książki / PROZA

Druzowie z Belgradu

Marcin Michalski

Rabi Dżabir

Fragmenty książki Rabiego Dżabira Druzowie z Belgradu w przekładzie Marcina Michalskiego, która ukazała się nakładem Biura Literackiego w serii "Proza" 7 lutego 2013 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Góry

Zgi­nął w górach, gdzie bory powta­rza­ły się jak sta­ry, nawra­ca­ją­cy kosz­mar. Nie tra­fił na pro­stą dro­gę rzym­ską. Grzmia­ło, dnem lasu spły­wa­ła woda. Widział źró­dło biją­ce z suchej ska­ły. Zamiast kie­ro­wać się na pół­noc, w maja­ku szedł na połu­dnie, odda­la­jąc się coraz bar­dziej od Sofii. Słoń­ce cały­mi dnia­mi nie wycho­dzi­ło zza chmur. Spa­dły pierw­sze śnie­gi, ale stop­nia­ły, nim zdą­ży­ły się nawar­stwić. Noca­mi widział żół­te i zie­lo­ne oczy, patrzą­ce nań z zie­mi i z nie­ba. Żywił się grzy­ba­mi i czer­wo­nym leśnym owo­cem, małą jago­dą podob­ną do wino­gro­na czy gło­gu, tyl­ko gorz­ką i z twar­dą łupi­ną. Drę­czy­ły go wymio­ty i skur­cze żołąd­ka. Kie­dy zaczę­ła się bie­gun­ka, roz­pła­kał się, a póź­niej, nie prze­sta­jąc pła­kać, zasnął opar­ty o pień drze­wa. Jeden dzień spę­dził w jaski­ni, trzę­sąc się z zim­na i patrząc na stru­gi desz­czu chłosz­czą­ce prze­ra­ża­ją­ce urwi­sko naje­żo­ne dzi­ki­mi ska­ła­mi. Jego skó­rę prze­sią­kał zapach miesz­ka­ją­cych tu wcze­śniej zwie­rząt. W nocy coś wyło bli­sko, zląkł się ata­ku wil­ków i hien. Szczę­ka­jąc zęba­mi, modlił się nie­prze­rwa­nie, by Pan oca­lił go od kłów.

Kie­dy nasi­li­ła się gorącz­ka, modli­twy zaczę­ły się ury­wać i zaczął modlić się jak der­wi­sze, żar­li­wym, jed­no­staj­nym mru­cze­niem bez słów. Słów zapo­mniał i jego mowa brzmia­ła jak beł­kot. Mimo ogrom­ne­go zmę­cze­nia, ból w szczę­ce, policz­ku i uchu nie dawał mu zasnąć. Kaszel roz­dzie­rał mu pier­si. Bły­ska­wi­ce roz­świe­tla­ły ska­li­ste zbo­cza i z każ­dym bły­skiem wzma­gał się deszcz. Krót­ko przed świ­tem spa­dły wiel­kie kule gra­du, postu­ku­jąc o gła­zy przed jaski­nią i wska­ku­jąc do środ­ka. Pozba­wio­ny ognia, był pewien, że umrze. Sku­lił się w sobie, zamknął oczy i wyobra­ził sobie twa­rze Hele­ny i Bar­ba­ry. Ujrzał wid­ma, lód, bia­łą mgłę, oszpe­co­ną wybu­chem pro­chu twarz śle­pe­go szaj­cha Hama­da as-Sadie­go. Odkrył, że sinie­ją mu paznok­cie, a na udach wycho­dzą czar­ne pla­my. Wstał, poru­szał się w miej­scu i cze­kał na świa­tło dnia.

