­czą­cy tłum, widać było takie oto wzno­szą­ce się sło­wa, utwo­rzo­ne przez mean­dry cien­kiej struż­ki dymu: „Fara­musz­ki na paser”.

Romé został jed­nym z Popie­la­tych Krzy­ży – i puścił się w dro­gę.

Pew­ne­go wie­czo­ra zdo­ław­szy w jed­nym baj­zlu prze­rwać pija­ty­kę, aby zyskać posłuch, wkrót­ce musiał wyjść pośród gwiz­dów. Lecz po kil­ku kro­kach posły­szał te sło­wa:
– Fir­ci­ne Démil jest teraz wasza.
Jed­na dziew­czy­na z baj­zlu poszła była za nim – uczy­ni­ła spo­wiedź.

Matro­na, Mémel­le Par­tar, słyn­na strę­czy­ciel­ka pod­lot­ków, nie­mal dziec­kiem zwer­bo­wa­ła ją do swej tru­py, któ­rej zosta­ła – pięt­na­sto­let­nia Fir­ci­ne – nestor­ką.

Akcen­tu­jąc szyb­kość, wten­czas ude­rza­ją­cą, z jaką rosła: – Nestor­ka dora­sta – chęt­nie powta­rza­ła Mémel­le, widząc w anty­te­zie, jaką nasu­wa­ły te sło­wa, korzyst­ne pod­kre­śle­nie nie­doj­rza­ło­ści swych towa­rów.
Zmyśl­na w inte­re­sach Mémel­le potra­fi­ła zwięk­szyć docho­dy dzię­ki ogól­no­ludz­kiej sła­bo­ści do gier.
Jeże­li ktoś chciał, mógł zapła­cić tyl­ko pół ceny, a potem zrzec się kwo­ty bądź zostać obsłu­żo­nym wedle woli – zda­jąc się na los, son­do­wa­ny, z uwa­gi na szcze­gól­ny cha­rak­ter sytu­acji, za pomo­cą przed­mio­tu, któ­ry tchnął miło­ścią.

Mémel­le otrzy­ma­ła w mło­do­ści dowód praw­dzi­we­go uczu­cia, ser­dusz­ko wycię­te ze zło­tej płyt­ki. Imię Gor­lo­do, wyry­te na jed­nej ze stron, mówi­ło, o czy­je ser­ce cho­dzi – ser­ce zro­bio­ne z nie­prze­bra­nych skar­bów miło­ści, dopo­wia­dał wybra­ny metal.

Wła­śnie to ser­dusz­ko, opa­trzo­ne po jed­nej stro­nie imie­niem, rzu­co­ne wyso­ko w obro­ty fawo­ry­zo­wa­ło, albo i nie, płat­ni­ka, upa­da­jąc dobrze bądź źle – gdy tym­cza­sem wybra­na awan­sem mło­da boha­ter­ka chwi­li śle­dzi­ła je wzro­kiem, nie­wzru­szo­na.

Czę­sto­kroć ser­wis ser­dusz­kiem doty­czył Fir­ci­ne, któ­ra wie­rzy­ła, peł­na skru­pu­łów, że hanieb­ne bycie  w  o b r o t a c h  uczy­ni­ło ją nie­god­ną odku­pie­nia.

Aby mniej był jej wstręt­ny wize­ru­nek losu jako arbi­tra, Romé opo­wie­dział jej o Caci­ta­ine.
Porzu­co­na w środ­ku cią­ży przez tajem­ne­go kochan­ka, Caci­ta­ine, mło­da Gali­lej­ka z dobrej rodzi­ny, nie mogła dłu­go ukry­wać swe­go sta­nu.

