Studium temperamentu
dzwieki / WYDARZENIA Różni autorzyZapis całego spotkania autorskiego z udziałem Grzegorza Jankowicza, Andrzeja Sosnowskiego i Anny Wasilewskiej podczas Portu Wrocław 2009.
WięcejFragmenty książki Dokumenty mające służyć za kanwę Raymonda Roussela, wydanej w przekładzie Andrzeja Sosnowskiego w Biurze Literackim w wersji papierowej 7 lipca 2008 roku, a w wersji elektronicznej 19 lipca 2017 roku.
W Hawanie żyła sobie w para sierot, czternastoletni A… L… i jego bliźniacza siostra M.…
Pochodzące z rodu hiszpańskich kolonistów dzieci dorastały pod czułą kuratelą niezamężnej babki stryjecznej S…, osoby prostolinijnej i kompetentnej, z męskim wigorem, umiejętnie chodzącej wokół swoich spraw.
Zgodnie z regułą rozwój bliźniąt przebiegał nierównomiernie już w macierzyńskim łonie: M… zapewniła sobie sporo żywotnych soków kosztem A…, który, nieuleczalnie wątły, tylko cudem osiągnął wiek adolescencji.
Charakterystyczna dla bliźniąt, fanatyczna tkliwość łączyła A… i M.… Ponadto A…, nader uzdolniony, umiał wywierać dobroczynny wpływ na swoich towarzyszy, któremu jego siostra poddawała się bez reszty. W szkole przewodził całej klasie i czerpiąc dodatkowy prestiż z tytułu w e t e r a n a, zdobytego za sprawą poważnej choroby, która swego czasu uczyniła zeń repetenta, jednym doradzał, drugich wspierał, i jednym słowem ucinał kłótnie innych.
Dwa przykłady dadzą pojęcie o skali jego autorytetu.
Do grona swoich kolegów zaliczał syna N… O…, sławnego w całym kraju nuworysza, oraz syna R… V…, którego imię przywodziło na myśl pewien zagadkowy skandal.
Zwyczajny sługa plantatora, N… O…, za sprawą szczęśliwego losu na loterii już w bardzo młodym wieku zdołał położyć fundamenty pod fortunę, która przez ćwierć stulecia osiągnęła znaczne rozmiary dzięki jego uzdolnieniom i chciwości.
Wszakże niskie pochodzenie zapewniało mu ze strony kubańskich luminarzy jedynie lodowatą obojętność, z której powodu cierpiał i którą próbował przezwyciężyć, nabywając tytuł.
Wyjechał do Rzymu – powrócił jako hrabia papieski.
Jednak świetni Kubańczycy bynajmniej nie byli olśnieni i powzięli urazę, uznawszy to za prowokację. Zapędy nowego szlachcica spotkała nie tylko odprawa, albowiem uzgodniono, iż w anonimowej przesyłce otrzyma on egzemplarz składni w pysznej oprawie, ozdobionej okazałą koroną hrabiowską. Tak wyglądała subtelna drwina z arystokratycznych pretensji dukającego eks-parobka.
Hrabia d’O… zrozumiał – i dał sobie spokój.
Zresztą inne troski już wkrótce miały go pochłonąć.
Hawana fetowała podówczas włoską trupę operową, której gwiazdą była piękna i rozwiązła A…, zwana „królową wokalizy”.
Ponieważ w pieśniarskim repertuarze nie figurowało nic dostatecznie trudnego, aby jej niesłychana wirtuozeria w całej pełni mogła zabłysnąć, A… zamówiła w aranżacji na głos, ze słowami natchnionymi przez tytuł, fortepianową „Prządkę” autorstwa D.… Bezlitosna gonitwa zawiłych przebiegów chromatycznych, sięgających po subtelne efekty naśladowcze, wykluczała pośledniejsze talenty. Wykonanie dzieła, będącego już dla palców prawdziwym tour de force, dla gardła oznaczało wyczyn wręcz cudowny.
Który przychodził A… najwyraźniej bez wysiłku, gdyż śpiewając bez przerwy pianissimo, osiągała niebotyczną szybkość, przy której wartości poszczególnych nut, rozciągających każdą sylabę, były bez wyjątku doskonale artykułowane.