Tam­te­go poran­ka biegł, padał, wsta­wał i biegł na nowo. Kie­dy tra­fił na wąską ścież­kę, ser­ce pod­sko­czy­ło mu z rado­ści. Zbiegł, nie­mal fru­nąc, po dro­dze, aż dotarł do prze­pa­ści gęsto zaro­śnię­tej cier­ni­sty­mi krze­wa­mi i trzci­ną. Odszu­kał jed­nak dróż­kę i wspiął się na wyży­nę z ramio­na­mi i noga­mi ocie­ka­ją­cy­mi krwią. U stóp miał nie­du­żą wio­skę pokry­tą lodo­wą sko­ru­pą i oto­czo­ną błot­ni­sty­mi wzgó­rza­mi. Widział dym wzno­szą­cy się nad dacha­mi i, po raz pierw­szy od daw­na, ludzi – kobie­tę w bara­niej weł­nie rąbią­cą przed domem drew­no. Dale­ko w dole była niska jak kar­li­ca. Nim się ruszył, zoba­czył coś, co go powstrzy­ma­ło – małych chłop­ców, sied­miu czy ośmiu, któ­rzy wybie­gli spo­mię­dzy domów, goniąc inne­go chłop­ca i okła­da­jąc go kija­mi. Ści­ga­ny upadł, resz­ta oto­czy­ła go. Raz po raz pod­no­sił się i coś do nich mówił, nie pła­cząc, otrze­pu­jąc tyl­ko ubra­nie. Han­na wie­dział, że coś do nich mówi. Nie żeby go sły­szał – poznał to z ruchów. W koń­cu chło­pak, nie­ustan­nie prze­wra­ca­ny na zie­mię, wybuch­nął pła­czem. Kobie­ta widzia­ła wszyst­ko, ale nic nie zro­bi­ła. Zabra­ła porą­ba­ne drwa, weszła do cha­łu­py i zamknę­ła drzwi.

Han­na odcze­kał do wie­czo­ra i zszedł ku wsi. Wypa­trzył sza­re­go, brud­ne­go lisa, za któ­rym podą­żał wzro­kiem, i tak doj­rzał kur­nik przy­le­ga­ją­cy do ścian toną­cej w mro­ku cha­ty. Lis, poczuw­szy obec­ność czło­wie­ka, znik­nął. Han­na na czwo­ra­kach pod­czoł­gał się do kur­ni­ka. W ciem­nym wnę­trzu zna­lazł jed­ną kurę i jed­no jaj­ko. Kura nie prze­stra­szy­ła się. Zła­pał ją wpraw­ną ręką i zaczął do niej mówić. Tuląc ją w ciem­no­ści, hamo­wał łzy. Poło­żył się, sku­lo­ny na boku. Czuł cie­pło i wdy­chał zapach. Czub­kiem paznok­cia nad­tłukł sko­rup­kę i przez otwo­rek wypił cie­pły tłu­sta­wy płyn. Łzy try­snę­ły mu z oczy, gdy żółt­ko gęstą masą spły­wa­ło mu po prze­ły­ku. Zasnął w kur­ni­ku z kurą w obję­ciach. Po raz pierw­szy od nie wie­dzieć jak daw­na śni­ło mu się, że wró­cił do domu, że sie­dzi wie­czo­rem z żoną i opo­wia­da jej, co robił tego dnia.

Obu­dzi­ło go szcze­ka­nie psów, któ­re zwie­trzy­ły jego zapach. Nim zdą­żył wyjść na zewnątrz, oto­czo­no go, obrzu­co­no wyzwi­ska­mi i zbi­to. Następ­nie zawle­czo­no do zam­ku za ska­li­stym wzgó­rzem i tam wrzu­co­no do lochu w ocze­ki­wa­niu na prze­bu­dze­nie się agi.


Wyrok

O zmierz­chu wpro­wa­dzo­no go przed agę. Dano mu do okry­cia wypra­wio­ną skó­rę. Zwią­za­ny cięż­ki­mi łań­cu­cha­mi klę­czał w podłuż­nej sali z kamien­ną posadz­ką i kamien­ny­mi ścia­na­mi, ogrza­nej sto­ją­cy­mi po bokach gli­nia­ny­mi pie­ca­mi peł­ny­mi żarzą­cych się węgli. Poczuł zapach mię­sa i ryżu. Prze­łknął śli­nę. Sadik Aga jak zwy­kle po obie­dzie leżał na dro­go­cen­nej podusz­ce wzno­szą­cej się dwie pię­dzi nad zie­mię, palił dłu­gą turec­ką faj­kę i gła­skał wiel­kie­go tłu­ste­go bia­łe­go kota. Dosko­na­le uspo­so­bio­ny, co się zazwy­czaj nie zda­rza­ło, słu­chał sto­ją­ce­go przy oknie wie­śnia­ka.
– Jaj­ko?