Po wście­kłym „Idź precz!”, ojciec dodał szy­der­czo, poka­zu­jąc bydlę, któ­re mia­ło ją ponieść:
– Prze­ba­czę ci, gdy ten osioł wró­ci ino­cho­dem!
Po godzi­nie Caci­ta­ine dotar­ła w ocie­nio­ne miej­sce, gdzie Jezus i jego ludzie wła­śnie skoń­czy­li połu­dnio­wy posi­łek – musia­ła odpo­wia­dać na pyta­nia o swo­je łzy.
Spo­glą­da­no na Nauczy­cie­la. Cóż wybie­rze odno­śnie wino­waj-czy­ni, odby­wa­ją­cej wszak pokut­ną pró­bę: łagod­ność czy suro­wość?
Chcąc odwo­łać się do bez­stron­no­ści losu, Jezus spra­wił, że na szcząt­ki kuchen­ne­go ogni­ska wyla­no całą wodę z amfo­ry, i rzekł do Caci­ta­ine:
– Triumf ognia będzie ozna­czać twe zwy­cię­stwo.
Po fazie nie­pew­no­ści, górę wziął ogień.

Wkrót­ce pośród roz­ro­stu czer­wie­ni zosta­ła jedy­nie czar­na pla­ma w środ­ku – któ­rej zanik spo­wo­do­wał, że Jezus wycią­gnął dłoń w stro­nę Caci­ta­ine, a następ­nie w stro­nę punk­tu, z któ­re­go przy­by­ła.
I Caci­ta­ine poczu­ła, jak jej wierz­cho­wiec sam, odtąd ino­cho­dem, wra­ca w rodzin­ne obej­ście – gdzie ojciec, roz­po­znaw­szy cud, otwo­rzył dla niej swe ramio­na.

Fir­ci­ne odzy­ska­ła spo­kój.

I wkrót­ce potem ujrza­no, jak dwa Popie­la­te Krzy­że razem ruszy­ły w pole; byli to Romé i Fir­ci­ne, złą­cze­ni czu­ło­ścią naj­czyst­szą, jak rodzeń­stwo.

Prze­jeż­dża­jąc pew­ne­go dnia przez Mur­le­au, zapra­gnę­li poznać sław­ne­go i świę­te­go pustel­ni­ka Danec­teu­ra.
Nie­zmier­nie sła­by, uczo­ny Danec­teur jedy­nie pod ożyw­czy­mi raza­mi świe­że­go powie­trza – i na słoń­cu – mógł podo­łać tru­do­wi odwie­dzin.

Ludzie pra­gną­cy zasię­gnąć jego uświę­ca­ją­ce­go sło­wa wie­dzie­li, że wej­ście do małe­go ogród­ka dozwo­lo­ne było tyl­ko wte­dy, kie­dy tęcza wid­nia­ła w wodo­try­sku.

Któ­re­goś pięk­ne­go poran­ka – w obec­no­ści tęczy – Romé i Fir­ci­ne zary­zy­ko­wa­li.
Na szmer ich kro­ków Danec­teur wyszedł ze swo­je­go dom­ku, wska­zał im pół­ko­li­stą ławę – i opo­wie­dział Recy­dy­wę Baho­la de Jic.

Mło­dy i boga­ty, Bahol de Jic wywo­dził się ze zna­ko­mi­te­go rodu – w isto­cie z jego  ż e l a z n e j  g a ł ę z i,  któ­ra mia­no to zawdzię­cza­ła przy­sło­wio­wej sztyw­no­ści w oby­cza­jach jej człon­ków.

Pew­ne­go pięk­ne­go dnia, pod­czas łagod­nej jesie­ni, kie­dy nic jesz­cze pra­wie nie pożół­kło, Bahol usły­szał w lesie chór mło­dziut­kich gło­sów. Wkrót­ce uka­za­ła się gru­pa dziew­cząt, któ­re, nie prze­ry­wa­jąc pie­śni, zapro­si­ły go uprzej­mie, aby do nich dołą­czył.
Bahol ujął ramię Farvet­te – i osią­gnął to, że zosta­li z tyłu.
Miłe godzi­ny pły­nę­ły.
Już nad­cho­dzi­ła noc, a ponie­waż Farvet­te bała się zanad­to spóź­nić:
– Chodź­my wypa­trzeć godzi­nę w gwiaz­dach – rzekł Bahol.
A Farvet­te doda­ła:
– Zoba­czy­my, czy Clar­cée zno­wu się nie skry­ła.
Wie­le się wte­dy mówi­ło o gwieź­dzie Clar­cée, któ­ra wła­śnie znów znie­nac­ka się poja­wi­ła po upły­wie pół­wie­cza nie­obec­no­ści – kil­ka godzin po śmier­ci sta­re­go Cola­sa, któ­ry ongi prze­dziw­nie się wzbo­ga­cił.
Sprze­daw­szy w wie­ku dwu­dzie­stu lat, z miło­ści do wina, nie­mal ostat­ni łach, Colas wykrzyk­nął: – Nic mi teraz nie pozo­sta­je, tyl­ko dia­błu zaprze­dać duszę.