Po zakończeniu ostatniego aktu natarczywa wrzawa za każdym razem zmuszała A… do wykonania „Prządki”, co zawsze przynosiło triumf.
Kiedy d’O… pierwszy raz ujrzał A… na scenie, widząc jej olśniewające piękno, poczuł rozkoszny niepokój, który na dźwięk jej głosu natychmiast uległ podwojeniu. Jego rosnące z każdym aktem pożądanie ostatecznie rozjątrzyło się w finale, kiedy w nieuchronnej „Prządce”, przepełniającej miarę jej uroku, A… przeszła jako artystka samą siebie i stanęła w blasku apoteozy.
Gdy po łatwym podboju, d’O… w pełni „miodowego miesiąca” usłyszał, że mówi się o wyjeździe trupy, udręka spotęgowała moc jego namiętności, toteż próbując nakłonić A…, żeby z nim została i rzuciła scenę, składał jej ponętne oferty, ona zaś, czując swoją siłę i postanawiając wykorzystać sytuację do cna, na nic się nie zgadzała, prócz małżeństwa – i tak długo trwała przy swoim, aż ustąpił.
Wtargnięcie w jego egzystencję małżonki z burzliwą przeszłością jedynie pogłębiło ostracyzm, z powodu którego
cierpiał d’O… – i przeciw któremu raz jeszcze postanowił wystąpić.
Na Kubie wielkim poważaniem cieszyły się konne wyścigi i właśnie na torze d’O… oparł swój plan. Uczestnictwo w takich zawodach przyniosłoby mu świadectwo elegancji – tudzież stosunki w znakomitym świecie gonitw.
Założył stajnię – i zawsze czyhając na sposobność, aby wesprzeć A… jakimś widocznym hołdem, na przekór niechęci świętoszków, ku jej chwale wybrał na swoje barwy zieleń, biel i czerwień flagi włoskiej.
Lecz jedyną odpowiedzią hipodromu na sportowe osiągnięcia małżonków były kolejne dąsy, toteż d’O…, zniechęcony, nie zwlekał ze sprzedażą wszystkich koni.
Po tej przykrości przyszła radość: urodził się syn.
Otóż właśnie ten syn, wówczas trzynastoletni S… d’O, był kompanem A… L.…
Gdy w trakcie prowadzonej szeptem utarczki pewien szkolny kolega nazwał go „synem lokajczyka i ladacznicy”, S… ripostował wyzwaniem na pojedynek. Podczas przerwy, przy pierwszej wymianie ciosów interweniował A… – następnie indagował.
Zważywszy na ohydny charakter obelgi, zażądał, aby S… otrzymał publiczne przeprosiny – jego wola została z szacunkiem, jak zawsze, wykonana.
Z kolei syn V… niesprawiedliwie cierpiał konsekwencje pewnych podejrzeń, jakie zawisły nad głową jego ojca.
Który wcześnie osierocony, osiągnąwszy pełnoletność przeputał skromną ojcowiznę, a będąc ujmującego wyglądu, ubiegał się o względy … i znalazł przyszłą dziedziczkę.
Parę lat wystawnego życia i wiano do reszty stopniało, a zirytowani teściowie jedynie bardzo skąpo łożyli na parę – borykającą się odtąd z trudnościami, które tylko wzrosły wraz z narodzinami syna. I oto żona V… właściwie jeszcze nie wstała po połogu, kiedy jej ojciec i matka tajemniczo zmarli w przeciągu jednej i tej samej godziny.
Autopsja dostarczyła dowodu podwójnego otrucia.
Badanie żywności spełzło na niczym. Należało szukać gdzie indziej i w końcu podejrzenie padło na klej asortymentu znaczków o wzruszającej genezie.
Dwa lata wcześniej Amerykanin T… podjął na swym okręcie „B…” zuchwałą próbę polarnego zwiadu.
Kiedy ustalony czas jego powrotu został znacznie przekroczony, urządzono składkę publiczną, aby móc podjąć próby poszukiwań.
Mianowicie powstał znaczek z okrętem „B…” zagubionym wśród lodów, który wkrótce na wielu listach zaczął towarzyszyć pocztowemu stemplowi.