Han­na Jakub rów­nież wsłu­chi­wał się w sło­wa wła­ści­cie­la kury, choć nie znał jego dziw­ne­go języ­ka. Mimo to rozu­miał wie­le pytań, któ­re zada­wał aga. Aga roz­ma­wiał o czymś z czło­wie­kiem, któ­ry sie­dział w kącie i pisał pió­rem w wiel­kim i gru­bym kaje­cie.
Szyb­ko zro­bi­ło się ciem­no, wnie­sio­no lam­py. Wie­śniak prze­stę­po­wał z nogi na nogę. Kie­dy się poru­szał, po sali roz­cho­dził się capi odór. Kot leżał, jak­by wypił wia­dro mle­ka.

- Jesteś zbie­giem ze służ­by suł­tań­skiej. A do tego kuro­kra­dem.

Czło­wiek w kącie mówił po turec­ku. Han­na mil­czał. Tra­wi­ła go gorącz­ka, trzę­sła mu się szy­ja. Aga, któ­ry zauwa­żył, że drżą mu usta, spy­tał go, jak się nazy­wa. Na dwo­rze nadal grzmia­ło. Aga zwró­cił się do nie­go po turec­ku, następ­nie po albań­sku. Han­na zro­zu­miał go w obu przy­pad­kach, ale nie był w sta­nie odpo­wie­dzieć. Język sta­nął mu koł­kiem i odmó­wił posłu­szeń­stwa.

- Jesteś nie­mo­wą?

Pokrę­cił gło­wą, by ode­przeć nowy zarzut, rzu­co­ny z naroż­ni­ka przez nie­wi­dzial­ne­go pisa­rza. Chciał odwró­cić się i odpo­wie­dzieć wzro­kiem, ale nie pozwo­li­ły mu na to łań­cu­chy. Kątem roz­pa­lo­ne­go oka dostrzegł atra­ment kapią­cy z pió­ra. Czuł, że lada chwi­la runie jak dłu­gi. Czy­nił nie­wy­obra­żal­ny wysi­łek, żeby nie obra­zić agi swo­im upad­kiem i nie ścią­gnąć na sie­bie chło­sty.

- Gdzie twój kara­bin? Gdzie sza­bla? Gdzie pie­nią­dze, któ­re pobra­łeś? Kto odku­pił od cie­bie broń? Z jakie­go oddzia­łu zde­zer­te­ro­wa­łeś, kie­dy i jak? Jak się nazy­wasz, z jakiej jesteś wsi i z jakie­go rodu? Dla­cze­go tak podar­łeś swój mun­dur? Dokąd sze­dłeś, gdy poj­ma­no cię w kur­ni­ku? Co chcia­łeś zro­bić z kurą? W jaki spo­sób wyna­gro­dzisz skar­żą­ce­mu koszt zje­dzo­ne­go przez cie­bie jaj­ka?

Aga wysłu­chał serii pytań zada­nych przez pisa­rza i ziew­nął. Zacią­gnął się głę­bo­ko faj­ką i spoj­rzał na klę­czą­ce­go przed nim pod­sąd­ne­go. Wes­tchnął z żalem. Za nic nie mógł pojąć, jak i dla­cze­go skoń­czył jako wład­ca tego dale­kie­go sandżaku[2]. Jego ojciec słu­żył pod Osma­nem Paszą [3], wład­cą nad­du­naj­skiej twier­dzy Widyń. Był jan­cza­rem sta­rej gwar­dii i wraz z Osma­nem Paszą wymó­wił posłu­szeń­stwo suł­ta­no­wi Seli­mo­wi III, kie­dy ten zaczął słu­chać się zagra­nicz­nych kon­su­lów, a tym samym zszedł z „pro­stej dro­gi” wia­ry i uwol­nił się z żela­znej pię­ści jan­cza­rów. Ci zdar­li z wież osmań­skie pół­księ­ży­ce i pod­nie­śli wła­sny sztan­dar.