Tego same­go dnia, idąc wzdłuż pola, w świe­żej bruź­dzie ujrzał sło­necz­ny odblask – i zro­zu­miał, że Sza­tan akcep­tu­je targ.

W grzecz­nych sło­wach potwier­dził mu rezy­gna­cję z duszy, bojąc się, że w bra­ku tej prze­zor­no­ści dostrze­żo­ny skarb znik­nie przy pierw­szym kon­tak­cie.

Napraw­dę był to skarb – któ­ry Colas zazdro­śnie zno­wu nakrył, wprzód wziąw­szy tyle, ile potrze­bo­wał, żeby pole nabyć za gotów­kę.
Następ­nej nocy na kopu­le nie­bie­skiej zabra­kło Clar­cée – Sza­tan zdo­łał zabrać ją Bogu jako zakład­nicz­kę, gdy­by przy­pad­kiem zechcia­no mu wydrzeć  j e g o  duszę.
Boga­ty pijak Colas miał pięć­dzie­siąt lat obfi­tej liba­cji – i, umarł­szy bez skru­chy, poszedł pro­sto do Sza­ta­na, któ­ry mógł wów­czas przy­wró­cić Clar­cée na jej miej­sce.

Wyszedł­szy na pola­nę, Bahol i Farvet­te przyj­rze­li się Clar­cée, któ­ra poka­zy­wa­ła godzi­nę już zbyt póź­ną – i pozwo­li­ła ich war­gom złą­czyć się na poże­gna­nie.

Naza­jutrz Bahol sta­wił się przed ojcem, któ­ry prze­wą­chał wybryk i ostrzegł, że jako czło­nek żela­znej gałę­zi zosta­nie uka­ra­ny śmier­cią w wypad­ku recy­dy­wy.

Bahol czę­sto cho­dził w odwie­dzi­ny do cha­łu­py swo­jej mam­ki i sio­stry mlecz­nej, gdzie przyj­mo­wał róż­ne skrom­ne uprzej­mo­ści obu kobiet, któ­re gor­li­wie chcąc go ufe­to­wać, kła­dły na stół nabiał i owo­ce.
– Miał­bym chęć na  d r o g ą  o p o w i a s t k ę,  mam­ko – mówił Bahol, z roz­my­słem uży­wa­jąc wyra­że­nia zna­ne­go jego war­gom od dziec­ka.
I sta­ra opo­wieść, sły­sza­na przed laty, zno­wu urze­ka­ła jego uszy.
Pew­ne­go dnia – fatal­ne­go dnia – otwo­rzy­ła mu wystra­szo­na Nine, któ­ra wska­za­ła bia­łą jak papier mat­kę na łóż­ku, gdzie śmierć od rana szy­ko­wa­ła swo­je dzie­ło.
Bahol musiał wziąć się w garść, gdyż umie­ra­ją­ca unio­sła powie­ki.
– Chcesz  d r o g ą  o p o w i a s t k ę?
– Tak, mam­ko.
– A więc! Tril­lat mar­niał od cza­su śmier­tel­nej kąpie­li swo­jej narze­czo­nej, któ­rej cia­ła nie uda­ło się odna­leźć. Kazał zbu­do­wać maleń­ką gon­do­lę, aby umiesz­czo­no w niej po śmier­ci jego ser­ce – i powie­rzo­no nur­tom mor­der­czej rze­ki. Dobrze wie­dział, że tam, gdzie spo­czę­ła uko­cha­na, jego ser­ce samo zanur­ku­je, aby złą­czyć się z nią już na zawsze. Dokoń­czył żywo­ta – roz­kaz wypeł­nio­no. Pozba­wio­ne pie­czy, wysta­wio­ne na tysiąc nie­bez­pie­czeństw, śpią­ce w gon­do­li ser­ce uniósł prąd. Otóż księż­nicz­ka Dra­mieu­se jecha­ła naten­czas przez kraj. Takie było jej pięk­no, że gdzie­kol­wiek się zatrzy­ma­ła, dzień robo­czy ofi­cjal­nie sta­wał się świę­tem, aby wszyst­kie oczy mogły otrzy­mać swój dar. Śpie­wa­ła gło­sem tak czy­stym, że – powszech­nie bła­ga­na – wypo­wia­da­ła się gesta­mi, aby go oszczę­dzać. Roz­mi­ło­wa­na w nie­prze­wi­dy­wal­nym, przed każ­dym eta­pem otwie­ra­ła klat­kę tre­so­wa­ne­go pta­ka, któ­ry sia­dał w odda­li i wska­zaw­szy w ten spo­sób mar­szru­tę, sam z powro­tem dawał się uwię­zić; tedy jecha­no dalej. Jed­ne­go ran­ka nie­spo­koj­na, gdyż ptak nie­zwy­kle się spie­szył, Dra­mieu­se, a w ślad za nią jej świ­ta, przy­na­gli­ła konia do szyb­sze­go bie­gu. Prze­by­wa­jąc bród, sta­nę­ła na widok nie­sio­nej z bie­giem nur­tu, pro­sto na nią, gon­do­li, w któ­rej spo­czy­wa­ło ser­ce. Wte­dy Dra­mieu­se…