Niejeden korespondent sprytnym sposobem znalazł się pod przymusem, otrzymując niezamówiony arkusz stu znaczków – wkrótce u drzwi zjawiał się akwizytor, żądając zwrotu arkusza, bądź pieniędzy.
Otóż arkusz tego rodzaju dotarł był do teściów V… i niezwłocznie został użyty, akwizytor zaś spotkał się z dobrym przyjęciem.
Dwa tygodnie później teściowie umarli.
Pozostało sześć znaczków – zatruty klej, głosił wynik analizy.
Ponieważ żadnej koperty nie udało się odnaleźć, śledztwo utknęło w martwym punkcie – i obumarło. Lecz podejrzenia dotyczące V…, któremu aż nadto dopisało szczęście, niosły się głośnym echem – nie dosięgając jego żony, która cieszyła się powszechnym szacunkiem.
Od tamtego czasu sprawa nigdy jednak nie ucichła, pozostając w dziedzinie pogłosek.
Tak więc poruszony ich analogiczną podatnością na ciosy, syn V… oklaskiwał publiczne przeprosiny skierowane do S… d’O.…
Rozjątrzony oszczerca poszukał zemsty, która mając charakter anonimowy, nie oznaczałaby dlań kolejnej nauczki.
W dogodnym momencie wszedł do pustej sali sypialnej i – będąc dość dobrym z rysunków – wykonał węglem na ścianie, za łóżkiem młodego V…, obelżywy szkic, na którym, pod słowami „Tato uderza dwa razy”, dwa wozy pogrzebowe jechały jeden za drugim nieopodal ramki w kącie, wypełnionej przez wielki znaczek przedstawiający polarną katastrofę.
Poczuł nienawiść do swojej pracy, kiedy spostrzegł, że jej odkrycie wywołało ogólne zażenowanie – oraz łzy zainteresowanej osoby.
Wprowadzony w całą rzecz, A… skrzyknął klasę i w dwójnasób napiętnował potwarz, która, tchórzliwie anonimowa, godziła w syna poprzez osobę ojca.
Po czym odmalował tak promienny obraz rehabilitacji dzięki wyznaniu winy, że z kolei winowajca nagle zapłakał, zbliżył się i zgiął przed swoją ofiarą, kajając się i prosząc o wybaczenie.
Łatwo zgadnąć, co działo się z siostrą – w dodatku siostrą bliźniaczką – pod wpływem siły tak już przemożnej względem zwykłych koleżków.
Dla M… każde słowo A… stanowiło artykuł wiary, i z ochotą stawiłaby czoło każdemu wyzwaniu, aby tylko mogła zatriumfować jakakolwiek sprawa, której był rzecznikiem.
W istocie pełen skłonności do aktów dobroci, nad wiek rozwinięty młodzian hołubił niekiedy wielkie altruistyczne sny – które śmiało zamierzał pewnego dnia urzeczywistnić.
Nader przywiązany do rodzinnej wyspy, pragnąłby zwłaszcza, aby wytężone naśladownictwo Europy nadało rodzimej cywilizacji wyższy stopień wyrafinowania.
Tak żarliwie podziwiał Europę, z którą przecież łączyła go hiszpańska krew – ojczyznę świetnych pamiątek, trwałych tradycji, arcydzieł sztuki, wzniosłych umysłów – zarazem mało sobie ceniąc przyziemny industrializm niewyrobionej Ameryki.
I bardzo często z pasją, zwierzając się M…, kreślił dalekosiężne plany na przyszłość, inspirowane tym szczególnym patriotyzmem.
Przyszłości tej, niestety, miał nie dożyć; śmierć, która nieustannie krążyła nad nim od kołyski, zabrała go w wieku lat dwudziestu, wyniszczonego przez chorobę płuc – na oczach nieprzytomnej M…, na zawsze już niepocieszonej.
Jednakowoż poczucie świętej misji, jaką miała wypełnić, było dla M… podporą w jej rozpaczy.
A… na łożu śmierci solennie ją zobowiązał, aby zamiast niego urzeczywistniła ów patriotyczny sen – z wyciągniętą ręką ślubowała posłuszeństwo.
Rok później stryjeczna babka zmarła pod brzemieniem lat, pozostawiając majątek, który pozwolił M… natychmiast rozwinąć skrzydła.