Sadik Aga uro­dził się w Widy­niu z węgier­skiej nie­wol­ni­cy, po któ­rej odzie­dzi­czył tęsk­ne cygań­skie oczy i zami­ło­wa­nie do wędrów­ki, śpie­wu i zie­le­ni. A rzu­co­no go w ten błot­ni­sty kraj, mię­dzy bar­ba­rzyń­skich Albań­czy­ków, któ­rzy potra­fią zabić za kurę i z któ­rych żaden nie przy­sta­nie na okup czy grzyw­nę, póki nie pomści się sto­krot­nie. W pierw­szych latach, któ­re tutaj spę­dził, tęsk­nił do widyń­skich baza­rów, barw­nych i wie­lo­ję­zycz­nych jak wie­ża Babel. I co noc przed zaśnię­ciem prze­kli­nał sta­re­go ojca, któ­ry wbił mu do gło­wy język albań­ski. Osman Pasza znał wie­le języ­ków i cho­ciaż popie­rał sta­rą gwar­dię i na niej oparł swo­ją wła­dzę, utrzy­my­wał kon­tak­ty z Ser­ba­mi, Austrią, Rosją, Anglią i Fran­cją. Żenił się z kobie­ta­mi z Zacho­du i Wscho­du, pło­dząc z nimi kró­li­czą licz­bę potom­ków. W dzie­ciń­stwie Sadik Aga sły­szał wie­le o ojcu i marzył, że gdy doro­śnie, będzie taki jak on. A skoń­czył tutaj, okra­dzio­ny z nadziei, zamknię­ty w jakiejś wie­ży w ist­nym pie­kle.

- Karą za kra­dzież według boskie­go pra­wa jest obcię­cie ręki. Karą za dezer­cję sie­dem lat wię­zie­nia. Karą za sprze­daż bro­ni pięć lat cięż­kich robót. Aga wyda wyrok.


Wyrok [2]

W roz­świe­tlo­nej kagan­ka­mi sali znaj­do­wa­ły się czte­ry oso­by. Kie­dy aga rzu­cił pia­stra wie­śnia­ko­wi i odpra­wił go do domu, zosta­ły trzy. Aga odsta­wił faj­kę na sto­lik i krzyk­nął, żąda­jąc sło­dy­czy. Weszła słu­żą­ca z odkry­tą twa­rzą nio­są­ca srebr­ną tacę. Usia­dła na pod­ło­dze przy faj­ce, nie oddy­cha­jąc. Wzię­ła z gli­nia­ne­go tale­rzy­ka kawa­łek cia­sta i nadzia­ła go łyż­ką słod­kiej śmie­ta­ny. Następ­nie zanu­rzy­ła w misce syro­pu i poda­ła adze do zje­dze­nia, jak­by kar­mi­ła pta­ka.
Han­na Jakub zamknął oczy, jak wte­dy, gdy wrzu­co­no go do lochu mię­dzy więź­niów huczą­cych wokół nie­go jak szer­sze­nie i wypy­tu­ją­cych, jak się nazy­wa, skąd jest i za co go wsa­dzi­li.

- Czy chcesz coś powie­dzieć?

Han­na otwo­rzył oczy i w obło­ku dymu ujrzał agę obli­zu­ją­ce­go war­gi z syro­pu i cze­ka­ją­ce­go na jego sło­wa.

- Nazy­wam się Han­na Jakub. Sprze­da­wa­łem jaj­ka w bej­ruc­kim por­cie. Żoł­nie­rze zbi­li mnie po twa­rzy, wybi­li zęby i w zastęp­stwie za dru­zyj­skie­go więź­nia zesła­li morzem do Bel­gra­du. Jestem chrze­ści­ja­ni­nem i nie mam obo­wiąz­ku słu­żyć w woj­sku suł­ta­na, nigdy w życiu nie nosi­łem kara­bi­nu ani sza­bli. Mam małą córecz­kę. Bła­gam, paszo, nie każ uci­nać mi ręki za jaj­ko. Umie­ra­łem z gło­du.

Pach­ną­ca piż­mem i hen­ną nie­wol­ni­ca, przy­go­to­waw­szy trzy nale­śni­ki ze śmie­ta­ną, cze­ka­ła na znak od pana.

- Jesteś więc nie­my?

Han­na zdał sobie spra­wę, że mówił bez­gło­śnie w myślach i że nikt go nie usły­szał.
– Zamknąć go. A jak stop­nie­ją śnie­gi, prze­wieźć do Prisz­ti­ny.

