książki / POEZJE

Dożynki

Andrzej Sosnowski

Premiera książki Dożynki Andrzeja Sosnowskiego.

 

Inaczej

 

Pociąg nurza się w tonach, sku­pio­ne sygna­ły
na obry­sach pędu – jak­by ruch sta­no­wił
nagłe tery­to­rium o płyn­nych gra­ni­cach,
pul­su­ją­cy kon­tur pusz­czo­ny po szy­nach
obłok sta­li, bły­sków, zgrzy­tów i koły­sań,
pla­zmę cie­pła drżą­cą jak medu­zia pla­ma.
Nie­du­zia pla­ma? Tu pan prze­szar­żo­wał,
trze­ba opu­ścić skład. Ser­ce, zapra­sza­my

innym razem, gdy minie darem­ne olśnie­nie.
Teraz musi­my prze­rwać, bo mamy połą­cze­nie.
Val­di? Jakie nastro­je domi­nu­ją w sek­cjach
posten­wi­ron­men­tal­nych Despe­ra­dos i Yas­sa­si­ne­ros?
Gości­my dziś w naszym łóż­ku samą pan­nę Tomi­łek?
Pan­na T. odpo­wie na pyta­nia pań­stwa Milu­siń­skich,
pań­stwa Cie­kaw­skich, chce­my rzec, kon­na­tu­ral­nie?

Słoń­ce. Pan tak kocha zna­cze­nia, a one tak wszę­dzie
tyl­ko z miej­sców­ka­mi w tak zwa­nym wąskim prze­dzia­le.
Pan nie­po­trzeb­nie wra­ca do tego dusz­ne­go prze­dzia­łu,
cho­ciaż moż­na sta­nąć w kory­ta­rzu i otwo­rzyć okno,
nad­sta­wić gło­wę, wzro­kiem odpro­wa­dzać bły­ski żaru,
albo­wiem tłuc się, słać sygna­ły i zni­kać pokąt­nie jest

rze­czą śmier­tel­nych, jak gdzieś może kie­dyś napi­sał
nie­miec­ki poeta? Nie jeste­śmy nie­miec­kim poetą.
Wild Thing grzmi pociąg, Glo­ria nada­ją pod­kła­dy.
(Ambu­lans spo­żyw­czy jak arka trium­fal­na;
wybie­ram dol­ny pokład, mię­dzy napo­ja­mi.)

 


 

Wiersz dla Françoise Lacroix

 

Jesteś tu, mgnie­nie. I ty, mała zagad­ko.
Myśla­łem, że ponio­sło was na reko­ne­sans.
Mogły­ście szu­kać innych ofiar i tere­nów.
Mogły­ście tyl­ko szep­nąć lub zadzwo­nić.

I ty, smut­ne oczy, odpro­wa­dzasz mnie wzro­kiem?
Nie chcesz chy­ba powie­dzieć, że nic nie ma w ogó­le
prócz takich odpro­wa­dzeń… wszyst­ki­mi zmy­sła­mi?
Błęd­ny kwin­tet spo­dzie­wa się boskiej sum­ki z tra­sy,
choć­by nawet wolał się roz­trwo­nić.

Jak na foto­gra­fii: lewa dłoń
z innej baj­ki, intry­gu­ją­ca, uro­jo­na
jak naj­da­lej od stra­pio­ne­go spoj­rze­nia.
A prze­cież w tym wzro­ku są takie kom­bi­na­cje
zmar­twie­nia i smut­ku, logicz­nej rezy­gna­cji,
że pisać dłu­go nie moż­na.
Żal jest zbyt pro­sty. Zagad­ka bije w oczy,
otwie­ra ślu­zy łez: bo dusza jest duszą,
ma żal, jest mło­da, i prze­pa­da
za nami wresz­cie jak wylin­ka.
Nie ma dla niej miej­sca w potwor­no­ści nasze­go teraz,
a nie ist­nie­je nic oprócz tera­to­lo­gii nasze­go teraz
(oto melo­dia, ale nie do snu):
bajecz­nej stłucz­ki & zło­mu prze­szło­ści & przy­szło­ści.