Czując od początku, jak niewiele zdołałaby wskórać bez współpracowników, opublikowała i bezpłatnie rozpowszechniała broszurkę zawierającą czytelny apel o pomoc. Znajdowała się w niej wykładnia desideratum A… – a także projekt utworzenia, z udziałem zwolenników jej idei, koedukacyjnego klubu, którego działacze zbieraliby się u niej w domu.
Z aprobującym zrozumieniem przyłączyli się liczni intelektualiści, pełni patriotycznego uniesienia[1].
Każdym klubem ktoś musi zarządzać; miało miejsce powszechne głosowanie i w pierwszej turze M… jednogłośnie została mianowana prezesem.
Zaraz też nalegano, aby wynalazła dla siebie insygnia, które nosiłaby w trakcie posiedzeń jako rękojmię przywództwa.
I tak nagabywana, pogrążyła się w rozmyślaniach, przez długi czas bezowocnych, aż wreszcie metodą eliminacji powzięła pewną śmiałą myśl – zrazu odrzuconą, jako niewspółmierną do celu.
Jako że w istocie nie chodziłoby o zwykły ozdobny atrybut, lecz o cały kostium.
W gablocie z saską porcelaną, w jej salonie od niepamiętnych czasów na widoku, figurowało między innymi „Porwanie Europy”. Pełen gracji strój, skopiowany z tej figurynki – uzupełniony różowym trykotem – stał się uniformem pani prezes.
Sesja, na której w nim zadebiutowała, nabrała charakteru inauguracyjnej odświętności. Prym wiodła aktywność w poszukiwaniu rezolucji, jakie należało podjąć. Ostatecznie każdy miał za zadanie dostarczyć szkic odpowiednio uwypuklający wyższość Europy.
W duchu współzawodnictwa, intelektualnej elicie, która tworzyła klub, chodziło o to, kto dołoży najpiękniejszą cegiełkę do całej budowli.
I minęło kilka tygodni, w trakcie których M… otrzymała plik materiałów dowodowych na rzecz swojej sprawy – trzydzieści następujących dokumentów.
Około 1435 na swoich włościach w Burgundii żył pan de Courty, siejąc postrach despotyzmem i oschłością serca.
Wiejska ślicznotka mu nie dała?… Konfiskata skrawka ziemi, i nie zostawało jej nic innego, jak tylko żebrać pospołu z najbliższymi.
Tak oto zachwycająca sierota, złotowłosa Eda Bercin, jeszcze w dniu nieposłuszeństwa musiała opuścić domową strzechę na polu, gdzie mieszkała ze swoją słabowitą babką.
Była zima. Dwie nieszczęśnice, odtrącone przez zalęknionych „lepszych”, maszerowały w śniegu aż po las Vigelal, gdzie grota Porvioux ofiarowała im schronienie.
Tam, opadłszy na zamarzniętą ziemię, starowinka zadrżała i zgasła.
Zrobiwszy sobie łuk i strzały, nazbyt dumna, aby wyciągać rękę, Eda żyła odtąd jak jaskiniowiec z owoców łowiectwa.
Młoda wiosna zastała ją pewnego ranka na włóczędze wzdłuż kwiecistej drogi, gdzie została zwabiona przez świeżo rozkwitłe dzwonki, które zdawały się czekać na najlżejsze tchnienie, aby wysławiać wiosenną porę radosnym dzyń-dzyń.
Zrobiła z nich bukiet – po czym, skuszona świeżością nowej trawy, wyciągnęła się na ziemi… gdzie sen zaskoczył ją w chwili, gdy młody łazik, Romé Daigle, ukazał się na zakręcie drogi.
Wnet Romé stanął jak wryty, oszołomiony jej urodą. I zdjął go dziwny strach, że ujrzy unoszące się powieki: gdyby oczy, które sobie wyobraził jako niebiańskie, miały go rozczarować!
Chwycił trzy dzwonki, które wyśliznęły się z dłoni Edy… potem, ściągnąwszy z jej ramienia włos, zamknął ich łodygi w złocistej spirali.
I zbiegł.