Pisarz zano­to­wał wyda­ny przez agę wyrok.
– Co z ręką?
– Nie, ręki nie uci­nać.
– Prze­cież ukradł jaj­ko!
– Ale nie ukradł kury.

Pisarz wetknął pió­ro w kała­marz i tam je zosta­wił. Aga pod­su­nął spo­co­ne­mu aresz­tan­to­wi talerz ze sło­dy­cza­mi i kazał jeść. Sam odwró­cił się doń tyłem i znie­ru­cho­miał, jak­by zapadł w sen jak jego kot.

Han­na pochy­lił się, przy­cią­ga­jąc cia­ło do tale­rza. Ale skrę­po­wa­ny łań­cu­chem, nie dosię­gał nale­śni­ków. Służ­ka pochy­li­ła się nad agą i szep­ta­ła mu coś na ucho. Pisarz uśmie­chał się wsłu­cha­ny w deszcz i stuk kul gra­do­wych, patrząc, jak dziew­czy­na prze­su­wa talerz bli­żej, by poj­ma­ny mógł zjeść. Kościo­trup pochło­nął nale­śni­ki, wyli­zał śmie­ta­nę i syrop i spoj­rzał na bia­łą, czer­kie­ską nie­wol­ni­cę. Nie podzię­ko­wał jej, prze­stał jed­nak pła­kać.


Wstawiennictwo w kiszli

- Wiem. Sam mam synów, więc wiem. Uro­dzi­łem się w nad­du­naj­skiej wsi w kra­ju Ser­bów. Mój ojciec hodo­wał śliw­ki, z któ­rych wytwa­rzał słyn­ną w zie­miach węgier­skich śli­wo­wi­cę. W owych cza­sach wieś nasza leża­ła przy gra­ni­cy. Mia­łem czte­ry lata, kie­dy spa­lił ją Musta­fa Pasza, mój dru­gi ojciec i dobro­dziej… Mój rodzi­ciel sam wypi­jał poło­wę tego, co upę­dził, a moje sio­stry i mat­kę trak­to­wał tak, jak ja trak­tu­ję teraz czer­kie­skie nie­wol­ni­ce. Zanim jed­nej zeszły guzy, już dru­ga była posi­nia­czo­na. Cza­sem uświa­da­miam sobie, że ja i on jeste­śmy do sie­bie podob­ni. Roz­sie­ka­no go sza­bla­mi na moich oczach. Jego gło­wa z otwar­ty­mi ocza­mi poto­czy­ła się po krót­kiej zie­lo­nej tra­wie. Była mniej wię­cej ta pora roku co teraz, nie opa­dły jesz­cze wody w Duna­ju. Kie­dy czar­na krew try­ska­ła z dwóch rurek w szyi, koń Musta­fy Paszy przy­sta­nął nade mną i słoń­ce zni­kło. Kop­ną­łem gło­wę i patrzy­łem, jak sta­cza się ku rze­ce. A wieś nasza leża­ła spo­ro powy­żej Duna­ju. Musta­fa Pasza wziął mnie do sie­bie do Stam­bu­łu i uczył razem z wła­sny­mi syna­mi. Latem zabie­rał mnie na polo­wa­nia do swo­ich wło­ści w Bośni, Czar­no­gó­rze i Buł­ga­rii. Trak­to­wał mnie jak krew z jego krwi, cia­ło z jego cia­ła. Kie­dy ranio­no mnie na pół­wy­spie Mora i spa­dłem z konia, dostał gorącz­ki w Anka­rze przy posił­ku, nim zdą­ży­ła doń dotrzeć wieść o moim wypad­ku. Jak powia­da­ją: „Dla dzie­ci ojciec oko sobie wyłu­pie”, a przy­sło­wie bedu­iń­skie mówi: „Krew – czer­wo­ne zło­to”. Tyl­ko że ja, szaj­chu Ghaf­fa­rze, nie wła­dam krwią two­ich synów, żebym mógł nią kup­czyć.