Były to sło­wa ostat­nie.

Nine zamknę­ła oczy umar­łej – po czym padła w ramio­na, któ­re wycią­gnął ku niej Bahol.
Otóż z dłu­gie­go uści­sku bra­ter­skie­go zro­dził się nagle obo­pól­ny zawrót gło­wy… ich war­gi same się złą­czy­ły.
Przy­cho­dząc do sie­bie, Bahol wydał okrzyk: – Recy­dy­wa! – następ­nie uprze­dził ojcow­ską spra­wie­dli­wość swym szty­le­tem.

Pod­niósł się Danec­teur, Romé i Fir­ci­ne podzię­ko­wa­li i ode­szli.
Zro­zu­mie­li, że prze­ni­kli­wy pustel­nik tak na ich widok dobrał opo­wieść, aby mogli się ustrzec wyna­tu­rzeń w swo­jej rodzeń­skiej zaży­ło­ści.
Wkrót­ce potem Romé padł z ręki roz­pa­lo­ne­go mści­cie­la, któ­re­go pozba­wi­ło kochan­ki jego nawra­ca­ją­ce sło­wo.
Teraz już samot­na Fir­ci­ne obra­ła w swej podró­ży sta­ły kie­ru­nek, aby wypeł­nić misję, któ­rą kona­ją­cy Romé miał jesz­cze czas jej powie­rzyć.

Dotarł­szy do Vige­lal, zdo­ła­ła wyśle­dzić Edę i zwró­cić – wraz z doty­czą­cy­mi jej rewe­la­cja­mi – słyn­ne dzwon­ki, któ­rych łody­gi powią­zał jeden włos.
Kie­dy rzecz zosta­ła roz­gło­szo­na, pan de Cour­ty poczuł wstyd, porów­nu­jąc swo­ją reak­cję z zacho­wa­niem Romé w obli­czu pięk­nej Edy – i Eda odzy­ska­ła swój kąt.


O autorze

Raymond Roussel

Urodzony 20 stycznia 1877 roku w Paryżu. Poeta, prozaik i dramatopisarz. Podróżnik i teoretyk szachów. 14 lipca 1933 roku popełnił samobójstwo w hotelu w Palermo.

Powiązania

Studium temperamentu

dzwieki / WYDARZENIA Różni autorzy

Zapis całe­go spo­tka­nia autor­skie­go z udzia­łem Grze­go­rza Jan­ko­wi­cza, Andrze­ja Sosnow­skie­go i Anny Wasi­lew­skiej pod­czas Por­tu Wro­cław 2009.

Więcej

Dokumenty mające służyć za kanwę (fragment, czyta Andrzej Sosnowski)

dzwieki / RECYTACJE Raymond Roussel

Frag­ment książ­ki Doku­men­ty mają­ce słu­żyć za kan­wę we wła­snym prze­kła­dzie czy­ta Andrze Sosnow­ski. Zare­je­stro­wa­no pod­czas spo­tka­nia „Stu­dium doku­men­tów” na festi­wa­lu Port Wro­cław 2009.

