książki / PROZA

Drugi pocałunek Gity Danon

Miljenko Jergović

Fragmenty książki Miljenka Jergovicia Drugi pocałunek Gity Danon, wydanej w przekładzie Miłosza Waligórskiego w Biurze Literackim 22 lutego 2016 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Drugi pocałunek Gity Danon (fragment)

Opo­wiem ci o Lota­rze. Możesz o tym póź­niej zapo­mnieć, nie ma w tej opo­wie­ści żad­ne­go prze­sła­nia i do nicze­go ci się ona nie przy­da, nigdy nie spo­tkasz takie­go czło­wie­ka, nie musisz więc wie­dzieć, jak się z nim obcho­dzić. Opo­wiem ci o Lota­rze z powo­du kobie­ty, któ­ra go kocha­ła – jest praw­dzi­wa, może kie­dyś gdzieś ją zoba­czysz, ją albo jej podob­ną, może się zako­chasz i spę­dzi­cie razem całe życie, a może tyl­ko przej­dziesz obok niej, minie­cie się w skle­pie samo­ob­słu­go­wym, powiesz: „Dzień dobry, Gito, jak się pani mie­wa?”, ale ona nie odpo­wie, bo Gita nie odpo­wia­da, Gita pozdro­wie­nia zby­wa mil­cze­niem.

W tam­tym cza­sie Lotar był naj­moc­niej­szym czło­wie­kiem w mie­ście. Przy­naj­mniej tak mówio­no, cho­ciaż niko­mu nigdy nie przy­szło do gło­wy, by to spraw­dzić. Miesz­kał sam z mat­ką, panią Edy­tą, któ­ra pro­wa­dzi­ła zakład pli­so­wa­nia spód­nic. O jego ojcu nikt nic nie wie­dział, cho­ciaż krą­ży­ły słu­chy, że był jakimś nie­miec­kim ofi­ce­rem, miał na imię Otto i że cho­dzi­ło o wiel­ką miłość. Nocą podob­no zakra­dał się pota­jem­nie do pani Edy­ty i zosta­wał aż do świ­tu. Nikt go nigdy nie widział, bo miłość kwi­tła tyl­ko w cza­sie godzi­ny poli­cyj­nej. Opo­wia­da­no, że Otto w kwiet­niu 1945 roku nie chciał wyco­fać się razem z reszt­ka­mi woj­ska, dla­te­go zde­zer­te­ro­wał i ukry­wał się po sara­jew­skich lasach przez kolej­ne dwa lata. […]

Był począ­tek lata 1947 roku, kie­dy pew­nej nie­dzie­li pani Edy­ta zabra­ła dziec­ko w góry. „Niech uczy się od małe­go”, powie­dzia­ła bab­ci Dže­mi­džić; ta poca­ło­wa­ła i ją, i dziec­ko: „Idź, synu, i nie oddaj tego, co masz, póki to masz”. Wró­ci­li pod wie­czór. To był ostat­ni raz, kie­dy pani Edy­ta poszła w góry. Póź­niej ludzie gada­li, że tam­te­go dnia Otto pie­szo wyru­szył przez Austrię do Nie­miec. Cze­kał, aż zoba­czy syna, a potem znik­nął na zawsze.

Lotar skoń­czył I Gim­na­zjum i jako pry­mus zapi­sał się na medy­cy­nę. Kie­dy już myśla­no, że w jego życiu wszyst­ko uło­ży się tak jak w opo­wie­ściach o dobrych i szczę­śli­wych dzie­ciach, na trze­cim roku uni­wer­sy­te­tu spo­tkał Gitę Danon, dwa lata star­szą od sie­bie cór­kę apte­ka­rza, któ­ra też stu­dio­wa­ła, prze­waż­nie jed­nak czas spę­dza­jąc na impre­zach. Jak butel­ki ciska­ne na pod­ło­gę – póki nie nad­szedł świt i nie roz­ja­śni­ło jej się w gło­wie – tak pęka­ły przez nią ser­ca męskiej poło­wy Sara­je­wa. Ale Gita nie uzna­wa­ła poran­ków i nigdy nie mia­ła dość tej oso­bli­wej zaba­wy: przy­cią­ga­ła do sie­bie męż­czy­znę, igra­ła z nim do pierw­sze­go poca­łun­ku, potem zaś go odrzu­ca­ła, żeby sto­czył się w głąb swo­je­go wsty­du, rów­nież ku roz­pa­czy innych, któ­rzy wpraw­dzie nie ule­gli dotąd jej cza­ro­wi, lecz już wie­dzie­li, że i na nich przyj­dzie kry­ska, a wte­dy w żaden spo­sób nie zdo­ła­ją mu się oprzeć. Osta­tecz­nie wszyst­kim uda­wa­ło się prze­bo­leć Gitę, czas leczył rany – z ust, któ­re nie­gdyś obda­ro­wa­ła poca­łun­kiem, moż­na było nawet usły­szeć, że jest kur­wą. Jedy­nym, któ­ry nie mógł jej odża­ło­wać i nigdy nie powie­dział o niej złe­go sło­wa, był Lotar. Jak się oka­że, obie te rze­czy zmie­nią zarów­no jego, jak i jego życie.

„Będę na cie­bie cze­kał, nie­waż­ne jak dłu­go, ale będę; wróć do mnie, jak już się zmę­czysz”, powie­dział jej po poca­łun­ku, a ona śmia­ła się, odcho­dząc w noc uli­cą Tita; śmia­ła się tak, że aż drża­ły szy­by w witry­nach, a kobie­ty wyglą­da­ły z okien, żeby zoba­czyć, komu tak weso­ło w środ­ku nocy, w tym miej­scu na zie­mi, gdzie nie ma powo­du do rado­ści ani niko­go, kto śmiał­by się tak dźwięcz­nie jak Gita, dziew­czy­na nie z tego świa­ta. Kobie­ty nie widzia­ły w niej kon­ku­rent­ki, ponie­waż wio­dła hulasz­cze życie z tysią­cem wiel­bi­cie­li i jed­nym poca­łun­kiem, i w każ­dej chwi­li mogła być mar­twa.

Lotar wie­rzył, że Gita do nie­go wró­ci, a on do tego cza­su musi bro­nić jej hono­ru. Kie­dy tyl­ko w towa­rzy­stwie ktoś otwie­rał usta, żeby coś o niej powie­dzieć, Lotar reago­wał: „Uwa­żaj, ja tu jestem”. O dzi­wo, wszy­scy mil­kli, cho­ciaż niko­mu nie przy­cho­dzi­ło do gło­wy, że Lotar może użyć swo­jej potęż­nej siły. Tak to się cią­gnę­ło, dopó­ki Gita nie znie­wa­ży­ła Dina Kre­za, furia­ta i kry­mi­na­li­sty, któ­ry od lat gra­so­wał po Wło­szech, a do mia­sta przy­jeż­dżał tyl­ko po to, żeby się poka­zać i wydać pie­nią­dze. Kre­zo z wście­kło­ści wycho­dził z sie­bie, na domiar złe­go ktoś mu powie­dział o Lota­rze, niby żar­tem ostrze­ga­jąc go, że w jego obec­no­ści nie wol­no mówić nic prze­ciw­ko Gicie. Wte­dy Kre­zo krzyk­nął: „Pokaż­cie mi tego gościa!”, i natych­miast ruszył przed Wydział Medycz­ny. Cze­kał tam podob­no ze dwie, trzy godzi­ny, co tyl­ko wzmo­gło jego gniew, a kie­dy w koń­cu zoba­czył Lota­ra, nie był już w sta­nie oce­nić, z kim zadzie­ra, pod­szedł do nie­go, zła­pał go za koł­nierz kurt­ki, od dołu wbił w nie­go wzrok i gło­sem czło­wie­ka, któ­ry za pasem nosi pisto­let, cicho syk­nął: „Liza­ła ci ta skur­wio­na Żydó­wa mać”.