Odtąd Romé, zagorzały moczygęba – zbity z pantałyku żył w skrzętnej i surowej samotności.
Co począć?… Nigdy już nie mógłby pożądać kobiety innej niż Eda, której poszukiwanie wstrzymywał strach przed nadzwyczajną deziluzją.
Ostatnimi czasy założono zakon Popielatych Krzyży, pod natchnieniem takiego oto czynu, który przytacza Saint-Priacet:
„Wkrótce po Ukrzyżowaniu Magdalena mimochodem rozpoznała w kramie pasera Zacriego szereg szychowych faramuszek, przepasek i szarf wyszywanych złotem bądź srebrem, które kiedyś zostały jej skradzione.
Otóż wraz z nawróceniem przywdziała była skromny strój – i spaliła prześliczne ozdoby.
Tanim kosztem ponownie weszła w posiadanie przeklętych szmat, żeby też je spalić – oczywiście dzięki Jezusowi, który pragnął, aby mogła unicestwić znakomite resztki swej przeszłości.
Obecność Bożego palca wyszła na jaw, kiedy kupie popiołu, utworzonej publicznie przez Magdalenę pod jej drzwiami, przedziwnie kapryśny wietrzyk nadał postać krzyża – wokół którego tłum ukląkł w kręgu, rozumiejąc, że jeśli Odkupiciel, z grzesznicy uczyniwszy świętą, obecnie w święty symbol zmienił popioły nieczystego pochodzenia, to po to, by dodatkowo potwierdzić ogólną dostępność królestwa niebieskiego.
Pragnąc zaznaczyć odczucie boskiej interwencji:
– Dziękuję Ci, Panie – wykrzyknęła Magdalena – żeś raczył p o s t a w i ć k r z y ż y k na mojej przeszłości.
I powiedzenie to zrobiło furorę”.
Do zakonu Popielatych Krzyży wstępował ktokolwiek, mężczyzna czy kobieta, kto brzydząc się burzliwej przeszłości, ślubował zmienić kurs. Członkowie paradowali w długim czarnym habicie z kapturem, obnosząc na piersi szaty wymownie popielaty krzyż. Ascetycznie żyjąc z jałmużny, błąkali się z miasta do miasta, przenikając w siedliska rozpusty, gdzie rekrutowali nowicjuszy, prawiąc im kazania na temat „P o s t a w c i e k r z y ż y k n a w a s z e j p r z e s z ł o ś c i” oraz rozprowadzając święty obrazek, na którym, ponad krzyżem z popiołu, otoczonym przez klęczący tłum, widać było takie oto wznoszące się słowa, utworzone przez meandry cienkiej strużki dymu: „Faramuszki na paser”.
Romé został jednym z Popielatych Krzyży – i puścił się w drogę.
Pewnego wieczora zdoławszy w jednym bajzlu przerwać pijatykę, aby zyskać posłuch, wkrótce musiał wyjść pośród gwizdów. Lecz po kilku krokach posłyszał te słowa:
– Fircine Démil jest teraz wasza.
Jedna dziewczyna z bajzlu poszła była za nim – uczyniła spowiedź.
Matrona, Mémelle Partar, słynna stręczycielka podlotków, niemal dzieckiem zwerbowała ją do swej trupy, której została – piętnastoletnia Fircine – nestorką.
Akcentując szybkość, wtenczas uderzającą, z jaką rosła: – Nestorka dorasta – chętnie powtarzała Mémelle, widząc w antytezie, jaką nasuwały te słowa, korzystne podkreślenie niedojrzałości swych towarów.
Zmyślna w interesach Mémelle potrafiła zwiększyć dochody dzięki ogólnoludzkiej słabości do gier.
Jeżeli ktoś chciał, mógł zapłacić tylko pół ceny, a potem zrzec się kwoty bądź zostać obsłużonym wedle woli – zdając się na los, sondowany, z uwagi na szczególny charakter sytuacji, za pomocą przedmiotu, który tchnął miłością.
Mémelle otrzymała w młodości dowód prawdziwego uczucia, serduszko wycięte ze złotej płytki. Imię Gorlodo, wyryte na jednej ze stron, mówiło, o czyje serce chodzi – serce zrobione z nieprzebranych skarbów miłości, dopowiadał wybrany metal.