Umę­czo­ny osiem­dzie­się­cio­let­ni szajch Ghaf­far minę miał nie­tę­gą i gdy pasza zamilkł, nie rzekł ni sło­wa. Zza okna prze­ni­ka­ły ury­wa­ne dźwię­ki, jak gdy­by mia­sto wycho­dzi­ło w morze i odpły­wa­ło. Roz­gwar ludz­ki ustę­po­wał, a nasi­la­ło się uja­da­nie psów i wycie sza­ka­li. W gęst­nie­ją­cym mro­ku bul­go­ta­ła faj­ka wod­na. Cia­ło szaj­cha Ghaf­fa­ra prze­chy­li­ło się do przo­du niczym pod­cię­te drze­wo. Pasza zawie­sił ust­nik faj­ki na wierz­choł­ku nargi­li i uniósł palec. Wów­czas pod­szedł skry­ba i wrę­czył mu papier. Gdy pasza czy­tał pismo, uszy szaj­cha nabie­ga­ły krwią.

- Mah­mud Ghaf­far Izz ad-Din: trzy­dzie­ści sie­dem pozwów o zabój­stwa, zra­nie­nia i pod­pa­le­nia. Baszir Ghaf­far Izz ad-Din: trzy­dzie­ści czte­ry pozwy o zabój­stwa, zra­nie­nia i pod­pa­le­nia. Numan Ghaf­far Izz ad-Din: trzy­dzie­ści jeden pozwów o zabój­stwa, zra­nie­nia, pod­pa­le­nia i gra­bież. Sulaj­man Ghaf­far Izz ad-Din: czter­na­śnie pozwów o zabój­stwa, zra­nie­nia i pod­pa­le­nia. Kasim Ghaf­far Izz ad-Din: dwa­na­ście pozwów o zabój­stwa, zra­nie­nia i pod­pa­le­nia.

Szajch tyl­ko raz pod­niósł wzrok, z nie­do­wie­rza­niem: gdy usły­szał o pozwach prze­ciw Numa­no­wi. Musiał chy­ba w boju porwać czy­jąś sza­blę i zapo­mniał jej oddać. „Gra­bież? Kra­dzież?” Wciąż jed­nak miał zasu­pła­ny język. Przy­był pro­sić o wsta­wien­nic­two, a teraz stoi nie­my.

- Wyświad­czę ci grzecz­ność, szaj­chu Ghaf­fa­rze. Zwa­żyw­szy na powa­ża­nie, jakim cie­szysz się wśród swe­go ludu, i two­ją pozy­cję wśród pozo­sta­łych człon­ków star­szy­zny, któ­ra ani razu nie odmó­wi­ła nicze­go moje­mu ojcu wezy­ro­wi Musta­fie Paszy, gdy toczył woj­nę prze­ciw temu bun­tow­ni­ko­wi Ibra­hi­mo­wi Paszy z Egip­tu, oraz przez wzgląd na twe lata i siwe wło­sy dam ci to, co dam – nie zaś gwo­li tych pie­nię­dzy. Two­je osman­ki roz­da­my w posta­ci jadła i odzie­ży chrze­ści­jań­skim wdo­wom i sie­ro­tom, wie­dząc, że będzie to po two­jej myśli. A żebyś nie wra­cał do domu sam, dam ci kogoś do towa­rzy­stwa. Z pię­ciu swo­ich synów wybierz jed­ne­go i zabierz go z celi. A teraz odejdź stąd pręd­ko, szaj­chu Ghaf­fa­rze, nim się roz­my­ślę i poża­łu­jesz. Bóg z tobą!