To, co dzia­ło się potem, nie bar­dzo nada­je się do opo­wia­da­nia; mówią, że Lotar chwy­cił Kre­za za uszy, wyrwał je, a kie­dy nie­szczę­śnik runął na zie­mię, zaczął okła­dać go pię­ścią po gło­wie. Zanim przy­je­cha­ła mili­cja, z twa­rzy Kre­za nic już nie zosta­ło. Lota­ra napa­dło czte­rech funk­cjo­na­riu­szy, ale on zrzu­cił ich z sie­bie, ruszył w stro­nę uli­cy, po chwi­li sta­nął, usiadł na mur­ku i zapa­lił papie­ro­sa. Mili­cjan­ci w odle­gło­ści trzech, czte­rech metrów od nie­go kur­czo­wo ści­ska­li pisto­le­ty auto­ma­tycz­ne i nie mie­li odwa­gi podejść bli­żej. „Już po wszyst­kim – powie­dział – zabi­łem czło­wie­ka”, wte­dy tam­ci rzu­ci­li się na nie­go i zaczę­li z nie­na­wi­ścią kopać go, okła­dać pię­ścia­mi i kol­ba­mi. Skądś wie­dzie­li, że Lotar nigdy się nie bro­ni. Może to kwe­stia doświad­cze­nia, cho­ciaż nie sądzę, żeby kie­dy­kol­wiek spo­tka­li takie­go czło­wie­ka jak on.

Został ska­za­ny na pięt­na­ście lat pozba­wie­nia wol­no­ści za „wyjąt­ko­wo okrut­ne zabój­stwo”. W wię­zie­niu w Zeni­cy spę­dził peł­nych dwa­na­ście lat; tyle wystar­czy­ło, by mia­sto zapo­mnia­ło o nim i na uli­cach poja­wi­li się nowi, młod­si, któ­rzy ani o Lota­rze, ani o losie Dina Kre­za nie mie­li poję­cia. A Gita? Gity nikt nie mógł wyma­zać z pamię­ci, jej uro­da i śmiech przez te lata w ogó­le nie stra­ci­ły na sile, nadal uwo­dzi­ła świat swo­im jed­nym jedy­nym poca­łun­kiem. Wybrań­ców mie­wa­ła młod­szych nawet o pięt­na­ście lat, ale poza tym nic się nie zmie­nia­ło – wciąż jesz­cze nie poja­wił się męż­czy­zna, któ­ry oparł­by się bla­sko­wi jej oczu, nie zna­lazł się też ani jeden na tyle mądry, aby wie­dzieć, że ta sto­krot­nie powta­rza­ją­ca się histo­ria za każ­dym razem musi skoń­czyć się tak samo. […]

Po powro­cie z wię­zie­nia Lotar zaczął pić. Pił regu­lar­nie, zgod­nie z kalen­da­rzem – „Widać, że za ojca miał Szwa­ba”, mówio­no w oko­li­cy nie bez sza­cun­ku – pił siód­me­go każ­de­go mie­sią­ca. […] A potem wybu­chła woj­na i pew­ne­go wrze­śnio­we­go poran­ka pod­czas oblę­że­nia Lotar zna­lazł pod drzwia­mi kar­tecz­kę z napi­sem: „Wiem, że chcesz wie­dzieć. Jestem w Madry­cie. Gita”. […]

Pozo­sta­nie zagad­ką, czy Lotar uwie­rzył, że jego cier­pli­wość zosta­ła nagro­dzo­na, Gita już się zmę­czy­ła i teraz cze­ka na nie­go ze swo­ją miło­ścią w Madry­cie, czy też zwy­czaj­nie nie umiał sobie wyobra­zić, że zosta­nie w mie­ście, w któ­rym jej nie ma. Trud­no powie­dzieć, lecz jed­no jest pew­ne – tam­te­go dnia Lotar zaczął obmy­ślać, jak uciec i prze­do­stać się do Hisz­pa­nii. Nie miał pie­nię­dzy ani pasz­por­tu i nie wie­dział, jak je zdo­być. […]

Nikt nigdy nie dowie się, jak Lotar prze­szedł Bośnię i te wszyst­kie kra­je, któ­re sta­nę­ły mu na dro­dze, czym podró­żo­wał, ani jak unik­nął spo­tka­nia z cel­ni­ka­mi i poli­cjan­ta­mi; wia­do­mo tyl­ko, że pew­ne­go dnia, wychu­dły, bosy i cały w kro­stach, zja­wił się niczym duch w jakimś komi­sa­ria­cie na przed­mie­ściach Madry­tu. Chwy­cił za rękę pierw­sze­go z brze­gu poli­cjan­ta i powie­dział: „Gita Danon per favo­re”. Ten wpadł w prze­ra­że­nie, a Lotar powtó­rzył: „Gita Danon per favo­re”. Zbie­gła się cała poli­cja, nad­cią­gnę­ły posił­ki, przy­je­cha­ła erka, a Lotar z upo­rem powta­rzał: „Gita Danon per favo­re”. Hisz­pa­nie potrze­bo­wa­li pół dnia, zanim zro­zu­mie­li, że nie zna ani sło­wa po hisz­pań­sku, po czym pró­bo­wa­li mówić do nie­go w róż­nych języ­kach: po nie­miec­ku, wło­sku, angiel­sku i fran­cu­sku, zna­lazł się nawet taki, któ­ry prze­mó­wił do nie­go po węgier­sku. Lotar krę­cił tyl­ko gło­wą, skła­dał dło­nie do modli­twy, łapał wszyst­kich za ręce i pro­sił: „Gita Danon per favo­re”. […]


Życie to Hongkong

Wyż­szy urzęd­nik pocz­to­wy Božo Dole­žal prze­wi­dy­wał rychły upa­dek Austro-Węgier i wszyst­kim to roz­po­wia­dał. W Sub­o­ti­cy nada­li mu pseu­do­nim Božo Kata­stro­fa, więc prze­nie­sio­no go do Mari­bo­ru, w któ­rym z kolei nazwa­li go Božo Skan­dal, a kie­dy rów­nież tam prze­brał miar­kę, Zarząd Poczt odde­le­go­wał go do Kulen Vakuf, gdzie aku­rat otwie­ra­no urząd pocz­to­wy i gdzie, według powszech­nej opi­nii, znaj­do­wał się koniec świa­ta. W Kulen Vakuf Božo otrzy­mał pseu­do­nim Czło­wiek Apo­ka­lip­sa. Nie­ba­wem zacho­ro­wał, nie tyle ze smut­ku czy samot­no­ści, ile od dłu­gie­go cze­ka­nia, a nie docze­kaw­szy się speł­nie­nia swo­ich pro­gnoz, umarł przed Nowym Rokiem 1913 roku. Zosta­wił żonę Roz­ikę i syna Felik­sa, któ­rzy zaraz po tym, jak pocho­wa­li go na pobli­skim cmen­ta­rzu kato­lic­kim, prze­pro­wa­dzi­li się do mia­sta L. (jego nazwy nie ujaw­ni­my ze wzglę­du na żyją­cych jesz­cze krew­nych i nie­ure­gu­lo­wa­ne spra­wy mająt­ko­we). Tam w 1899 roku Božo, wów­czas jesz­cze zamoż­ny, wyna­jął miesz­ka­nie na dzie­więć­dzie­siąt dzie­więć lat. Nie kupił go, cho­ciaż mógł je mieć na wła­sność za jedy­ne dwie­ście koron wię­cej, był bowiem prze­ko­na­ny, że za dzie­więć­dzie­siąt dzie­więć lat skoń­czy się nie tyl­ko Monar­chia, ale cały świat. „Pro­szę spoj­rzeć, sza­now­na sąsiad­ko, dokąd to wszyst­ko zmie­rza, trzę­sie­nia zie­mi, poża­ry, wul­ka­ny… nie daję Zie­mi nawet dwu­dzie­stu lat, a co dopie­ro myśleć o roku dwu­ty­sięcz­nym!”, mówił Fani­ce Frankl, przy­ja­ciół­ce Roz­iki, kie­dy pró­bo­wa­ła go namó­wić, żeby dorzu­cił tych głu­pich dwie­ście koron, by zarów­no on, jak i jego rodzi­na na zawsze mie­li świę­ty spo­kój.

