Drugi pocałunek Gity Danon (fragment)
Opowiem ci o Lotarze. Możesz o tym później zapomnieć, nie ma w tej opowieści żadnego przesłania i do niczego ci się ona nie przyda, nigdy nie spotkasz takiego człowieka, nie musisz więc wiedzieć, jak się z nim obchodzić. Opowiem ci o Lotarze z powodu kobiety, która go kochała – jest prawdziwa, może kiedyś gdzieś ją zobaczysz, ją albo jej podobną, może się zakochasz i spędzicie razem całe życie, a może tylko przejdziesz obok niej, miniecie się w sklepie samoobsługowym, powiesz: „Dzień dobry, Gito, jak się pani miewa?”, ale ona nie odpowie, bo Gita nie odpowiada, Gita pozdrowienia zbywa milczeniem.
W tamtym czasie Lotar był najmocniejszym człowiekiem w mieście. Przynajmniej tak mówiono, chociaż nikomu nigdy nie przyszło do głowy, by to sprawdzić. Mieszkał sam z matką, panią Edytą, która prowadziła zakład plisowania spódnic. O jego ojcu nikt nic nie wiedział, chociaż krążyły słuchy, że był jakimś niemieckim oficerem, miał na imię Otto i że chodziło o wielką miłość. Nocą podobno zakradał się potajemnie do pani Edyty i zostawał aż do świtu. Nikt go nigdy nie widział, bo miłość kwitła tylko w czasie godziny policyjnej. Opowiadano, że Otto w kwietniu 1945 roku nie chciał wycofać się razem z resztkami wojska, dlatego zdezerterował i ukrywał się po sarajewskich lasach przez kolejne dwa lata. […]
Był początek lata 1947 roku, kiedy pewnej niedzieli pani Edyta zabrała dziecko w góry. „Niech uczy się od małego”, powiedziała babci Džemidžić; ta pocałowała i ją, i dziecko: „Idź, synu, i nie oddaj tego, co masz, póki to masz”. Wrócili pod wieczór. To był ostatni raz, kiedy pani Edyta poszła w góry. Później ludzie gadali, że tamtego dnia Otto pieszo wyruszył przez Austrię do Niemiec. Czekał, aż zobaczy syna, a potem zniknął na zawsze.
Lotar skończył I Gimnazjum i jako prymus zapisał się na medycynę. Kiedy już myślano, że w jego życiu wszystko ułoży się tak jak w opowieściach o dobrych i szczęśliwych dzieciach, na trzecim roku uniwersytetu spotkał Gitę Danon, dwa lata starszą od siebie córkę aptekarza, która też studiowała, przeważnie jednak czas spędzając na imprezach. Jak butelki ciskane na podłogę – póki nie nadszedł świt i nie rozjaśniło jej się w głowie – tak pękały przez nią serca męskiej połowy Sarajewa. Ale Gita nie uznawała poranków i nigdy nie miała dość tej osobliwej zabawy: przyciągała do siebie mężczyznę, igrała z nim do pierwszego pocałunku, potem zaś go odrzucała, żeby stoczył się w głąb swojego wstydu, również ku rozpaczy innych, którzy wprawdzie nie ulegli dotąd jej czarowi, lecz już wiedzieli, że i na nich przyjdzie kryska, a wtedy w żaden sposób nie zdołają mu się oprzeć. Ostatecznie wszystkim udawało się przeboleć Gitę, czas leczył rany – z ust, które niegdyś obdarowała pocałunkiem, można było nawet usłyszeć, że jest kurwą. Jedynym, który nie mógł jej odżałować i nigdy nie powiedział o niej złego słowa, był Lotar. Jak się okaże, obie te rzeczy zmienią zarówno jego, jak i jego życie.
„Będę na ciebie czekał, nieważne jak długo, ale będę; wróć do mnie, jak już się zmęczysz”, powiedział jej po pocałunku, a ona śmiała się, odchodząc w noc ulicą Tita; śmiała się tak, że aż drżały szyby w witrynach, a kobiety wyglądały z okien, żeby zobaczyć, komu tak wesoło w środku nocy, w tym miejscu na ziemi, gdzie nie ma powodu do radości ani nikogo, kto śmiałby się tak dźwięcznie jak Gita, dziewczyna nie z tego świata. Kobiety nie widziały w niej konkurentki, ponieważ wiodła hulaszcze życie z tysiącem wielbicieli i jednym pocałunkiem, i w każdej chwili mogła być martwa.
Lotar wierzył, że Gita do niego wróci, a on do tego czasu musi bronić jej honoru. Kiedy tylko w towarzystwie ktoś otwierał usta, żeby coś o niej powiedzieć, Lotar reagował: „Uważaj, ja tu jestem”. O dziwo, wszyscy milkli, chociaż nikomu nie przychodziło do głowy, że Lotar może użyć swojej potężnej siły. Tak to się ciągnęło, dopóki Gita nie znieważyła Dina Kreza, furiata i kryminalisty, który od lat grasował po Włoszech, a do miasta przyjeżdżał tylko po to, żeby się pokazać i wydać pieniądze. Krezo z wściekłości wychodził z siebie, na domiar złego ktoś mu powiedział o Lotarze, niby żartem ostrzegając go, że w jego obecności nie wolno mówić nic przeciwko Gicie. Wtedy Krezo krzyknął: „Pokażcie mi tego gościa!”, i natychmiast ruszył przed Wydział Medyczny. Czekał tam podobno ze dwie, trzy godziny, co tylko wzmogło jego gniew, a kiedy w końcu zobaczył Lotara, nie był już w stanie ocenić, z kim zadziera, podszedł do niego, złapał go za kołnierz kurtki, od dołu wbił w niego wzrok i głosem człowieka, który za pasem nosi pistolet, cicho syknął: „Lizała ci ta skurwiona Żydówa mać”.