Właśnie to serduszko, opatrzone po jednej stronie imieniem, rzucone wysoko w obroty faworyzowało, albo i nie, płatnika, upadając dobrze bądź źle – gdy tymczasem wybrana awansem młoda bohaterka chwili śledziła je wzrokiem, niewzruszona.
Częstokroć serwis serduszkiem dotyczył Fircine, która wierzyła, pełna skrupułów, że haniebne bycie w o b r o t a c h uczyniło ją niegodną odkupienia.
Aby mniej był jej wstrętny wizerunek losu jako arbitra, Romé opowiedział jej o Cacitaine.
Porzucona w środku ciąży przez tajemnego kochanka, Cacitaine, młoda Galilejka z dobrej rodziny, nie mogła długo ukrywać swego stanu.
Po wściekłym „Idź precz!”, ojciec dodał szyderczo, pokazując bydlę, które miało ją ponieść:
– Przebaczę ci, gdy ten osioł wróci inochodem!
Po godzinie Cacitaine dotarła w ocienione miejsce, gdzie Jezus i jego ludzie właśnie skończyli południowy posiłek – musiała odpowiadać na pytania o swoje łzy.
Spoglądano na Nauczyciela. Cóż wybierze odnośnie winowaj-czyni, odbywającej wszak pokutną próbę: łagodność czy surowość?
Chcąc odwołać się do bezstronności losu, Jezus sprawił, że na szczątki kuchennego ogniska wylano całą wodę z amfory, i rzekł do Cacitaine:
– Triumf ognia będzie oznaczać twe zwycięstwo.
Po fazie niepewności, górę wziął ogień.
Wkrótce pośród rozrostu czerwieni została jedynie czarna plama w środku – której zanik spowodował, że Jezus wyciągnął dłoń w stronę Cacitaine, a następnie w stronę punktu, z którego przybyła.
I Cacitaine poczuła, jak jej wierzchowiec sam, odtąd inochodem, wraca w rodzinne obejście – gdzie ojciec, rozpoznawszy cud, otworzył dla niej swe ramiona.
Fircine odzyskała spokój.
I wkrótce potem ujrzano, jak dwa Popielate Krzyże razem ruszyły w pole; byli to Romé i Fircine, złączeni czułością najczystszą, jak rodzeństwo.
Przejeżdżając pewnego dnia przez Murleau, zapragnęli poznać sławnego i świętego pustelnika Danecteura.
Niezmiernie słaby, uczony Danecteur jedynie pod ożywczymi razami świeżego powietrza – i na słońcu – mógł podołać trudowi odwiedzin.
Ludzie pragnący zasięgnąć jego uświęcającego słowa wiedzieli, że wejście do małego ogródka dozwolone było tylko wtedy, kiedy tęcza widniała w wodotrysku.
Któregoś pięknego poranka – w obecności tęczy – Romé i Fircine zaryzykowali.
Na szmer ich kroków Danecteur wyszedł ze swojego domku, wskazał im półkolistą ławę – i opowiedział Recydywę Bahola de Jic.
Młody i bogaty, Bahol de Jic wywodził się ze znakomitego rodu – w istocie z jego ż e l a z n e j g a ł ę z i, która miano to zawdzięczała przysłowiowej sztywności w obyczajach jej członków.
Pewnego pięknego dnia, podczas łagodnej jesieni, kiedy nic jeszcze prawie nie pożółkło, Bahol usłyszał w lesie chór młodziutkich głosów. Wkrótce ukazała się grupa dziewcząt, które, nie przerywając pieśni, zaprosiły go uprzejmie, aby do nich dołączył.
Bahol ujął ramię Farvette – i osiągnął to, że zostali z tyłu.
Miłe godziny płynęły.
Już nadchodziła noc, a ponieważ Farvette bała się zanadto spóźnić:
– Chodźmy wypatrzeć godzinę w gwiazdach – rzekł Bahol.
A Farvette dodała:
– Zobaczymy, czy Clarcée znowu się nie skryła.
Wiele się wtedy mówiło o gwieździe Clarcée, która właśnie znów znienacka się pojawiła po upływie półwiecza nieobecności – kilka godzin po śmierci starego Colasa, który ongi przedziwnie się wzbogacił.