Pierw­sza woj­na świa­to­wa nawet nie dra­snę­ła mia­sta L. Jedy­nie wdo­wa Roz­ika trosz­kę przy­głu­chła, po tym jak sier­żant powia­to­wy Ivek Zlah­ti­na na znak rado­ści z powo­du zjed­no­cze­nia Sło­wian Połu­dnio­wych wypa­lił jej nad uchem ze strzel­by myśliw­skiej. Dla­te­go z krew­ny­mi, któ­rych, chwa­ła Bogu, mia­ła w każ­dym zakąt­ku świę­tej pamię­ci Monar­chii, od Wied­nia i Mari­bo­ru, przez Kakanj i Usti­pra­čę, aż po Sub­o­ti­cę, Slan­ka­men i Đene­ral Jan­ko­vić, poro­zu­mie­wa­ła się, kokie­te­ryj­nie eks­po­nu­jąc mał­żo­wi­nę i jed­no­cze­śnie pyta­jąc w języ­ku kra­ju, z któ­re­go krew­ny pocho­dził: „pro­sím”, „molim”, „he”. Kie­dy w przeded­niu siód­mych uro­dzin Felik­sa zauwa­ży­ła, że syn poszedł w śla­dy ojca i o pew­nych przy­szłych wyda­rze­niach wyra­ża się z nie­skry­wa­nym scep­ty­cy­zmem, Roz­ika prze­ra­zi­ła się. „Kicia już dłu­go nie pocią­gnie!”, powie­dział kie­dyś ze współ­czu­ciem, tak­su­jąc śpią­ce­go na pie­cu kaflo­wym gru­be­go sza­re­go kocu­ra. Roz­ika roz­pła­ka­ła się i zaraz następ­ne­go dnia zapro­wa­dzi­ła chłop­ca do dok­to­ra Abe­la Fer­ti­ga, sub­o­tic­kie­go psy­chia­try, dziś już pra­wie cał­kiem zapo­mnia­ne­go, ale bądź co bądź w histo­rii medy­cy­ny zna­czą­ce­go leka­rza, któ­ry psy­cho­ana­li­zą zaj­mo­wał się nie­za­leż­nie od Freu­da. Po tym jak Feliks poin­for­mo­wał go, że deszcz, któ­ry wła­śnie pada, nigdy nie usta­nie, że krze­sło, na któ­rym sie­dzi, zaraz się pod nim zała­mie, że bia­ła ścia­na sczer­nie­je i że w ogó­le nie ma żad­nych wido­ków na pozy­tyw­ny obrót spraw, dok­tor Fer­tig stwier­dził, że mło­dy cier­pi na kom­pleks Fran­cisz­ka Józe­fa, z któ­re­go będzie mógł się wyle­czyć tyl­ko, jeśli speł­nią się wszyst­kie jego czar­ne pro­roc­twa, a obse­sje zamie­nią się w czyn. „A więc, żeby mój syn wyzdro­wiał, czym prę­dzej musi nadejść dzień Sądu Osta­tecz­ne­go?”, roz­pa­cza­ła Roz­ika. „Mniej wię­cej wła­śnie tak!”, dok­tor Fer­tig wzru­szył ramio­na­mi, wypo­wia­da­jąc swo­ją ostat­nią kwe­stię w tej opo­wie­ści.

Mat­ka za radą sta­rych kobiet przy­go­to­wy­wa­ła syno­wi kąpie­le w lodo­wa­tej wodzie (Feliks: „Woda już nigdy nie będzie cie­pła!”), apli­ko­wa­ła mu pobu­dza­ją­ce razy biczem (Feliks: „Zła­mie się nie tyl­ko rózga, ale i moje ple­cy!”), bła­ga­ła go i prze­ko­ny­wa­ła, ale na próż­no.

Latem 1928 roku, kie­dy do wyga­śnię­cia umo­wy na dzier­ża­wę miesz­ka­nia w mie­ście L. rodzi­nie Dole­ža­lów zosta­ło jesz­cze sie­dem­dzie­siąt lat, Feliks zna­lazł swo­je pierw­sze zatrud­nie­nie w Kró­lew­skim Insty­tu­cie Hydro­me­te­oro­lo­gicz­nym. Jego komu­ni­ka­ty były rze­tel­ne i pre­cy­zyj­ne („Tem­pe­ra­tu­ra powie­trza wyno­si plus trzy­dzie­ści pięć stop­ni, ale będzie jesz­cze cie­plej. Na jutro zapo­wia­da się sło­necz­na pogo­da, któ­ra nie­uchron­nie dopro­wa­dzi do poża­rów”). Zmę­czo­ny wra­cał do domu i od razu kładł się spać. Mat­ka Roz­ika była prze­szczę­śli­wa – Felik­so­wi uda­ło się pro­fe­sjo­nal­nie wyko­rzy­stać swój talent do prze­wi­dy­wa­nia kata­strof.

„Ten czło­wiek zgu­bi świat i roz­gro­mi pół Euro­py!”, powie­dział Feliks, kie­dy pew­nej nie­dzie­li po raz pierw­szy zoba­czył w gaze­cie zdję­cie Hitle­ra. „A ten wpa­ku­je nas wszyst­kich do lodów­ki!”, dodał znad następ­nej stro­ny, na któ­rej wid­nia­ła postać Sta­li­na. „Ten zawrze pakt z Hitle­rem!”, wykrzyk­nął, natknąw­szy się na zdję­cie mini­stra Cham­ber­la­ina. „A ten idio­ta prze­ży­je nas wszyst­kich!”, zawy­ro­ko­wał, kie­dy dotarł do ostat­niej stro­ny z komik­sem o Kaczo­rze Donal­dzie. Pani Roz­ika zała­my­wa­ła ręce: „Och, syn­ku, syn­ku…”. Nie mogła docze­kać się ponie­dział­ku, powro­tu Felik­sa do pra­cy.

Wio­sną 1941 – upły­wał wła­śnie czter­dzie­sty trze­ci rok wynaj­mu miesz­ka­nia w mie­ście L. – do drzwi Roz­iki i Felik­sa Dole­ža­lów zało­mo­ta­li żoł­nie­rze. „Jeste­ście Żyda­mi, Cyga­na­mi czy Ser­ba­mi?”, wyre­cy­to­wał tłu­ścioch z czar­nym zeszy­tem w ręku, jak­by czy­tał menu. „Gorzej panie, o wie­le, wie­le gorzej…”, Feliks zaczął swo­je, ale żoł­nie­rze nie myśle­li tego wysłu­chi­wać. Bez gada­nia zabra­li jego i Roz­ikę i wysła­li ich do obo­zu. Przez kolej­ne czte­ry lata czas pły­nął na próż­no. Miesz­ka­nie rodzi­ny Dole­ža­lów sta­ło puste, a tym­cza­sem okres naj­mu sys­te­ma­tycz­nie upły­wał.

Roz­ika z obo­zu nie wró­ci­ła ani w nim nie umar­ła. Po pro­stu gdzieś na pół­no­cy Pol­ski wyszła z bydlę­ce­go wago­nu i prze­pa­dła w mro­ku. Żoł­nie­rze krzy­cze­li za nią: „Halt! Halt!”, a ona, poma­ga­jąc sobie pal­cem, nad­sta­wia­ła ucha: „Pro­sím? Pro­sím?”. Oni strze­la­li, ale nie tra­fia­li – w tej opo­wie­ści to moż­li­we – a ona nawet się nie obej­rza­ła, bo któż­by się oglą­dał, kie­dy strze­la­ją mu w ple­cy. Podą­ży­ła swo­ją dro­gą, któ­rej kres pozo­stał nie­wia­do­mą na zawsze.