To, co działo się potem, nie bardzo nadaje się do opowiadania; mówią, że Lotar chwycił Kreza za uszy, wyrwał je, a kiedy nieszczęśnik runął na ziemię, zaczął okładać go pięścią po głowie. Zanim przyjechała milicja, z twarzy Kreza nic już nie zostało. Lotara napadło czterech funkcjonariuszy, ale on zrzucił ich z siebie, ruszył w stronę ulicy, po chwili stanął, usiadł na murku i zapalił papierosa. Milicjanci w odległości trzech, czterech metrów od niego kurczowo ściskali pistolety automatyczne i nie mieli odwagi podejść bliżej. „Już po wszystkim – powiedział – zabiłem człowieka”, wtedy tamci rzucili się na niego i zaczęli z nienawiścią kopać go, okładać pięściami i kolbami. Skądś wiedzieli, że Lotar nigdy się nie broni. Może to kwestia doświadczenia, chociaż nie sądzę, żeby kiedykolwiek spotkali takiego człowieka jak on.
Został skazany na piętnaście lat pozbawienia wolności za „wyjątkowo okrutne zabójstwo”. W więzieniu w Zenicy spędził pełnych dwanaście lat; tyle wystarczyło, by miasto zapomniało o nim i na ulicach pojawili się nowi, młodsi, którzy ani o Lotarze, ani o losie Dina Kreza nie mieli pojęcia. A Gita? Gity nikt nie mógł wymazać z pamięci, jej uroda i śmiech przez te lata w ogóle nie straciły na sile, nadal uwodziła świat swoim jednym jedynym pocałunkiem. Wybrańców miewała młodszych nawet o piętnaście lat, ale poza tym nic się nie zmieniało – wciąż jeszcze nie pojawił się mężczyzna, który oparłby się blaskowi jej oczu, nie znalazł się też ani jeden na tyle mądry, aby wiedzieć, że ta stokrotnie powtarzająca się historia za każdym razem musi skończyć się tak samo. […]
Po powrocie z więzienia Lotar zaczął pić. Pił regularnie, zgodnie z kalendarzem – „Widać, że za ojca miał Szwaba”, mówiono w okolicy nie bez szacunku – pił siódmego każdego miesiąca. […] A potem wybuchła wojna i pewnego wrześniowego poranka podczas oblężenia Lotar znalazł pod drzwiami karteczkę z napisem: „Wiem, że chcesz wiedzieć. Jestem w Madrycie. Gita”. […]
Pozostanie zagadką, czy Lotar uwierzył, że jego cierpliwość została nagrodzona, Gita już się zmęczyła i teraz czeka na niego ze swoją miłością w Madrycie, czy też zwyczajnie nie umiał sobie wyobrazić, że zostanie w mieście, w którym jej nie ma. Trudno powiedzieć, lecz jedno jest pewne – tamtego dnia Lotar zaczął obmyślać, jak uciec i przedostać się do Hiszpanii. Nie miał pieniędzy ani paszportu i nie wiedział, jak je zdobyć. […]
Nikt nigdy nie dowie się, jak Lotar przeszedł Bośnię i te wszystkie kraje, które stanęły mu na drodze, czym podróżował, ani jak uniknął spotkania z celnikami i policjantami; wiadomo tylko, że pewnego dnia, wychudły, bosy i cały w krostach, zjawił się niczym duch w jakimś komisariacie na przedmieściach Madrytu. Chwycił za rękę pierwszego z brzegu policjanta i powiedział: „Gita Danon per favore”. Ten wpadł w przerażenie, a Lotar powtórzył: „Gita Danon per favore”. Zbiegła się cała policja, nadciągnęły posiłki, przyjechała erka, a Lotar z uporem powtarzał: „Gita Danon per favore”. Hiszpanie potrzebowali pół dnia, zanim zrozumieli, że nie zna ani słowa po hiszpańsku, po czym próbowali mówić do niego w różnych językach: po niemiecku, włosku, angielsku i francusku, znalazł się nawet taki, który przemówił do niego po węgiersku. Lotar kręcił tylko głową, składał dłonie do modlitwy, łapał wszystkich za ręce i prosił: „Gita Danon per favore”. […]
Życie to Hongkong
Wyższy urzędnik pocztowy Božo Doležal przewidywał rychły upadek Austro-Węgier i wszystkim to rozpowiadał. W Suboticy nadali mu pseudonim Božo Katastrofa, więc przeniesiono go do Mariboru, w którym z kolei nazwali go Božo Skandal, a kiedy również tam przebrał miarkę, Zarząd Poczt oddelegował go do Kulen Vakuf, gdzie akurat otwierano urząd pocztowy i gdzie, według powszechnej opinii, znajdował się koniec świata. W Kulen Vakuf Božo otrzymał pseudonim Człowiek Apokalipsa. Niebawem zachorował, nie tyle ze smutku czy samotności, ile od długiego czekania, a nie doczekawszy się spełnienia swoich prognoz, umarł przed Nowym Rokiem 1913 roku. Zostawił żonę Rozikę i syna Feliksa, którzy zaraz po tym, jak pochowali go na pobliskim cmentarzu katolickim, przeprowadzili się do miasta L. (jego nazwy nie ujawnimy ze względu na żyjących jeszcze krewnych i nieuregulowane sprawy majątkowe). Tam w 1899 roku Božo, wówczas jeszcze zamożny, wynajął mieszkanie na dziewięćdziesiąt dziewięć lat. Nie kupił go, chociaż mógł je mieć na własność za jedyne dwieście koron więcej, był bowiem przekonany, że za dziewięćdziesiąt dziewięć lat skończy się nie tylko Monarchia, ale cały świat. „Proszę spojrzeć, szanowna sąsiadko, dokąd to wszystko zmierza, trzęsienia ziemi, pożary, wulkany… nie daję Ziemi nawet dwudziestu lat, a co dopiero myśleć o roku dwutysięcznym!”, mówił Fanice Frankl, przyjaciółce Roziki, kiedy próbowała go namówić, żeby dorzucił tych głupich dwieście koron, by zarówno on, jak i jego rodzina na zawsze mieli święty spokój.