Sprzedawszy w wieku dwudziestu lat, z miłości do wina, niemal ostatni łach, Colas wykrzyknął: – Nic mi teraz nie pozostaje, tylko diabłu zaprzedać duszę.
Tego samego dnia, idąc wzdłuż pola, w świeżej bruździe ujrzał słoneczny odblask – i zrozumiał, że Szatan akceptuje targ.
W grzecznych słowach potwierdził mu rezygnację z duszy, bojąc się, że w braku tej przezorności dostrzeżony skarb zniknie przy pierwszym kontakcie.
Naprawdę był to skarb – który Colas zazdrośnie znowu nakrył, wprzód wziąwszy tyle, ile potrzebował, żeby pole nabyć za gotówkę.
Następnej nocy na kopule niebieskiej zabrakło Clarcée – Szatan zdołał zabrać ją Bogu jako zakładniczkę, gdyby przypadkiem zechciano mu wydrzeć j e g o duszę.
Bogaty pijak Colas miał pięćdziesiąt lat obfitej libacji – i, umarłszy bez skruchy, poszedł prosto do Szatana, który mógł wówczas przywrócić Clarcée na jej miejsce.
Wyszedłszy na polanę, Bahol i Farvette przyjrzeli się Clarcée, która pokazywała godzinę już zbyt późną – i pozwoliła ich wargom złączyć się na pożegnanie.
Nazajutrz Bahol stawił się przed ojcem, który przewąchał wybryk i ostrzegł, że jako członek żelaznej gałęzi zostanie ukarany śmiercią w wypadku recydywy.
Bahol często chodził w odwiedziny do chałupy swojej mamki i siostry mlecznej, gdzie przyjmował różne skromne uprzejmości obu kobiet, które gorliwie chcąc go ufetować, kładły na stół nabiał i owoce.
– Miałbym chęć na d r o g ą o p o w i a s t k ę, mamko – mówił Bahol, z rozmysłem używając wyrażenia znanego jego wargom od dziecka.
I stara opowieść, słyszana przed laty, znowu urzekała jego uszy.
Pewnego dnia – fatalnego dnia – otworzyła mu wystraszona Nine, która wskazała białą jak papier matkę na łóżku, gdzie śmierć od rana szykowała swoje dzieło.
Bahol musiał wziąć się w garść, gdyż umierająca uniosła powieki.
– Chcesz d r o g ą o p o w i a s t k ę?
– Tak, mamko.
– A więc! Trillat marniał od czasu śmiertelnej kąpieli swojej narzeczonej, której ciała nie udało się odnaleźć. Kazał zbudować maleńką gondolę, aby umieszczono w niej po śmierci jego serce – i powierzono nurtom morderczej rzeki. Dobrze wiedział, że tam, gdzie spoczęła ukochana, jego serce samo zanurkuje, aby złączyć się z nią już na zawsze. Dokończył żywota – rozkaz wypełniono. Pozbawione pieczy, wystawione na tysiąc niebezpieczeństw, śpiące w gondoli serce uniósł prąd. Otóż księżniczka Dramieuse jechała natenczas przez kraj. Takie było jej piękno, że gdziekolwiek się zatrzymała, dzień roboczy oficjalnie stawał się świętem, aby wszystkie oczy mogły otrzymać swój dar. Śpiewała głosem tak czystym, że – powszechnie błagana – wypowiadała się gestami, aby go oszczędzać. Rozmiłowana w nieprzewidywalnym, przed każdym etapem otwierała klatkę tresowanego ptaka, który siadał w oddali i wskazawszy w ten sposób marszrutę, sam z powrotem dawał się uwięzić; tedy jechano dalej. Jednego ranka niespokojna, gdyż ptak niezwykle się spieszył, Dramieuse, a w ślad za nią jej świta, przynagliła konia do szybszego biegu. Przebywając bród, stanęła na widok niesionej z biegiem nurtu, prosto na nią, gondoli, w której spoczywało serce. Wtedy Dramieuse…
Były to słowa ostatnie.
Nine zamknęła oczy umarłej – po czym padła w ramiona, które wyciągnął ku niej Bahol.