Feliks prze­żył obóz, ponie­waż jego ocze­ki­wa­nia (niczym u sofi­sty Zeno­na) w peł­ni pokry­ły się z rze­czy­wi­sto­ścią. Czło­wiek, któ­ry w niczym nie pokła­da nadziei, nie może umrzeć. Tak samo nie może skoń­czyć w komo­rze gazo­wej ten, kto tyl­ko na to cze­ka. Do każ­de­go nie­szczę­ścia koniecz­na jest choć­by krzty­na nadziei. Kie­dy w maju 1945 roku przy­szli żoł­nie­rze ame­ry­kań­scy, zasta­li w obo­zie sied­miu żywych. Odpro­wa­dzi­li ich na sta­cję kole­jo­wą i powie­dzie­li, że są wol­ni. Aku­rat prze­jeż­dżał tam­tę­dy pociąg bydlę­cy, któ­ry nie wiózł ludzi, tyl­ko zebry ewa­ku­owa­ne z ogro­du zoo­lo­gicz­ne­go. Jechał bar­dzo wol­no, a wszy­scy śle­dzi­li wzro­kiem jego bieg, aż znik­nął. „Życie prze­szło nam koło nosa!”, zawy­ro­ko­wał Feliks, a jego kom­pa­ni uro­ni­li łzę. Zapła­ka­li, bo powie­dział praw­dę, mimo że chciał tyl­ko spra­wić na nich ponu­re wra­że­nie.

Jesie­nią 1947 roku Feliks Dole­žal oże­nił się z Mari­ną Pod­bor­ską, pri­ma­ba­le­ri­ną w mie­ście L. Była jak bia­ły łabędź, dla któ­re­go praw­dzi­we życie jest takim kosz­ma­rem, że nie mogą rów­nać się z nim nawet naj­bar­dziej kata­stro­ficz­ne pro­roc­twa. Rok póź­niej Mari­na uro­dzi­ła cór­kę Dorot­kę: „Daj Boże, żeby to dziec­ko kie­dyś w ogó­le otwo­rzy­ło oczy!”, powie­dział Feliks nad łóżecz­kiem. Coś ukłu­ło go pod łopat­ką, sto igieł prze­szy­ło mu ser­ce, zro­zu­miał bowiem, że na gło­wę dzie­ciąt­ka w każ­dej chwi­li może spaść nie­szczę­ście. I umarł. Dokład­nie pięć­dzie­siąt lat przed upły­nię­ciem okre­su naj­mu miesz­ka­nia w mie­ście L.

Sie­dem­na­ście lat póź­niej balet­ni­ca Mari­na Pod­bor­ska zła­ma­ła obie nogi pod­czas jaz­dy na nar­tach w Kranj­skiej Gorze. Leża­ła w lublań­skim szpi­ta­lu, a kie­dy tyl­ko wsta­ła z łóż­ka, wysko­czy­ła z okna. Zro­bi­ła kil­ka piru­etów w powie­trzu i prze­nio­sła się na tam­ten świat (oczy­wi­ście jeśli ten w ogó­le ist­nie­je, a nie jest jedy­nie kiep­skim lekar­stwem na zło­wróżb­ne życio­we prze­po­wied­nie). Pocho­wa­no ją na miej­skim cmen­ta­rzu w obec­no­ści cór­ki Dorot­ki, któ­ra pod­czas pogrze­bu gorz­ko pła­ka­ła. Po mat­ce odzie­dzi­czy­ła lęk przed codzien­no­ścią, a po ojcu skłon­ność do złych prze­czuć.

Pró­bo­wa­ła rato­wać się mał­żeń­stwem z Vla­de­tą Bin­gul­cem, lewym łącz­ni­kiem Klu­bu Pił­kar­skie­go Pro­le­ta­riusz, czło­wie­kiem pro­sto­li­nij­nym i zupeł­nie obo­jęt­nym nie tyl­ko na spra­wy ludz­ko­ści, ale nawet wła­snej rodzi­ny. Uro­dzi­ła mu jed­ne­go, potem dru­gie­go, trze­cie­go – i tak w sumie sied­miu synów. Siód­me­go wła­ści­wie nie uro­dzi­ła, tyl­ko poro­ni­ła, a potem gorz­ko pła­ka­ła. Kie­dy Vla­de­ta miał już powy­żej uszu poziom jezio­ra łez prze­la­nych w mał­żeń­stwie Dole­žal-Bin­gu­lac, wyje­chał do Argen­ty­ny tre­no­wać zespół Defen­so­res del Cha­co – i już nigdy nie wró­cił. Wyda­rzy­ło się to w 1967 roku. Dorot­ka zosta­ła sama z sze­ścio­ma syna­mi i trzy­dzie­sto­ma jeden laty pozo­sta­ły­mi do zda­nia miesz­ka­nia.

Pierw­szy syn zosta­wił ją w 1978 roku i wyje­chał do Baj­mo­ku, gdzie pra­co­wał jako zwrot­ni­czy. On też już nigdy się nie ode­zwał. Dru­gi wypro­wa­dził się trzy lata póź­niej, po nim zaś, w dwu­let­nich odstę­pach, opu­ści­li ją kolej­ni trzej. Szó­sty, naj­młod­szy, o imie­niu Božo, został przy niej w mie­ście L. aż do wybu­chu woj­ny, kie­dy uciekł przed mobi­li­za­cją do dale­kiej Fin­lan­dii. Ode­zwał się stam­tąd dopie­ro po trzech latach, przed Nowym Rokiem 1994 roku. W liście pisał: „Kocha­na mamo, wszyst­ko, co stąd widać, jest cie­plej­sze i bar­dziej połu­dnio­we. Trzy lata temu ule­pi­łem bał­wa­na; już trzy razy zdą­ży­łem wsta­wić mu nową mar­chew­kę…”. Dorot­ka pła­ka­ła, jak pła­cze każ­da mat­ka, kie­dy czy­ta list od syna.

Do wyga­śnię­cia umo­wy naj­mu zosta­ły jesz­cze czte­ry lata.

Pod koniec wrze­śnia 1997 roku odwie­dził ją Richard Bat­ko­vich, spad­ko­bier­ca Petra Bat­ko­vi­cia, któ­ry 2 stycz­nia 1899 na dzie­więć­dzie­siąt dzie­więć lat wyna­jął miesz­ka­nie Božo­wi Dole­ža­lo­wi. Dorot­ka zło­ży­ła ręce na pier­siach, Bat­ko­vich kiwał gło­wą, ona otwie­ra­ła usta, żeby coś powie­dzieć, a on w kół­ko powta­rzał: „Życie to Hong­kong, jest i zaraz go nie ma!”. Przed wyj­ściem zosta­wił pod­pi­sa­ny i opie­czę­to­wa­ny nakaz eks­mi­sji, nabie­ra­ją­cy mocy praw­nej dru­gie­go stycz­nia 1998 roku.

Każ­da cho­in­ka i każ­da lamp­ka, każ­da petar­da, raca i wszyst­kie życze­nia, któ­re z począt­kiem grud­nia zaczę­ły krą­żyć po mie­ście, otwie­ra­ły otchłań roz­pa­czy w duszy Dorot­ki. Jesz­cze w listo­pa­dzie była kobie­tą w kwie­cie wie­ku (co praw­da z pod­krą­żo­ny­mi ocza­mi, ale jakie to mia­ło zna­cze­nie), a teraz nagle zmie­ni­ła się w siwą sta­rusz­kę.

Zupeł­nie sama, w zaciem­nio­nym miesz­ka­niu odli­cza pozo­sta­łe dni, godzi­ny i minu­ty. Wybi­ja dwu­na­sta ostat­niej nocy w roku, a jej zosta­ją jesz­cze dwa­dzie­ścia czte­ry godzi­ny życia. Póź­niej, być może, prze­isto­czy się w dziew­czyn­kę z zapał­ka­mi albo w jakiś inny spo­sób dowie­dzie, że wszyst­kie złe prze­po­wied­nie speł­nia­ją się w jed­nej chwi­li i że dzie­więć­dzie­siąt dzie­więć lat to dro­biazg w porów­na­niu z nie­pew­no­ścią jutra.


Nora, jak ta z Ibsena (fragment)

Był począ­tek stycz­nia tego roku, w któ­rym skoń­czy­ła się woj­na. Mahir Kubat bez doku­men­tów i z pięć­dzie­się­cio­ma mar­ka­mi w kie­sze­ni zna­lazł się na głów­nym dwor­cu kole­jo­wym w Zagrze­biu. Dłu­go by opo­wia­dać, jak i dla­cze­go tam tra­fił, powiem więc tyl­ko, że Mahir wyjeż­dżał, opusz­czał swój kraj na zawsze. Co praw­da nie wie­dział jesz­cze, dokąd poje­dzie, ale był pew­ny, że nie za bli­sko.