Pierwsza wojna światowa nawet nie drasnęła miasta L. Jedynie wdowa Rozika troszkę przygłuchła, po tym jak sierżant powiatowy Ivek Zlahtina na znak radości z powodu zjednoczenia Słowian Południowych wypalił jej nad uchem ze strzelby myśliwskiej. Dlatego z krewnymi, których, chwała Bogu, miała w każdym zakątku świętej pamięci Monarchii, od Wiednia i Mariboru, przez Kakanj i Ustipračę, aż po Suboticę, Slankamen i Đeneral Janković, porozumiewała się, kokieteryjnie eksponując małżowinę i jednocześnie pytając w języku kraju, z którego krewny pochodził: „prosím”, „molim”, „he”. Kiedy w przededniu siódmych urodzin Feliksa zauważyła, że syn poszedł w ślady ojca i o pewnych przyszłych wydarzeniach wyraża się z nieskrywanym sceptycyzmem, Rozika przeraziła się. „Kicia już długo nie pociągnie!”, powiedział kiedyś ze współczuciem, taksując śpiącego na piecu kaflowym grubego szarego kocura. Rozika rozpłakała się i zaraz następnego dnia zaprowadziła chłopca do doktora Abela Fertiga, subotickiego psychiatry, dziś już prawie całkiem zapomnianego, ale bądź co bądź w historii medycyny znaczącego lekarza, który psychoanalizą zajmował się niezależnie od Freuda. Po tym jak Feliks poinformował go, że deszcz, który właśnie pada, nigdy nie ustanie, że krzesło, na którym siedzi, zaraz się pod nim załamie, że biała ściana sczernieje i że w ogóle nie ma żadnych widoków na pozytywny obrót spraw, doktor Fertig stwierdził, że młody cierpi na kompleks Franciszka Józefa, z którego będzie mógł się wyleczyć tylko, jeśli spełnią się wszystkie jego czarne proroctwa, a obsesje zamienią się w czyn. „A więc, żeby mój syn wyzdrowiał, czym prędzej musi nadejść dzień Sądu Ostatecznego?”, rozpaczała Rozika. „Mniej więcej właśnie tak!”, doktor Fertig wzruszył ramionami, wypowiadając swoją ostatnią kwestię w tej opowieści.
Matka za radą starych kobiet przygotowywała synowi kąpiele w lodowatej wodzie (Feliks: „Woda już nigdy nie będzie ciepła!”), aplikowała mu pobudzające razy biczem (Feliks: „Złamie się nie tylko rózga, ale i moje plecy!”), błagała go i przekonywała, ale na próżno.
Latem 1928 roku, kiedy do wygaśnięcia umowy na dzierżawę mieszkania w mieście L. rodzinie Doležalów zostało jeszcze siedemdziesiąt lat, Feliks znalazł swoje pierwsze zatrudnienie w Królewskim Instytucie Hydrometeorologicznym. Jego komunikaty były rzetelne i precyzyjne („Temperatura powietrza wynosi plus trzydzieści pięć stopni, ale będzie jeszcze cieplej. Na jutro zapowiada się słoneczna pogoda, która nieuchronnie doprowadzi do pożarów”). Zmęczony wracał do domu i od razu kładł się spać. Matka Rozika była przeszczęśliwa – Feliksowi udało się profesjonalnie wykorzystać swój talent do przewidywania katastrof.
„Ten człowiek zgubi świat i rozgromi pół Europy!”, powiedział Feliks, kiedy pewnej niedzieli po raz pierwszy zobaczył w gazecie zdjęcie Hitlera. „A ten wpakuje nas wszystkich do lodówki!”, dodał znad następnej strony, na której widniała postać Stalina. „Ten zawrze pakt z Hitlerem!”, wykrzyknął, natknąwszy się na zdjęcie ministra Chamberlaina. „A ten idiota przeżyje nas wszystkich!”, zawyrokował, kiedy dotarł do ostatniej strony z komiksem o Kaczorze Donaldzie. Pani Rozika załamywała ręce: „Och, synku, synku…”. Nie mogła doczekać się poniedziałku, powrotu Feliksa do pracy.