Ostat­nio wszyst­ko scho­dzi się w zwia­stu­ny.
Prze­ciw­nik jest pro­tek­cjo­nal­nie deli­kat­ny.
Z szu­mem rucho­mych scho­dów rusza­ją­ce z miej­sca
rastry zmarsz­czo­nych liści, jak masy zie­lo­nej wody
na spad, na sza­lo­nej stro­nie, bez mar­gi­ne­sów,
przez ślu­zy na cały świat, z grun­tu chłod­ny.
Wiatr. Uno­szę się w fote­lu nad pod­ło­gę,
mój fotel wysu­wa bila­te­ral­ne skrzy­dła.
wyla­tu­je­my ponad balu­stra­dą bal­ko­nu,
robi­my zwrot nad topo­la­mi i nad morze.

A nad morzem zawsze musi wiać wiatr i fale gnać
wystar­cza­ją­co gło­śne, aby nie trzy­mać się życia.
Tyl­ko jak kamień spać na dnie strze­żo­nej pla­ży.
Pro­my suną jeden za dru­gim po dzie­więt­na­stej.
Cich­nie w nas pomruk dale­ko­sięż­nych sil­ni­ków,
zapa­la­ją się świa­tła, dan­cin­gi pły­ną na pół­noc.
Poju­trze sztorm. Flo­ta wojen­na wyj­dzie w morze,
sta­nie w linii wia­tru, jak nie­pysz­na.

 


 

Dożynki

 

Weź­my teraz na warsz­tat koniec wszyst­kich rze­czy.
Na koniu­szek języ­ka. Ale bez histe­rii
spi­sać trze­ba na stra­ty coś, co nas niwe­czy

o czym się mil­czy w każ­dym ze zna­nych narze­czy
co nas odmow­nie zała­twia. Choć w nie­bie­skiej feerii
ognia, co pilo­tu­je koniec two­ich rze­czy

to nacię­cie w pół sło­wa. Ale nic nie prze­czy
temu, co się nie liczy w dzien­nej buchal­te­rii
któ­ra spy­cha na stra­ty coś, co ją zni­we­czy

bo prze­targ ogra­ni­czo­ny. Od rze­czy do rze­czy
wią­że się koniec z koń­cem w osno­wie mate­rii.
Potem jaz­da pod mło­tek na sam koniec rze­czy

i dobi­ja się wątek. Lecz co go kale­czy
tka się dalej nicu­jąc kra­wę­dzie sce­ne­rii
niwą świa­ta bez świa­tła, któ­ry cię niwe­czy

w pół sło­wa snu na aukcji bez akcji na rze­czy
zim­ny jak niwa­cja w polar­nej auste­rii.
Świe­ży trop koniec koń­ców koń­czy nasze rze­czy.
Aż spi­sze nas na stra­ty coś, co nie zni­we­czy.

 


 

Chodź

 

J.

 

Czy pamię­tasz swój napraw­dę pierw­szy
raz i jakie to było trud­ne? Klu­czyk, rząd
świa­te­łek na tabli­cy i nagle muzy­ka
rośnie nam u ramion i poważ­nie­je­my
jak­by­śmy napraw­dę mie­li się roz­bie­rać.
Och, to nie żar­ty lecz sto na godzi­nę
w kół­ko w gara­żu w pod­zie­miach hote­lu.
Jak­by ktoś nożem wodził cię za nos.

Jak­by ktoś brzy­twą gła­skał cię pod włos
na gar­dle, pozwól, że ja to zro­bię, lubię
brnąć w nie­zna­ne. Ot, paskud­na spra­wa:
nasza praw­da była tak mało praw­dzi­wa
więc poszu­ka­li­śmy tro­chę innej praw­dy
wewnątrz zabaw­ki – kółecz­ka, sprę­ży­ny,
wszyst­ko tak pro­ste, a nie da się zło­żyć.

I teraz życie bar­dziej przy­po­mi­na
powrót ze schro­nu po noc­nym nalo­cie.
Pył już opa­da, trzesz czer­wo­ne oczy
i uśmiech kie­row­cy w krzy­ży­ku luster­ka
znów zawisł nad nami jak bło­go­sła­wień­stwo
na dro­gę. Idzie o gar­dło. Mała kie­row­ni­ca
wiru­je jak śmi­gło a obraz zasty­ga
w taśmę z tam­tym sen­sa­cyj­nym fil­mem
na któ­ry w szko­le nigdy nas nie wzię­li.
Te twa­rze o sku­pio­nych uśmie­chach,
te wło­sy muska­ne przez wiatr,
pamię­tasz? W mgnie­niu oka ból
ści­na to wszyst­ko, zagry­zasz war­gi,
usta odwra­ca­ją się z jękiem, uśmie­chy
roz­pry­sku­ją jak zim­ne ognie.

Odręb­nie będą omó­wio­ne oce­any.