Otóż z długiego uścisku braterskiego zrodził się nagle obopólny zawrót głowy… ich wargi same się złączyły.
Przychodząc do siebie, Bahol wydał okrzyk: – Recydywa! – następnie uprzedził ojcowską sprawiedliwość swym sztyletem.
Podniósł się Danecteur, Romé i Fircine podziękowali i odeszli.
Zrozumieli, że przenikliwy pustelnik tak na ich widok dobrał opowieść, aby mogli się ustrzec wynaturzeń w swojej rodzeńskiej zażyłości.
Wkrótce potem Romé padł z ręki rozpalonego mściciela, którego pozbawiło kochanki jego nawracające słowo.
Teraz już samotna Fircine obrała w swej podróży stały kierunek, aby wypełnić misję, którą konający Romé miał jeszcze czas jej powierzyć.
Dotarłszy do Vigelal, zdołała wyśledzić Edę i zwrócić – wraz z dotyczącymi jej rewelacjami – słynne dzwonki, których łodygi powiązał jeden włos.
Kiedy rzecz została rozgłoszona, pan de Courty poczuł wstyd, porównując swoją reakcję z zachowaniem Romé w obliczu pięknej Edy – i Eda odzyskała swój kąt.
Urodzony 20 stycznia 1877 roku w Paryżu. Poeta, prozaik i dramatopisarz. Podróżnik i teoretyk szachów. 14 lipca 1933 roku popełnił samobójstwo w hotelu w Palermo.
Zapis całego spotkania autorskiego z udziałem Grzegorza Jankowicza, Andrzeja Sosnowskiego i Anny Wasilewskiej podczas Portu Wrocław 2009.
WięcejFragment książki Dokumenty mające służyć za kanwę we własnym przekładzie czyta Andrze Sosnowski. Zarejestrowano podczas spotkania „Studium dokumentów” na festiwalu Port Wrocław 2009.
WięcejTłumacze opowiadają o książkach Żółte popołudnie Wallace’a Stevensa, Tomasz Mroczny. Szaleństwo dnia Maurice’a Blanchota oraz Dokumenty mające służyć za kanwę Raymonda Roussela. Nagranie zrealizowano podczas festiwalu Port Wrocław 2009
WięcejFragment z książki Dokumenty mające służyć za kanwę (2008).
WięcejRecenzja André Bretona z książki Dokumenty mające służyć za kanwę Raymonda Roussela, wydanej w przekładzie Andrzeja Sosnowskiego w Biurze Literackim w wersji papierowej 7 lipca 2008 roku, a w wersji elektronicznej 19 lipca 2017 roku.
WięcejRecenzja Agnieszki Nęckiej z książki Dokumenty mające służyć za kanwę Raymonda Roussela, wydanej w przekładzie Andrzeja Sosnowskiego w Biurze Literackim w wersji papierowej 7 lipca 2008 roku, a w wersji elektronicznej 19 lipca 2017 roku.
WięcejFragment książki Dokumenty mające służyć za kanwę we własnym przekładzie czyta Andrze Sosnowski. Zarejestrowano podczas spotkania „Studium dokumentów” na festiwalu Port Wrocław 2009.
WięcejFragment z książki Dokumenty mające służyć za kanwę (2008).
WięcejNadzwyczajna oryginalność dzieła Roussela wyraża się w silnym sprzeciwie wobec znaczenia i doniosłości, wymierza ostateczny policzek obrońcom prymitywnego, opóźnionego w rozwoju realizmu, czy określa on siebie jako „socjalistyczny”, czy też nie…
WięcejKomentarze Johna Ashbery’ego, Andrzeja Sosnowskiego, Justyny Sobolewskiej, Kuby Mikurdy oraz Adama Zdrodowskiego.
WięcejNadzwyczajna oryginalność dzieła Roussela wyraża się w silnym sprzeciwie wobec znaczenia i doniosłości, wymierza ostateczny policzek obrońcom prymitywnego, opóźnionego w rozwoju realizmu, czy określa on siebie jako „socjalistyczny”, czy też nie…
WięcejKomentarze Johna Ashbery’ego, Andrzeja Sosnowskiego, Justyny Sobolewskiej, Kuby Mikurdy oraz Adama Zdrodowskiego.
Więcej