Wiosną 1941 – upływał właśnie czterdziesty trzeci rok wynajmu mieszkania w mieście L. – do drzwi Roziki i Feliksa Doležalów załomotali żołnierze. „Jesteście Żydami, Cyganami czy Serbami?”, wyrecytował tłuścioch z czarnym zeszytem w ręku, jakby czytał menu. „Gorzej panie, o wiele, wiele gorzej…”, Feliks zaczął swoje, ale żołnierze nie myśleli tego wysłuchiwać. Bez gadania zabrali jego i Rozikę i wysłali ich do obozu. Przez kolejne cztery lata czas płynął na próżno. Mieszkanie rodziny Doležalów stało puste, a tymczasem okres najmu systematycznie upływał.
Rozika z obozu nie wróciła ani w nim nie umarła. Po prostu gdzieś na północy Polski wyszła z bydlęcego wagonu i przepadła w mroku. Żołnierze krzyczeli za nią: „Halt! Halt!”, a ona, pomagając sobie palcem, nadstawiała ucha: „Prosím? Prosím?”. Oni strzelali, ale nie trafiali – w tej opowieści to możliwe – a ona nawet się nie obejrzała, bo któżby się oglądał, kiedy strzelają mu w plecy. Podążyła swoją drogą, której kres pozostał niewiadomą na zawsze.
Feliks przeżył obóz, ponieważ jego oczekiwania (niczym u sofisty Zenona) w pełni pokryły się z rzeczywistością. Człowiek, który w niczym nie pokłada nadziei, nie może umrzeć. Tak samo nie może skończyć w komorze gazowej ten, kto tylko na to czeka. Do każdego nieszczęścia konieczna jest choćby krztyna nadziei. Kiedy w maju 1945 roku przyszli żołnierze amerykańscy, zastali w obozie siedmiu żywych. Odprowadzili ich na stację kolejową i powiedzieli, że są wolni. Akurat przejeżdżał tamtędy pociąg bydlęcy, który nie wiózł ludzi, tylko zebry ewakuowane z ogrodu zoologicznego. Jechał bardzo wolno, a wszyscy śledzili wzrokiem jego bieg, aż zniknął. „Życie przeszło nam koło nosa!”, zawyrokował Feliks, a jego kompani uronili łzę. Zapłakali, bo powiedział prawdę, mimo że chciał tylko sprawić na nich ponure wrażenie.
Jesienią 1947 roku Feliks Doležal ożenił się z Mariną Podborską, primabaleriną w mieście L. Była jak biały łabędź, dla którego prawdziwe życie jest takim koszmarem, że nie mogą równać się z nim nawet najbardziej katastroficzne proroctwa. Rok później Marina urodziła córkę Dorotkę: „Daj Boże, żeby to dziecko kiedyś w ogóle otworzyło oczy!”, powiedział Feliks nad łóżeczkiem. Coś ukłuło go pod łopatką, sto igieł przeszyło mu serce, zrozumiał bowiem, że na głowę dzieciątka w każdej chwili może spaść nieszczęście. I umarł. Dokładnie pięćdziesiąt lat przed upłynięciem okresu najmu mieszkania w mieście L.
Siedemnaście lat później baletnica Marina Podborska złamała obie nogi podczas jazdy na nartach w Kranjskiej Gorze. Leżała w lublańskim szpitalu, a kiedy tylko wstała z łóżka, wyskoczyła z okna. Zrobiła kilka piruetów w powietrzu i przeniosła się na tamten świat (oczywiście jeśli ten w ogóle istnieje, a nie jest jedynie kiepskim lekarstwem na złowróżbne życiowe przepowiednie). Pochowano ją na miejskim cmentarzu w obecności córki Dorotki, która podczas pogrzebu gorzko płakała. Po matce odziedziczyła lęk przed codziennością, a po ojcu skłonność do złych przeczuć.
Próbowała ratować się małżeństwem z Vladetą Bingulcem, lewym łącznikiem Klubu Piłkarskiego Proletariusz, człowiekiem prostolinijnym i zupełnie obojętnym nie tylko na sprawy ludzkości, ale nawet własnej rodziny. Urodziła mu jednego, potem drugiego, trzeciego – i tak w sumie siedmiu synów. Siódmego właściwie nie urodziła, tylko poroniła, a potem gorzko płakała. Kiedy Vladeta miał już powyżej uszu poziom jeziora łez przelanych w małżeństwie Doležal-Bingulac, wyjechał do Argentyny trenować zespół Defensores del Chaco – i już nigdy nie wrócił. Wydarzyło się to w 1967 roku. Dorotka została sama z sześcioma synami i trzydziestoma jeden laty pozostałymi do zdania mieszkania.