Pró­szył śnieg i to tak drob­ny, że na zie­mi trud­no było odróż­nić go od szro­nu. Przed dwor­cem ludzie cze­ka­li na tram­waj. Mahir pod ramie­niem trzy­mał bia­łą tor­bę Adi­das z parą zapa­so­wych teni­só­wek. Naprze­ciw­ko na koniu sie­dział król ze wzro­kiem skie­ro­wa­nym w jego stro­nę. Patrzy­li na sie­bie i moż­na było odnieść wra­że­nie, że razem sta­no­wią część jakiejś więk­szej cało­ści, że oto po latach, w ten zimo­wy przed­wie­czór odna­leź­li się, sta­nę­li twa­rzą w twarz i oka­za­ło się, że ani jeden, ani dru­gi nie mają więk­szych szans na to, żeby się poru­szyć, a co dopie­ro wyje­chać w podróż.

Ale Mahir Kubat nie­ła­two ule­gał pani­ce. Na policz­kach miał bowiem dwie słyn­ne zmarszcz­ki Clin­ta Eastwo­oda. A kto nosi takie zmarszcz­ki – Mahir był tego świa­do­my i tego się trzy­mał – ten nigdy nie wpa­da ani w gniew, ani w roz­pacz, nawet jeśli przed nocą znaj­dzie się w mie­ście, w któ­rym nie miesz­ka nikt, do kogo mógł­by zadzwo­nić i popro­sić o pomoc.

Ruszył ostroż­nie w lewo i krok po kro­ku dotarł do pod­ziem­ne­go cen­trum han­dlo­we­go. Na dole jasno świe­ci­ły rekla­my, auto­mat gadał gło­sem Oli­ve­ra Mla­ka­ra, pod super­mar­ke­tem pili piwo krót­ko ostrzy­że­ni chłop­cy, a świad­ko­wie Jeho­wy sprze­da­wa­li cza­so­pi­sma o ostrze­gaw­czych tre­ściach. „Odnajdź Boga, nim nadej­dzie kata­stro­fa”, gło­sił napis na okład­ce pod bro­dą skru­szo­nej sta­rusz­ki. Patrzy­ła na Mahi­ra sze­ro­ko otwar­ty­mi ocza­mi – pew­nie chcia­ła, żeby zoba­czył w nich twarz Boga, lecz on tyl­ko uśmiech­nął się, poro­zu­mie­waw­czo mru­gnął i prze­szedł obok. Szu­kał knaj­py, w któ­rej mógł­by wypić piwo i nie prze­pu­ścić przy tym wszyst­kich swo­ich oszczęd­no­ści. Gdy­by nie był sobą, a kimś innym, wie­dział­by, że takie­go miej­sca nie znaj­dzie nigdzie na świe­cie.

– Popro­szę jed­no ožuj­sko – Mahir sta­rał się mówić po zagrzeb­sku, zdra­dzał go jed­nak nad­miar uprzej­mo­ści cha­rak­te­ry­stycz­ny dla ludzi wędru­ją­cych po świe­cie bez papie­rów, bez żad­ne­go doku­men­tu, któ­ry dowo­dził­by, że ist­nie­ją napraw­dę. Piwo nalał sobie do szklan­ki, ręce skrzy­żo­wał na pier­si, wycią­gnął się na krze­śle i zaczął obser­wo­wać spie­szą­cy za szy­bą tłum. W gło­wie roz­brzmie­wa­ła mu melo­dia pio­sen­ki z poło­wy lat osiem­dzie­sią­tych z taki­mi mniej wię­cej sło­wa­mi: „Jak uchwy­cić to uczu­cie, na śnie­gu dziew­czy­na sko­śno­oka”. Posta­no­wił, że zosta­nie w tej knaj­pie tak dłu­go, aż coś się wyda­rzy. Prze­czu­wał bowiem, że wszyst­ko roze­gra się jak na fil­mie i roz­wią­za­nie znaj­dzie się samo. Nie wol­no mu tyl­ko wycho­dzić przed koń­cem sean­su, bo jeśli to zro­bi, zacznie włó­czyć się po mie­ście jak bez­pań­ski pies i wresz­cie wpad­nie w pani­kę.

Oko­ło dzie­wią­tej wszyst­kie sto­li­ki były już zaję­te. Tyl­ko Mahir sie­dział sam w towa­rzy­stwie trzech pustych krze­seł. Naj­pierw pod­szedł do nie­go jakiś peda­łek i zapy­tał przez nos:
– Czy to krze­sło jest wol­ne? – a potem dłu­go nic się nie dzia­ło, póki nie weszli krót­ko ostrzy­żo­ny mło­dzie­niec i dziew­czy­na z iro­ke­zem, obo­je w skó­rza­nych kata­nach i gla­nach z nama­lo­wa­ny­mi angiel­ski­mi fla­ga­mi.
– Cze­kasz na kogoś? – zagad­nął chło­pak.
– Sia­daj – Kubat wyce­dził to tak, żeby wyeks­po­no­wać zmarszcz­ki, po czym wró­cił do swo­je­go zaję­cia.
Cze­ka­jąc, aż coś się sta­nie, dalej obser­wo­wał prze­chod­niów. Na sie­dzą­cą obok parę nie zwra­cał uwa­gi.
– Sor­ry – dziew­czy­na chwy­ci­ła go za przed­ra­mię – nie masz może fai?
– Prze­pra­szam, cze­go?
– Fai, papie­ro­sa.
– Nie mam.
– Nie jesteś z Zagrze­bia?
– A co, prze­szka­dza ci?
– Skąd­że, po pro­stu sły­chać.
– Nie, nie jestem.
– To skąd, jeśli wol­no spy­tać? – dziew­czy­na uśmiech­nę­ła się uro­czo i wyda­ła się Mahi­ro­wi cał­kiem sym­pa­tycz­na. Zresz­tą krót­ko ścię­ty też nie był naj­gor­szy. Mil­czał i pozwa­lał dziew­czy­nie mówić.
– Byłem z Zeni­cy, a teraz jestem zni­kąd.
– O, Mister Nobo­dy.
– Nie­zu­peł­nie, nazy­wam się Kubat, Mahir Kubat – przed­sta­wił się i wycią­gnął do niej rękę.
– Nan­cy – powie­dzia­ła, prze­chy­la­jąc gło­wę.
– Sid – dorzu­cił chło­pak.
– Prze­cież wy, zda­je się, powin­ni­ście być mar­twi – zażar­to­wał Kubat.
– Dla­cze­go cią­gle gapisz się przez szy­bę? – spy­tał krót­ko­wło­sy.
– Cze­kam na kogoś.
– Kogoś waż­ne­go?
– Tak, jak się nie poja­wi, mam prze­chla­pa­ne.
– A kto to? Oczy­wi­ście, jeśli to nie tajem­ni­ca – dziew­czy­na pochy­li­ła się nad sto­łem, żeby uchwy­cić spoj­rze­nie Mahi­ra.
– Nie mam poję­cia, ale ktoś musi przyjść.
– A wiesz, dla­cze­go na nie­go cze­kasz?
– Dosko­na­le.
– Jak dłu­go zamie­rzasz tu sie­dzieć?
– Do skut­ku.
– Znasz kogoś w Zagrze­biu?
– Nie, ale znam kupę ludzi, któ­rzy w Zagrze­biu byli, więc może ktoś z nich będzie tu też dzi­siaj.
– He, to teraz znasz jesz­cze nas – chło­pak pla­snął dło­nią o stół, na co Mahir odwró­cił się od okna i naj­zim­niej jak potra­fił spoj­rzał mu pro­sto w twarz. Sid miał dzie­cię­ce zie­lo­ne oczy z żół­tą obwód­ką wokół źre­nic.
– Co ty, chłop­cze, możesz o tym wszyst­kim wie­dzieć?
– Nic poza tym, co widzę.
– A co, do cho­le­ry, widzisz?
– Widzę Jame­sa Bon­da, któ­ry nie ma gdzie spać i praw­do­po­dob­nie zapo­mniał z domu ksią­żecz­ki cze­ko­wej, więc na doda­tek jest jesz­cze ner­wo­wy.
– Nie jestem ner­wo­wy, ja nigdy się nie dener­wu­ję – Mahir Kubat znów odwró­cił się do szy­by i skrzy­żo­wał ręce.
– Mniej­sza z tym, cho­dzi mi tyl­ko o to, że możesz prze­ki­mać u nas.
Noc­ny tram­waj wiózł ich do Nowe­go Zagrze­bia. Sid śmiał się jak opę­ta­ny, a Nan­cy sie­dzia­ła Mahi­ro­wi na kola­nach.
– Jesteś taki miły i taki smut­ny, serio masz nie­fart.
Na te sło­wa Mahir pra­wie się roz­pła­kał.
Dotar­li do wie­żow­ca na Sopo­cie, wsie­dli do win­dy i wje­cha­li na jede­na­ste pię­tro.
– Czy­je to miesz­ka­nie? – spy­tał.
– Nory.
– A kim jest Nora? Co ona na to?
– Nic, pew­nie już śpi, a jak się obu­dzi, szep­nij jej tyl­ko: „My name is Kubat, Mahir Kubat”, i wszyst­ko będzie dobrze.