 


 

Sezon na Helu

 

Banquo: It will be rain toni­ght.

1st Mur­de­rer: Let it come down.

Spóź­nie­ni wcho­dzi­my w lato, nasze zegar­ki
zostaw­my na pla­ży. Czas też
mie­wa przy­go­dy, na przy­kład za chwi­lę
twój sło­necz­ny sygnet znik­nie w mokrym pia­sku
zacho­dząc w ule­wie stóp tej sma­głej gro­mad­ki.
I wil­goć będzie mogła śnić swój sen o muzeum
snu­jąc się wzdłuż sprę­żyn i kamie­ni
i paru­jąc pod zło­tą koper­tą
aż po kres morza i cza­su.

Co noc z moją panią wypi­jam pół litra.
Ubra­ni tak samo na rand­kę, chan­drę i do pra­cy
nie­kie­dy istot­nie zda­rza­my się cza­so­wi,
fos­fo­ry­zu­ją­ce punk­ty na krót­kiej wska­zów­ce
pół­wy­spu nad tar­czą morza. I tak bar­dzo
jej potrze­ba prze­strze­ni do życia lecz my
mamy ser­ca w ple­ca­ku i tyl­ko sprzą­ta­my
las sta­rych umoc­nień, faszy­no­we płot­ki
zasy­pia­jąc czas lek­ką sto­pą
zasy­pa­ny w pia­sku.

Tak niwe­lu­je się wydmy w służ­bie cza­su.
Przy­da­rzasz się słoń­cu, kie­dy indziej chmu­rom
ale nader rzad­ko, więc nosisz się zagad­ko­wo
wkrę­ca­jąc czas butem w piach jak nie­do­pa­łek.
A cza­sem znów z mor­ską latar­nią przy ustach
odwra­ca­my świa­tło i nada­je­my się rano
w koper­tach bez adre­su. I pada deszcz.
Nie­ru­cho­me grzy­wa­cze pię­trzą się nad nami.
O spo­tka­niu naszych oczu będą mil­czeć media
choć zapa­dły na nim decy­zje wyjąt­ko­wej wagi.

 


 

Życie na Korei

 

Może już czas powo­łać się na szczę­ście,
może nie przy­prą cię do muru, może nie sta­niesz
onie­mia­ły z usta­mi spię­ty­mi wsty­dem gęsto
tłu­ma­cząc się z ana­chro­ni­zmu. Tyl­ko pomyśl:
two­je pręd­kie sło­wa są zno­wu prze­czu­ciem
upal­nych żniw i tego zachwy­tu o zmierz­chu,
kie­dy rusza­ją tań­ce, oszo­ła­mia­ją­ce
anty­cy­pa­cje tych zdaw­ko­wych miło­stek
orzeź­wia­ją­cych jak cierp­kie jabłusz­ko,
któ­re zry­wasz od nie­chce­nia prze­cho­dząc przez sad,
nad­gry­zasz i odrzu­casz. I życie jest tak nagle
roz­kosz­nym prze­cią­ga­niem się, pro­tek­cjo­nal­nym
ziew­nię­ciem do słoń­ca: już tu jesteś
sta­rusz­ku? I wy, kocha­ne pta­szy­ska?
Tak. Pro­po­nu­ję obrzą­dek i pacierz,
i mar­twię się. Oby ci się uda­ło,
obyś nie zemdlał na szy­nach, na któ­rych dni
grzmią w błysz­czą­cych sle­epin­gach,
a noce sto­ją w wago­nach towa­ro­wych
pod sygna­łem. Rozum tro­szecz­kę przy­sy­pia,
zmy­sły zaj­mu­ją kolej­kę i znów bio­rą mnie
bar­dzo pięk­ne spra­wy: jabł­ka, woda, mle­ko,
prze­czy­ste powie­trze. A kie­dy poj­miesz,
że na ten czy inny kwa­drans abso­lut­nie
nie zasłu­ży­łeś, będziesz mógł się napić,
pogru­cho­tać sobie świat i naresz­cie
zre­flek­to­wać się.

O autorze

Andrzej Sosnowski

Poeta, tłumacz. Pracownik redakcji "Literatury na Świecie". Laureat nagród: im. Kazimiery Iłłakowiczówny (1992), Fundacji Kultury (1994 i 1999), Kościelskich (1997), "Odry" za całokształt twórczości (1998), Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej Silesius (2008) oraz Nagrody Literackiej Gdynia – specjalne wyróżnienie (2011). Mieszka w Warszawie.

Powiązania