Pierwszy syn zostawił ją w 1978 roku i wyjechał do Bajmoku, gdzie pracował jako zwrotniczy. On też już nigdy się nie odezwał. Drugi wyprowadził się trzy lata później, po nim zaś, w dwuletnich odstępach, opuścili ją kolejni trzej. Szósty, najmłodszy, o imieniu Božo, został przy niej w mieście L. aż do wybuchu wojny, kiedy uciekł przed mobilizacją do dalekiej Finlandii. Odezwał się stamtąd dopiero po trzech latach, przed Nowym Rokiem 1994 roku. W liście pisał: „Kochana mamo, wszystko, co stąd widać, jest cieplejsze i bardziej południowe. Trzy lata temu ulepiłem bałwana; już trzy razy zdążyłem wstawić mu nową marchewkę…”. Dorotka płakała, jak płacze każda matka, kiedy czyta list od syna.
Do wygaśnięcia umowy najmu zostały jeszcze cztery lata.
Pod koniec września 1997 roku odwiedził ją Richard Batkovich, spadkobierca Petra Batkovicia, który 2 stycznia 1899 na dziewięćdziesiąt dziewięć lat wynajął mieszkanie Božowi Doležalowi. Dorotka złożyła ręce na piersiach, Batkovich kiwał głową, ona otwierała usta, żeby coś powiedzieć, a on w kółko powtarzał: „Życie to Hongkong, jest i zaraz go nie ma!”. Przed wyjściem zostawił podpisany i opieczętowany nakaz eksmisji, nabierający mocy prawnej drugiego stycznia 1998 roku.
Każda choinka i każda lampka, każda petarda, raca i wszystkie życzenia, które z początkiem grudnia zaczęły krążyć po mieście, otwierały otchłań rozpaczy w duszy Dorotki. Jeszcze w listopadzie była kobietą w kwiecie wieku (co prawda z podkrążonymi oczami, ale jakie to miało znaczenie), a teraz nagle zmieniła się w siwą staruszkę.
Zupełnie sama, w zaciemnionym mieszkaniu odlicza pozostałe dni, godziny i minuty. Wybija dwunasta ostatniej nocy w roku, a jej zostają jeszcze dwadzieścia cztery godziny życia. Później, być może, przeistoczy się w dziewczynkę z zapałkami albo w jakiś inny sposób dowiedzie, że wszystkie złe przepowiednie spełniają się w jednej chwili i że dziewięćdziesiąt dziewięć lat to drobiazg w porównaniu z niepewnością jutra.
Nora, jak ta z Ibsena (fragment)
Był początek stycznia tego roku, w którym skończyła się wojna. Mahir Kubat bez dokumentów i z pięćdziesięcioma markami w kieszeni znalazł się na głównym dworcu kolejowym w Zagrzebiu. Długo by opowiadać, jak i dlaczego tam trafił, powiem więc tylko, że Mahir wyjeżdżał, opuszczał swój kraj na zawsze. Co prawda nie wiedział jeszcze, dokąd pojedzie, ale był pewny, że nie za blisko.
Prószył śnieg i to tak drobny, że na ziemi trudno było odróżnić go od szronu. Przed dworcem ludzie czekali na tramwaj. Mahir pod ramieniem trzymał białą torbę Adidas z parą zapasowych tenisówek. Naprzeciwko na koniu siedział król ze wzrokiem skierowanym w jego stronę. Patrzyli na siebie i można było odnieść wrażenie, że razem stanowią część jakiejś większej całości, że oto po latach, w ten zimowy przedwieczór odnaleźli się, stanęli twarzą w twarz i okazało się, że ani jeden, ani drugi nie mają większych szans na to, żeby się poruszyć, a co dopiero wyjechać w podróż.
Ale Mahir Kubat niełatwo ulegał panice. Na policzkach miał bowiem dwie słynne zmarszczki Clinta Eastwooda. A kto nosi takie zmarszczki – Mahir był tego świadomy i tego się trzymał – ten nigdy nie wpada ani w gniew, ani w rozpacz, nawet jeśli przed nocą znajdzie się w mieście, w którym nie mieszka nikt, do kogo mógłby zadzwonić i poprosić o pomoc.
Ruszył ostrożnie w lewo i krok po kroku dotarł do podziemnego centrum handlowego. Na dole jasno świeciły reklamy, automat gadał głosem Olivera Mlakara, pod supermarketem pili piwo krótko ostrzyżeni chłopcy, a świadkowie Jehowy sprzedawali czasopisma o ostrzegawczych treściach. „Odnajdź Boga, nim nadejdzie katastrofa”, głosił napis na okładce pod brodą skruszonej staruszki. Patrzyła na Mahira szeroko otwartymi oczami – pewnie chciała, żeby zobaczył w nich twarz Boga, lecz on tylko uśmiechnął się, porozumiewawczo mrugnął i przeszedł obok. Szukał knajpy, w której mógłby wypić piwo i nie przepuścić przy tym wszystkich swoich oszczędności. Gdyby nie był sobą, a kimś innym, wiedziałby, że takiego miejsca nie znajdzie nigdzie na świecie.