Chło­pak wycią­gnął z kie­sze­ni klucz i otwo­rzył drzwi. Mahir nic z tego nie rozu­miał, więc bez sło­wa zzuł buty – „Nie ścią­gaj! A, zresz­tą…” – i żeby nie naro­bić hała­su, na pal­cach ruszył za parą. Sid i Nan­cy zacho­wy­wa­li się tak, jak­by w miesz­ka­niu poza nimi niko­go nie było. Naj­pierw z przed­po­ko­ju prze­szli do salo­nu, w któ­rym na sofie spa­ła jakaś dziew­czy­na.

– Tu my śpi­my, a ty będziesz tam, na kimo­dro­mie – powie­dział chło­pak, po czym Nan­cy wzię­ła Mahi­ra za rękę i niczym Mał­go­sia Jasia zapro­wa­dzi­ła go do dużej sypial­ni pra­wie w cało­ści zaj­mo­wa­nej przez łóż­ko, naj­więk­sze, jakie kie­dy­kol­wiek widział. Z brze­gu spa­ła jed­na, a na środ­ku, mniej wię­cej metr od niej, dru­ga dziew­czy­na, obie dłu­go­wło­se i obie blon­dyn­ki. Mahir stał zupeł­nie sko­ło­wa­ny, przed sobą miał dwa i pół metra wol­ne­go łóż­ka, ale i tak wyda­wa­ło mu się, że było­by lepiej, gdy­by wró­cił na kory­tarz i poło­żył się tam na pod­ło­dze. Sko­ro jed­nak powie­dzia­no mu, że ma tu spać, powi­nien zostać, tym bar­dziej że prze­cież jest nie­czu­ły jak lód – taki musi być każ­dy, kto wyru­sza­jąc w świat z pięć­dzie­się­cio­ma mar­ka­mi w kie­sze­ni, nie chce polec na samym począt­ku. To przy­po­mnia­ło mu o Mahat­mie Gan­dhim, któ­ry na potwier­dze­nie potę­gi swo­jej wstrze­mięź­li­wo­ści sypiał w oto­cze­niu kobiet. A może robił to ze zgo­ła inne­go powo­du? Nie­waż­ne.

[…]


Jerozolima (fragment)

Ślu­sarz Tomo do koń­ca życia nie wyba­czy tym, któ­rzy wyna­leź­li zamek bęben­ko­wy. Choć już daw­no prze­kro­czył chry­stu­so­wy wiek, zało­żył rodzi­nę, zbu­do­wał dom, otwo­rzył wła­sny zakład i zna­lazł powszech­ne uzna­nie oraz spo­kój ducha, nigdy nie nauczył się swo­je­go fachu jak nale­ży. Nie, wca­le nie z leni­stwa czy przez głu­po­tę, po pro­stu bra­kło mu talen­tu do zawo­du, któ­ry wybrał dla nie­go sta­ry Ante K., zro­zu­miaw­szy, że kowa­li jest jak psów, więc naj­le­piej, jeśli przy­spo­so­bi syna do jakiejś bar­dziej wyszu­ka­nej, pre­cy­zyj­nej robo­ty. A w mie­ście, jakim w owych cza­sach była Foj­ni­ca, gdzie ani zegar­mi­strza, ani mecha­ni­ka nie uświad­czysz, naj­od­po­wied­niej­sze wyda­ło mu się wła­śnie ślu­sar­stwo.

Tomo ter­mi­no­wał u mistrza Ilii Kru­pa­ca, czło­wie­ka dobro­dusz­ne­go i wiecz­nie smut­ne­go, o oczach szkli­stych, jak­by cią­gle załza­wio­nych, któ­ry szyb­ko zdał sobie spra­wę, że z mło­de­go nic nie będzie, a przy­naj­mniej nie w ślu­sar­ce. Nie mógł jed­nak powie­dzieć tego ojcu Toma. Krę­cił więc tyl­ko gło­wą, prze­wra­cał ocza­mi i pró­bo­wał nauczyć chło­pa­ka choć­by kil­ku naj­prost­szych rze­czy.

Tomo cały­mi dnia­mi ślę­czał nad klam­ka­mi i klu­cza­mi – nie­ste­ty, a to otwo­ry oka­zy­wa­ły się za sze­ro­kie i ząb­ki nie chcia­ły zasko­czyć, to znów ząb­ki wycho­dzi­ły mu za ostre i w try miga nisz­czy­ły nawet cał­kiem nowe zam­ki. Foj­ni­cza­nie wie­dzie­li, że żaden z nie­go maj­ster i sprzęt jego robo­ty nijak nie uchro­ni ich przed wytraw­ny­mi wła­my­wa­cza­mi, od jakich roiło się nie tyl­ko w Foj­ni­cy, ale w ogó­le na całym świe­cie, ale tole­ro­wa­li go, szcze­gól­nie po śmier­ci sta­re­go mistrza. Był prze­cież jed­nym z nich, no i nigdy nie kazał sobie pła­cić za napra­wy uszko­dzeń powsta­łych z jego winy.

Nic się nie zmie­nia­ło aż do chwi­li, kie­dy w sara­jew­skich skle­pach poja­wił się naj­now­szy cud tech­ni­ki, anty­zło­dziej dosko­na­ły – zamek bęben­ko­wy, któ­ry każ­dy mógł zamon­to­wać sobie sam.

Na począt­ku kupo­wa­li go tyl­ko co zamoż­niej­si oraz ama­to­rzy nowi­nek, z cza­sem jed­nak pra­wie wszy­scy foj­ni­cza­nie powy­rzu­ca­li sta­re roz­pa­da­ją­ce się mecha­ni­zmy, z któ­ry­mi, jeśli się zgu­bi­ło po pija­ku klu­cze, dawał sobie radę zakrzy­wio­ny gwóźdź, i wsta­wi­li nowe. Tomo zaś prze­sta­wał kła­niać się każ­de­mu, w czy­ich drzwiach zauwa­żył zmia­nę. W koń­cu prze­stał odzy­wać się do wszyst­kich, nie licząc Simo­na Pin­ta, han­dla­rza mydłem i powi­dłem, żar­li­wie reli­gij­ne­go Żyda, któ­ry, zanim dwa­dzie­ścia lat temu osiadł w Foj­ni­cy, zjeź­dził pół Bośni, pra­cu­jąc i odkła­da­jąc na wła­sny inte­res. Simon ani myślał wymie­niać zamek, póź­niej dowie­my się dla­cze­go, a ponie­waż nie zaglą­dał do knajp, mało kogo tak napraw­dę znał i mało kto, poza zacho­dzą­cy­mi do skle­pu kobie­ta­mi i dzieć­mi, zwra­cał na nie­go uwa­gę.