Więcej

Spóźnieni śpiewacy

nagrania / między wierszami Różni autorzy

Tłu­ma­cze opo­wia­da­ją o książ­kach Żół­te popo­łu­dnie Wal­la­ce­’a Ste­ven­sa, Tomasz Mrocz­ny. Sza­leń­stwo dnia Mau­ri­ce­’a Blan­cho­ta oraz Doku­men­ty mają­ce słu­żyć za kan­wę Ray­mon­da Rous­se­la. Nagra­nie zre­ali­zo­wa­no pod­czas festi­wa­lu Port Wro­cław 2009

Więcej

Raymond Roussel (1877–1933)

recenzje / IMPRESJE André Breton

Recen­zja André Bre­to­na z książ­ki Doku­men­ty mają­ce słu­żyć za kan­wę Ray­mon­da Rous­se­la, wyda­nej w prze­kła­dzie Andrze­ja Sosnow­skie­go w Biu­rze Lite­rac­kim w wer­sji papie­ro­wej 7 lip­ca 2008 roku, a w wer­sji elek­tro­nicz­nej 19 lip­ca 2017 roku.

Więcej

Fabularne za(sko)czynki

recenzje / ESEJE Agnieszka Nęcka

Recen­zja Agniesz­ki Nęc­kiej z książ­ki Doku­men­ty mają­ce słu­żyć za kan­wę Ray­mon­da Rous­se­la, wyda­nej w prze­kła­dzie Andrze­ja Sosnow­skie­go w Biu­rze Lite­rac­kim w wer­sji papie­ro­wej 7 lip­ca 2008 roku, a w wer­sji elek­tro­nicz­nej 19 lip­ca 2017 roku.

Więcej

Dokumenty mające służyć za kanwę (fragment, czyta Andrzej Sosnowski)

dzwieki / RECYTACJE Raymond Roussel

Frag­ment książ­ki Doku­men­ty mają­ce słu­żyć za kan­wę we wła­snym prze­kła­dzie czy­ta Andrze Sosnow­ski. Zare­je­stro­wa­no pod­czas spo­tka­nia „Stu­dium doku­men­tów” na festi­wa­lu Port Wro­cław 2009.

Więcej

Raymond Roussel (1877–1933)

recenzje / IMPRESJE André Breton

Nad­zwy­czaj­na ory­gi­nal­ność dzie­ła Rous­se­la wyra­ża się w sil­nym sprze­ci­wie wobec zna­cze­nia i donio­sło­ści, wymie­rza osta­tecz­ny poli­czek obroń­com pry­mi­tyw­ne­go, opóź­nio­ne­go w roz­wo­ju reali­zmu, czy okre­śla on sie­bie jako „socja­li­stycz­ny”, czy też nie…

Więcej

O Dokumentach mających służyć za kanwę

recenzje / NOTKI I OPINIE Różni autorzy

Komen­ta­rze Joh­na Ash­be­ry­’e­go, Andrze­ja Sosnow­skie­go, Justy­ny Sobo­lew­skiej, Kuby Mikur­dy oraz Ada­ma Zdro­dow­skie­go.

Więcej

Raymond Roussel (1877–1933)

recenzje / IMPRESJE André Breton

Nad­zwy­czaj­na ory­gi­nal­ność dzie­ła Rous­se­la wyra­ża się w sil­nym sprze­ci­wie wobec zna­cze­nia i donio­sło­ści, wymie­rza osta­tecz­ny poli­czek obroń­com pry­mi­tyw­ne­go, opóź­nio­ne­go w roz­wo­ju reali­zmu, czy okre­śla on sie­bie jako „socja­li­stycz­ny”, czy też nie…

Więcej

O Dokumentach mających służyć za kanwę

recenzje / NOTKI I OPINIE Różni autorzy

Komen­ta­rze Joh­na Ash­be­ry­’e­go, Andrze­ja Sosnow­skie­go, Justy­ny Sobo­lew­skiej, Kuby Mikur­dy oraz Ada­ma Zdro­dow­skie­go.

Więcej