– Poproszę jedno ožujsko – Mahir starał się mówić po zagrzebsku, zdradzał go jednak nadmiar uprzejmości charakterystyczny dla ludzi wędrujących po świecie bez papierów, bez żadnego dokumentu, który dowodziłby, że istnieją naprawdę. Piwo nalał sobie do szklanki, ręce skrzyżował na piersi, wyciągnął się na krześle i zaczął obserwować spieszący za szybą tłum. W głowie rozbrzmiewała mu melodia piosenki z połowy lat osiemdziesiątych z takimi mniej więcej słowami: „Jak uchwycić to uczucie, na śniegu dziewczyna skośnooka”. Postanowił, że zostanie w tej knajpie tak długo, aż coś się wydarzy. Przeczuwał bowiem, że wszystko rozegra się jak na filmie i rozwiązanie znajdzie się samo. Nie wolno mu tylko wychodzić przed końcem seansu, bo jeśli to zrobi, zacznie włóczyć się po mieście jak bezpański pies i wreszcie wpadnie w panikę.
Około dziewiątej wszystkie stoliki były już zajęte. Tylko Mahir siedział sam w towarzystwie trzech pustych krzeseł. Najpierw podszedł do niego jakiś pedałek i zapytał przez nos:
– Czy to krzesło jest wolne? – a potem długo nic się nie działo, póki nie weszli krótko ostrzyżony młodzieniec i dziewczyna z irokezem, oboje w skórzanych katanach i glanach z namalowanymi angielskimi flagami.
– Czekasz na kogoś? – zagadnął chłopak.
– Siadaj – Kubat wycedził to tak, żeby wyeksponować zmarszczki, po czym wrócił do swojego zajęcia.
Czekając, aż coś się stanie, dalej obserwował przechodniów. Na siedzącą obok parę nie zwracał uwagi.
– Sorry – dziewczyna chwyciła go za przedramię – nie masz może fai?
– Przepraszam, czego?
– Fai, papierosa.
– Nie mam.
– Nie jesteś z Zagrzebia?
– A co, przeszkadza ci?
– Skądże, po prostu słychać.
– Nie, nie jestem.
– To skąd, jeśli wolno spytać? – dziewczyna uśmiechnęła się uroczo i wydała się Mahirowi całkiem sympatyczna. Zresztą krótko ścięty też nie był najgorszy. Milczał i pozwalał dziewczynie mówić.
– Byłem z Zenicy, a teraz jestem znikąd.
– O, Mister Nobody.
– Niezupełnie, nazywam się Kubat, Mahir Kubat – przedstawił się i wyciągnął do niej rękę.
– Nancy – powiedziała, przechylając głowę.
– Sid – dorzucił chłopak.
– Przecież wy, zdaje się, powinniście być martwi – zażartował Kubat.
– Dlaczego ciągle gapisz się przez szybę? – spytał krótkowłosy.
– Czekam na kogoś.
– Kogoś ważnego?
– Tak, jak się nie pojawi, mam przechlapane.
– A kto to? Oczywiście, jeśli to nie tajemnica – dziewczyna pochyliła się nad stołem, żeby uchwycić spojrzenie Mahira.
– Nie mam pojęcia, ale ktoś musi przyjść.
– A wiesz, dlaczego na niego czekasz?
– Doskonale.
– Jak długo zamierzasz tu siedzieć?
– Do skutku.
– Znasz kogoś w Zagrzebiu?
– Nie, ale znam kupę ludzi, którzy w Zagrzebiu byli, więc może ktoś z nich będzie tu też dzisiaj.
– He, to teraz znasz jeszcze nas – chłopak plasnął dłonią o stół, na co Mahir odwrócił się od okna i najzimniej jak potrafił spojrzał mu prosto w twarz. Sid miał dziecięce zielone oczy z żółtą obwódką wokół źrenic.
– Co ty, chłopcze, możesz o tym wszystkim wiedzieć?
– Nic poza tym, co widzę.
– A co, do cholery, widzisz?
– Widzę Jamesa Bonda, który nie ma gdzie spać i prawdopodobnie zapomniał z domu książeczki czekowej, więc na dodatek jest jeszcze nerwowy.
– Nie jestem nerwowy, ja nigdy się nie denerwuję – Mahir Kubat znów odwrócił się do szyby i skrzyżował ręce.
– Mniejsza z tym, chodzi mi tylko o to, że możesz przekimać u nas.
Nocny tramwaj wiózł ich do Nowego Zagrzebia. Sid śmiał się jak opętany, a Nancy siedziała Mahirowi na kolanach.
– Jesteś taki miły i taki smutny, serio masz niefart.
Na te słowa Mahir prawie się rozpłakał.
Dotarli do wieżowca na Sopocie, wsiedli do windy i wjechali na jedenaste piętro.
– Czyje to mieszkanie? – spytał.
– Nory.
– A kim jest Nora? Co ona na to?
– Nic, pewnie już śpi, a jak się obudzi, szepnij jej tylko: „My name is Kubat, Mahir Kubat”, i wszystko będzie dobrze.
Chłopak wyciągnął z kieszeni klucz i otworzył drzwi. Mahir nic z tego nie rozumiał, więc bez słowa zzuł buty – „Nie ściągaj! A, zresztą…” – i żeby nie narobić hałasu, na palcach ruszył za parą. Sid i Nancy zachowywali się tak, jakby w mieszkaniu poza nimi nikogo nie było. Najpierw z przedpokoju przeszli do salonu, w którym na sofie spała jakaś dziewczyna.