Ślu­sarz Tomo z dnia na dzień coraz cie­plej myślał o jedy­nym foj­ni­cza­ni­nie, któ­ry oparł się temu dia­bel­skie­mu wyna­laz­ko­wi  – prze­cież nie da się tego po ludz­ku ani roz­ło­żyć, ani zło­żyć – a i kupiec Simon nie mógł nie zauwa­żyć wyjąt­ko­wej ser­decz­no­ści prze­ka­zy­wa­nych mu na uli­cy pozdro­wień i pozo­stać obo­jęt­ny na potrze­bę kon­tak­tu, jaką wyczu­wał u sąsia­da. Począt­ko­wo czy­sto kon­wen­cjo­nal­ne wymia­ny zdań z cza­sem roz­wi­nę­ły się w dłu­gie szcze­re roz­mo­wy.

Pew­ne­go dnia sie­dzie­li obok sie­bie na mur­ku przed pocz­tą:
– I co, sąsie­dzie, jest pra­ca? – zapy­tał Simon i zaraz ugryzł się w język. Poczuł, że nie­chcą­cy jesz­cze bar­dziej pogrą­ża nie­szczę­śni­ka, nie­ste­ty jego sło­wa oka­za­ły się szyb­sze od myśli.
– Była­by, gdy­by świat nie osza­lał.
– Tak to już jest. Ja też nie mogę sprze­dać wszyst­kie­go, co każ­dy mądry powi­nien mieć.
– A żeby ich poskrę­ca­ło! Jesz­cze będą pła­kać, jak zawsze.
Na te sło­wa Simon zer­k­nął ner­wo­wo w stro­nę Toma. Zawa­hał się. Może lepiej nie cią­gnąć tej roz­mo­wy. Kie­dy mówi się o tra­ge­diach, nie kon­kret­nie, lecz ogól­nie o ludz­kim cier­pie­niu, zawsze, prę­dzej czy póź­niej, scho­dzi się na Boga, bo prze­cież wszyst­ko, co zasad­ni­cze i powszech­ne, pocho­dzi od Nie­go. Wte­dy już tyl­ko krok dzie­li nas od zwąt­pie­nia w Dzie­ło Stwo­rze­nia. „A to nie­do­brze  – pomy­ślał Simon Pin­to – szcze­gól­nie w obec­no­ści goja, któ­re­go sło­wa mogą spro­wa­dzić jesz­cze więk­sze zło”.
– O ludzi bym się nie mar­twił – spró­bo­wał ująć temat jakoś ina­czej – naj­trud­niej pora­dzić sobie z samym sobą.
– Taa, tyl­ko nie ma nam kto o tym powie­dzieć – filo­zo­ficz­nie wtrą­cił Tomo, zapa­la­jąc papie­ro­sa.
– Ja na przy­kład, od kie­dy pamię­tam, pra­gnę jed­ne­go, chciał­bym śpie­wać.
– No to śpie­waj, za to przy­naj­mniej nie trze­ba pła­cić.
– To nie takie pro­ste, głos mnie nie słu­cha. U naj­lep­szych śpie­wa­ków potra­fię wychwy­cić naj­drob­niej­szy fałsz, pięk­ną pio­sen­kę roz­po­zna­ję nawet w naj­głęb­szym śnie, a śpie­wać, jak nie mogłem, tak nie mogę. Co z tego, że mam melo­dię w uszach, sko­ro głos nie chce jej nieść?
Tomo powe­se­lał, jak­by zrzu­cił z ple­ców kamień. Wpraw­dzie nie do koń­ca poj­mo­wał sens roz­mo­wy, jed­nak­że napeł­nia­ła go ona cie­płem, jakie­go daw­no nie odczu­wał.
– Widzisz, ty się nie nada­jesz do śpie­wa­nia, a ja do zam­ków, tyle że ty jesteś kup­cem, a ja niby ślu­sa­rzem.
– A pró­bo­wa­łeś?  – poważ­nie spy­tał Simon.
– Cze­go?
– Napra­wiać te nowe zam­ki. Sły­sza­łem, że i one się psu­ją.
– Nie muszę, tak jak ty nie musisz śpie­wać oper, by wie­dzieć, że nawet Bosa Maria Bośnię prze­bro­dzi­ła jest ponad two­je siły.
Simon uśmiech­nął się i wes­tchnął, jak­by usły­szał wiel­ką, nie­za­prze­czal­ną mądrość, o któ­rej chcia­ło­by się mówić godzi­na­mi, dowo­dząc, że zawie­ra w sobie całą praw­dę o ludz­kim losie. „Tak wła­śnie powsta­ją baśnie – pomy­ślał – z jed­nej cel­nej myśli. A może z tego same­go rodzą się też pie­śni?”
– Onde esta la jawe ke esta­wa in kaszon? Mis nonus la tru­sze­run kon gran­de dolor. De la kaza de Espa­nia, de Espa­nia – wymam­ro­tał przez nos z zamknię­ty­mi ocza­mi i zako­ły­sał się, lek­ko trą­ca­jąc Toma bar­kiem. Ślu­sarz wzdry­gnął się. Cóż to za wiatr zaszu­miał Simo­no­wi w gło­wie, co to za sło­wa padły z jego ust?
– Ej, sąsiad, co robisz? – zapy­tał spe­szo­ny.
– Śpie­wam, Tomo, śpie­wam. Tak to u mnie wyglą­da. Wyda­je ci się, że zwa­rio­wa­łem, ale pomyśl tyl­ko, co ja muszę zno­sić, sko­ro ten głos towa­rzy­szy mi przez całe życie.
– A co to za pio­sen­ka?
– Ludo­wa, bra­cie, bośniac­ka, ale nie­zu­peł­nie. Śpie­wał mi ją dzia­dek.
– O czym jest?
– Gdzie jest klucz, któ­ry był w skrzy­ni? Moi dzia­do­wie przy­wieź­li go z ogrom­nym bólem. „De la kaza de Espa­nia”, przy­wieź­li go z domu w Hisz­pa­nii.
Tomo spu­ścił oczy i zło­żył ręce nad kola­na­mi:
– Wiesz co, Simon, zmień ty ten zamek, nie będę się gnie­wał. Ty to co inne­go, nie jak te far­bo­wa­ne lisy.
Simon popa­trzył na nie­go zdzi­wio­ny:
– Nie mogę, ale nie przez wzgląd na cie­bie. Po pro­stu wszę­dzie, gdzie się prze­pro­wa­dzam, bio­rę ze sobą ten sam zamek i ten sam klucz. Moi dzia­do­wie też tak robi­li. Od trzy­stu lat otwie­ra­my i zamy­ka­my nim nasze drzwi.

[…]

Tej jesie­ni Simon roz­cho­ro­wał się. „Boże, mam nadzie­ję, że to nie od tego sie­dze­nia na zim­nym kamie­niu”, mar­twił się ślu­sarz, patrząc na okna sąsia­da i roz­wa­ża­jąc, czy nie zapu­kać i nie spy­tać Rahe­li o zdro­wie przy­ja­cie­la. Ale nie zapu­kał i wię­cej się nie widzie­li. Simon zmarł w dniu świę­tej Kata­rzy­ny, aku­rat miał spaść pierw­szy śnieg. Jero­zo­li­my nigdy nie zoba­czył, tak jak Tomo nie wziął do ręki zam­ka bęben­ko­we­go. Rahe­la z dzieć­mi prze­nio­sła się do Sara­je­wa, a do ich domu wpro­wa­dził się nie­ja­ki Rade Čizmaš.

Tomo cały­mi dnia­mi krę­cił się po oko­li­cy, cze­ka­jąc, aż nowy wła­ści­ciel zechce zmie­nić zamek. Kie­dy naresz­cie dostrzegł, że Rade grze­bie przy klam­ce, pod­szedł do nie­go i zapro­po­no­wał, że odku­pi od nie­go sta­ry zamek i klucz. Ten sma­gnął go ponu­rym spoj­rze­niem, ale przy­stał na cenę dwóch dina­rów.