– Tu my śpimy, a ty będziesz tam, na kimodromie – powiedział chłopak, po czym Nancy wzięła Mahira za rękę i niczym Małgosia Jasia zaprowadziła go do dużej sypialni prawie w całości zajmowanej przez łóżko, największe, jakie kiedykolwiek widział. Z brzegu spała jedna, a na środku, mniej więcej metr od niej, druga dziewczyna, obie długowłose i obie blondynki. Mahir stał zupełnie skołowany, przed sobą miał dwa i pół metra wolnego łóżka, ale i tak wydawało mu się, że byłoby lepiej, gdyby wrócił na korytarz i położył się tam na podłodze. Skoro jednak powiedziano mu, że ma tu spać, powinien zostać, tym bardziej że przecież jest nieczuły jak lód – taki musi być każdy, kto wyruszając w świat z pięćdziesięcioma markami w kieszeni, nie chce polec na samym początku. To przypomniało mu o Mahatmie Gandhim, który na potwierdzenie potęgi swojej wstrzemięźliwości sypiał w otoczeniu kobiet. A może robił to ze zgoła innego powodu? Nieważne.
[…]
Jerozolima (fragment)
Ślusarz Tomo do końca życia nie wybaczy tym, którzy wynaleźli zamek bębenkowy. Choć już dawno przekroczył chrystusowy wiek, założył rodzinę, zbudował dom, otworzył własny zakład i znalazł powszechne uznanie oraz spokój ducha, nigdy nie nauczył się swojego fachu jak należy. Nie, wcale nie z lenistwa czy przez głupotę, po prostu brakło mu talentu do zawodu, który wybrał dla niego stary Ante K., zrozumiawszy, że kowali jest jak psów, więc najlepiej, jeśli przysposobi syna do jakiejś bardziej wyszukanej, precyzyjnej roboty. A w mieście, jakim w owych czasach była Fojnica, gdzie ani zegarmistrza, ani mechanika nie uświadczysz, najodpowiedniejsze wydało mu się właśnie ślusarstwo.
Tomo terminował u mistrza Ilii Krupaca, człowieka dobrodusznego i wiecznie smutnego, o oczach szklistych, jakby ciągle załzawionych, który szybko zdał sobie sprawę, że z młodego nic nie będzie, a przynajmniej nie w ślusarce. Nie mógł jednak powiedzieć tego ojcu Toma. Kręcił więc tylko głową, przewracał oczami i próbował nauczyć chłopaka choćby kilku najprostszych rzeczy.
Tomo całymi dniami ślęczał nad klamkami i kluczami – niestety, a to otwory okazywały się za szerokie i ząbki nie chciały zaskoczyć, to znów ząbki wychodziły mu za ostre i w try miga niszczyły nawet całkiem nowe zamki. Fojniczanie wiedzieli, że żaden z niego majster i sprzęt jego roboty nijak nie uchroni ich przed wytrawnymi włamywaczami, od jakich roiło się nie tylko w Fojnicy, ale w ogóle na całym świecie, ale tolerowali go, szczególnie po śmierci starego mistrza. Był przecież jednym z nich, no i nigdy nie kazał sobie płacić za naprawy uszkodzeń powstałych z jego winy.
Nic się nie zmieniało aż do chwili, kiedy w sarajewskich sklepach pojawił się najnowszy cud techniki, antyzłodziej doskonały – zamek bębenkowy, który każdy mógł zamontować sobie sam.
Na początku kupowali go tylko co zamożniejsi oraz amatorzy nowinek, z czasem jednak prawie wszyscy fojniczanie powyrzucali stare rozpadające się mechanizmy, z którymi, jeśli się zgubiło po pijaku klucze, dawał sobie radę zakrzywiony gwóźdź, i wstawili nowe. Tomo zaś przestawał kłaniać się każdemu, w czyich drzwiach zauważył zmianę. W końcu przestał odzywać się do wszystkich, nie licząc Simona Pinta, handlarza mydłem i powidłem, żarliwie religijnego Żyda, który, zanim dwadzieścia lat temu osiadł w Fojnicy, zjeździł pół Bośni, pracując i odkładając na własny interes. Simon ani myślał wymieniać zamek, później dowiemy się dlaczego, a ponieważ nie zaglądał do knajp, mało kogo tak naprawdę znał i mało kto, poza zachodzącymi do sklepu kobietami i dziećmi, zwracał na niego uwagę.
Ślusarz Tomo z dnia na dzień coraz cieplej myślał o jedynym fojniczaninie, który oparł się temu diabelskiemu wynalazkowi – przecież nie da się tego po ludzku ani rozłożyć, ani złożyć – a i kupiec Simon nie mógł nie zauważyć wyjątkowej serdeczności przekazywanych mu na ulicy pozdrowień i pozostać obojętny na potrzebę kontaktu, jaką wyczuwał u sąsiada. Początkowo czysto konwencjonalne wymiany zdań z czasem rozwinęły się w długie szczere rozmowy.
Pewnego dnia siedzieli obok siebie na murku przed pocztą:
– I co, sąsiedzie, jest praca? – zapytał Simon i zaraz ugryzł się w język. Poczuł, że niechcący jeszcze bardziej pogrąża nieszczęśnika, niestety jego słowa okazały się szybsze od myśli.
– Byłaby, gdyby świat nie oszalał.
– Tak to już jest. Ja też nie mogę sprzedać wszystkiego, co każdy mądry powinien mieć.
– A żeby ich poskręcało! Jeszcze będą płakać, jak zawsze.