„Dobrze na tym wysze­dłem – pomy­ślał Tomo w dro­dze do domu. – Za takie pie­nią­dze nie zamó­wił­bym nawet pio­sen­ki w knaj­pie”. Uśmiech­nął się i zaśpie­wał, cicho, dla duszy.

belka_2

O autorze

Miljenko Jergović

Urodzony w 1966 roku w Sarajewie. Poeta, prozaik, dramatopisarz i publicysta. Laureat m.in. Nagrody Związku Pisarzy Chorwackich, Nagrody im. Ksavera Šandora Gjalskiego, Pokojowej Nagrody im. Ericha Marii Remarque’a. Należy do chorwackiego i bośniacko-hercegowińskiego PEN Clubu. Stały współpracownik kilku czasopism na obszarze byłej Jugosławii. Od 1993 mieszka w Zagrzebiu. Po polsku ukazały się: Buick Rivera (2003), Ruta Tannenbaum (2008), Freelander (2010), Srda śpiewa o zmierzchu w Zielone Świątki (2011), Ojciec (2012) oraz Wołga, Wołga (2014).

Powiązania

Wielokulturowość bierze się ze świadomości

wywiady / o książce Miljenko Jergović Miłosz Waligórski

Roz­mo­wa Miło­sza Wali­gór­skie­go z Mil­jen­kiem Jer­go­vi­ciem, towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze ebo­oka Dru­gi poca­łu­nek Gity Danon, wyda­ne­go w Biu­rze Lite­rac­kim 13 lute­go 2017 roku.

Więcej

Powieść w odcinkach: Drugi pocałunek Gity Danon

dzwieki / AUDYCJE Miljenko Jergović

Frag­men­ty Dru­gie­go poca­łun­ku Gity Danon czy­ta Bar­tosz Woź­ny.

Więcej

Powieść w odcinkach: Drugi pocałunek Gity Danon

dzwieki / AUDYCJE Miljenko Jergović

Frag­men­ty powie­ści Dru­gi poca­łu­nek Gity Danon, zare­je­stro­wa­ne pod­czas audy­cji w Radiu Wro­cław Kul­tu­ra. Czy­ta Bar­tosz Woź­ny.

Więcej

Wielokulturowość bierze się ze świadomości

wywiady / o książce Miljenko Jergović Miłosz Waligórski

Roz­mo­wa Miło­sza Wali­gór­skie­go z Mil­jen­kiem Jer­go­vi­ciem, towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki Dru­gi poca­łu­nek Gity Danon, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim 22 lute­go 2016 roku oraz w for­mie elek­tro­nicz­nej 13 lute­go 2017 roku.

Więcej

Miłość w czasach ironii

recenzje / KOMENTARZE Miljenko Jergović

Autor­ski komen­tarz Mil­jen­ka Jer­go­vi­cia w ramach cyklu „Histo­ria jed­ne­go opo­wia­da­nia”, towa­rzy­szą­cy pre­mie­rze książ­ki Dru­gi poca­łu­nek Gity Danon, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim 22 lute­go 2016 roku.

Więcej

Życie to Hongkong

utwory / zapowiedzi książek Miljenko Jergović

Frag­ment zapo­wia­da­ją­cy książ­kę Mil­jen­ka Jer­go­vi­cia Dru­gi poca­łu­nek Gity Danon, któ­ra uka­że się w prze­kła­dzie Miło­sza Wali­gór­skie­go w Biu­rze Lite­rac­kim 22 lute­go 2016 roku.

Więcej

Wielokulturowość bierze się ze świadomości

wywiady / o książce Miljenko Jergović Miłosz Waligórski

Roz­mo­wa Miło­sza Wali­gór­skie­go z Mil­jen­kiem Jer­go­vi­ciem, towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze ebo­oka Dru­gi poca­łu­nek Gity Danon, wyda­ne­go w Biu­rze Lite­rac­kim 13 lute­go 2017 roku.

Więcej

Miljenko Jergović albo jak opowiadać o Bośni, by nikt nie pomyślał, że wszyscy tam oszaleli

recenzje / ESEJE Dominika Kaniecka

Recen­zja Domi­ni­ki Kaniec­kiej towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki Mil­jen­ka Jer­go­vi­cia Dru­gi Poca­łu­nek Gity Danon, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim 22 lute­go 2016 roku.

Więcej

Świat jest ogromny

recenzje / ESEJE Michał Domagalski

Recen­zja Micha­ła Doma­gal­skie­go towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki Mil­jen­ko Jer­go­vi­cia Dru­gi poca­łu­nek Gity Danon, wyda­nej w prze­kła­dzie Miło­sza Wali­gór­skie­go w Biu­rze Lite­rac­kim 22 lute­go 2016 roku.

Więcej

Powieść w odcinkach: Drugi pocałunek Gity Danon

dzwieki / AUDYCJE Miljenko Jergović

Frag­men­ty Dru­gie­go poca­łun­ku Gity Danon czy­ta Bar­tosz Woź­ny.

Więcej

Powieść w odcinkach: Drugi pocałunek Gity Danon

dzwieki / AUDYCJE Miljenko Jergović

Frag­men­ty powie­ści Dru­gi poca­łu­nek Gity Danon, zare­je­stro­wa­ne pod­czas audy­cji w Radiu Wro­cław Kul­tu­ra. Czy­ta Bar­tosz Woź­ny.

Więcej

Wielokulturowość bierze się ze świadomości

wywiady / o książce Miljenko Jergović Miłosz Waligórski

Roz­mo­wa Miło­sza Wali­gór­skie­go z Mil­jen­kiem Jer­go­vi­ciem, towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki Dru­gi poca­łu­nek Gity Danon, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim 22 lute­go 2016 roku oraz w for­mie elek­tro­nicz­nej 13 lute­go 2017 roku.

Więcej

Miljenko Jergović albo jak opowiadać o Bośni, by nikt nie pomyślał, że wszyscy tam oszaleli

recenzje / IMPRESJE Dominika Kaniecka

Recen­zja Domi­ni­ki Kaniec­kiej towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki Mil­jen­ka Jer­go­vi­cia Dru­gi Poca­łu­nek Gity Danon, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim 22 lute­go 2016 roku.

Więcej

Świat jest ogromny

recenzje / IMPRESJE Michał Domagalski

Recen­zja Micha­ła Doma­gal­skie­go towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki Mil­jen­ka Jer­go­vi­cia Dru­gi poca­łu­nek Gity Danon, wyda­nej w prze­kła­dzie Miło­sza Wali­gór­skie­go w Biu­rze Lite­rac­kim 22 lute­go 2016 roku.

Więcej

Miłość w czasach ironii

recenzje / KOMENTARZE Miljenko Jergović

Autor­ski komen­tarz Mil­jen­ka Jer­go­vi­cia w ramach cyklu „Histo­ria jed­ne­go opo­wia­da­nia”, towa­rzy­szą­cy pre­mie­rze książ­ki Dru­gi poca­łu­nek Gity Danon, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim 22 lute­go 2016 roku.

Więcej

Życie to Hongkong

utwory / zapowiedzi książek Miljenko Jergović

Frag­ment zapo­wia­da­ją­cy książ­kę Mil­jen­ka Jer­go­vi­cia Dru­gi poca­łu­nek Gity Danon, któ­ra uka­że się w prze­kła­dzie Miło­sza Wali­gór­skie­go w Biu­rze Lite­rac­kim 22 lute­go 2016 roku.

Więcej

Miljenko Jergović albo jak opowiadać o Bośni, by nikt nie pomyślał, że wszyscy tam oszaleli

recenzje / IMPRESJE Dominika Kaniecka

Recen­zja Domi­ni­ki Kaniec­kiej towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki Mil­jen­ka Jer­go­vi­cia Dru­gi Poca­łu­nek Gity Danon, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim 22 lute­go 2016 roku.

Więcej

Świat jest ogromny

recenzje / IMPRESJE Michał Domagalski

Recen­zja Micha­ła Doma­gal­skie­go towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki Mil­jen­ka Jer­go­vi­cia Dru­gi poca­łu­nek Gity Danon, wyda­nej w prze­kła­dzie Miło­sza Wali­gór­skie­go w Biu­rze Lite­rac­kim 22 lute­go 2016 roku.

Więcej