Na te słowa Simon zerknął nerwowo w stronę Toma. Zawahał się. Może lepiej nie ciągnąć tej rozmowy. Kiedy mówi się o tragediach, nie konkretnie, lecz ogólnie o ludzkim cierpieniu, zawsze, prędzej czy później, schodzi się na Boga, bo przecież wszystko, co zasadnicze i powszechne, pochodzi od Niego. Wtedy już tylko krok dzieli nas od zwątpienia w Dzieło Stworzenia. „A to niedobrze – pomyślał Simon Pinto – szczególnie w obecności goja, którego słowa mogą sprowadzić jeszcze większe zło”.
– O ludzi bym się nie martwił – spróbował ująć temat jakoś inaczej – najtrudniej poradzić sobie z samym sobą.
– Taa, tylko nie ma nam kto o tym powiedzieć – filozoficznie wtrącił Tomo, zapalając papierosa.
– Ja na przykład, od kiedy pamiętam, pragnę jednego, chciałbym śpiewać.
– No to śpiewaj, za to przynajmniej nie trzeba płacić.
– To nie takie proste, głos mnie nie słucha. U najlepszych śpiewaków potrafię wychwycić najdrobniejszy fałsz, piękną piosenkę rozpoznaję nawet w najgłębszym śnie, a śpiewać, jak nie mogłem, tak nie mogę. Co z tego, że mam melodię w uszach, skoro głos nie chce jej nieść?
Tomo poweselał, jakby zrzucił z pleców kamień. Wprawdzie nie do końca pojmował sens rozmowy, jednakże napełniała go ona ciepłem, jakiego dawno nie odczuwał.
– Widzisz, ty się nie nadajesz do śpiewania, a ja do zamków, tyle że ty jesteś kupcem, a ja niby ślusarzem.
– A próbowałeś? – poważnie spytał Simon.
– Czego?
– Naprawiać te nowe zamki. Słyszałem, że i one się psują.
– Nie muszę, tak jak ty nie musisz śpiewać oper, by wiedzieć, że nawet Bosa Maria Bośnię przebrodziła jest ponad twoje siły.
Simon uśmiechnął się i westchnął, jakby usłyszał wielką, niezaprzeczalną mądrość, o której chciałoby się mówić godzinami, dowodząc, że zawiera w sobie całą prawdę o ludzkim losie. „Tak właśnie powstają baśnie – pomyślał – z jednej celnej myśli. A może z tego samego rodzą się też pieśni?”
– Onde esta la jawe ke estawa in kaszon? Mis nonus la truszerun kon grande dolor. De la kaza de Espania, de Espania – wymamrotał przez nos z zamkniętymi oczami i zakołysał się, lekko trącając Toma barkiem. Ślusarz wzdrygnął się. Cóż to za wiatr zaszumiał Simonowi w głowie, co to za słowa padły z jego ust?
– Ej, sąsiad, co robisz? – zapytał speszony.
– Śpiewam, Tomo, śpiewam. Tak to u mnie wygląda. Wydaje ci się, że zwariowałem, ale pomyśl tylko, co ja muszę znosić, skoro ten głos towarzyszy mi przez całe życie.
– A co to za piosenka?
– Ludowa, bracie, bośniacka, ale niezupełnie. Śpiewał mi ją dziadek.
– O czym jest?
– Gdzie jest klucz, który był w skrzyni? Moi dziadowie przywieźli go z ogromnym bólem. „De la kaza de Espania”, przywieźli go z domu w Hiszpanii.
Tomo spuścił oczy i złożył ręce nad kolanami:
– Wiesz co, Simon, zmień ty ten zamek, nie będę się gniewał. Ty to co innego, nie jak te farbowane lisy.
Simon popatrzył na niego zdziwiony:
– Nie mogę, ale nie przez wzgląd na ciebie. Po prostu wszędzie, gdzie się przeprowadzam, biorę ze sobą ten sam zamek i ten sam klucz. Moi dziadowie też tak robili. Od trzystu lat otwieramy i zamykamy nim nasze drzwi.
[…]
Tej jesieni Simon rozchorował się. „Boże, mam nadzieję, że to nie od tego siedzenia na zimnym kamieniu”, martwił się ślusarz, patrząc na okna sąsiada i rozważając, czy nie zapukać i nie spytać Raheli o zdrowie przyjaciela. Ale nie zapukał i więcej się nie widzieli. Simon zmarł w dniu świętej Katarzyny, akurat miał spaść pierwszy śnieg. Jerozolimy nigdy nie zobaczył, tak jak Tomo nie wziął do ręki zamka bębenkowego. Rahela z dziećmi przeniosła się do Sarajewa, a do ich domu wprowadził się niejaki Rade Čizmaš.
Tomo całymi dniami kręcił się po okolicy, czekając, aż nowy właściciel zechce zmienić zamek. Kiedy nareszcie dostrzegł, że Rade grzebie przy klamce, podszedł do niego i zaproponował, że odkupi od niego stary zamek i klucz. Ten smagnął go ponurym spojrzeniem, ale przystał na cenę dwóch dinarów.
„Dobrze na tym wyszedłem – pomyślał Tomo w drodze do domu. – Za takie pieniądze nie zamówiłbym nawet piosenki w knajpie”. Uśmiechnął się i zaśpiewał, cicho, dla duszy.