Brama Portowa

Sprze­daw­ca jajek Han­na Jakub szyb­kim kro­kiem minął Meczet Pała­co­wy, kątem oka dostrze­ga­jąc usta­wio­ne przed jego wej­ściem drew­nia­ne cho­da­ki i san­da­ły z safia­nu. W środ­ku pali­ły się lam­py i gdy modlą­cy się wsta­li, ich wydłu­żo­ne nagle cie­nie zda­ły się ści­gać z nim ulicz­ką scho­dzą­cą w dół do por­tu. Poni­żej Tar­gu Baweł­nia­ne­go wpadł na sprze­daw­ców cia­stek i sale­pu, z któ­ry­mi zamie­nił poran­ne powi­ta­nie i któ­rym pora­dził pośpie­szyć się nie­co. Zwy­kle scho­dził się z nimi jesz­cze przed Mecze­tem Pała­co­wym. Ruszy­li pod górę żywiej, a twarz Han­ny Jaku­ba owio­nął gorą­cy zapach sale­pu. Prze­cho­dząc przed mecze­tem Ad-Dab­ba­gha, widział sprze­daw­cę kawy Man­su­ra Mura­da odska­ku­ją­ce­go wła­śnie w tył i upusz­cza­ją­ce­go fili­żan­kę, któ­rą opa­rzył sobie pal­ce. Han­na pozdro­wił go sło­wa­mi, na któ­re odpo­wie­dział mu jakiś obcy głos z wnę­trza jed­ne­go z uśpio­nych domów. Nim na twa­rzy Han­ny zdą­żył poja­wić się pełen uśmiech, zwy­my­ślał go jakiś inny głos, doby­wa­ją­cy się zza pogrą­żo­ne­go w mro­ku okna. Szep­tem odwza­jem­nił wyzwi­sko i spiesz­nie prze­szedł przez obni­że­nie tere­nu, w któ­rym cuch­nę­ło nie­mi­ło­sier­nie. Z rzeź­ni wdar­ło się potęż­ne rycze­nie i coś przy­po­mi­na­ją­ce­go wrzask. W lek­kim pół­mro­ku za rzę­dem syko­mor odga­dy­wał ruch wiel­błą­dów i osłów. Zdwo­ił czuj­ność, by nie pośli­znąć się na bru­ku zauł­ka za nowym zajaz­dem mor­skim, i zanim wyło­nił się spod skle­pień i kopuł – zaułek ten przy­po­mi­nał otwar­ty na obie stro­ny loch – posły­szał zza drzwi ze spę­ka­ne­go drew­na roz­pa­lo­ny jęk kobie­cy. Zwol­nił kro­ku na chwi­lę, otwie­ra­jąc sze­ro­ko oczy, aż w koń­cu zna­lazł się w zna­jo­mym świe­tle pochod­ni przy wej­ściu na nabrze­ża. Ostat­ni­mi cza­sy Bra­ma Por­to­wa sta­ła się jego ulu­bio­nym sta­no­wi­skiem poran­nym. Nim dotarł na swo­je miej­sce, za rzę­dem han­ga­rów usły­szał jakieś gwał­tow­ne ruchy i gło­sy. Zanim ujrzał plac prze­ła­dun­ko­wy, któ­ry skry­wał się przed jego wzro­kiem za han­ga­rem z cebu­lą i arbu­za­mi, już wie­dział, że nim nadej­dzie połu­dnie, sprze­da zawar­tość obu koszy. Dalej zoba­czył wiel­ką, zwa­li­stą jak góra ster­tę wor­ków z mąką, przy któ­rej stał żoł­nierz. Noc­ny war­tow­nik był pro­sty jak strza­ła, w peł­nym rynsz­tun­ku, co zdzi­wi­ło sprze­daw­cę jajek, gdyż było jesz­cze wcze­śnie, a zabtio­wie, czy­li żan­dar­mi, zwy­kle nie poja­wia­li się o tej porze. Przy­sta­nął, dostrze­gł­szy na środ­ku opró­szo­nej mącz­nym pyłem dro­gi pla­mę czar­nej krwi. Jed­no­cze­śnie usły­szał gło­sy za ple­ca­mi.

Odwró­ciw­szy się, ujrzał euro­pej­skich mary­na­rzy w ich dziw­nych stro­jach. Naj­pierw pró­bo­wa­li poka­zać mu coś na migi, potem wycią­gnę­li zna­jo­me mu pia­stry. Przy­stą­pił więc do sprze­da­ży. Obie­rał jaj­ka w mgnie­niu oka, a sko­rup­ka zosta­wa­ła mu w pal­cach cała jak wydrą­żo­ne jaj­ko. Zro­bi­ło to na nich wra­że­nie. Mary­na­rze, któ­rych było sied­miu, kupi­li i zje­dli ponad pół koszy­ka – i za każ­dym razem gdy roz­ba­wie­ni na nowo patrzy­li na jego rękę, już w niej cze­ka­ło świe­żo obra­ne jaj­ko. On tak­że śmiał się, widząc, jak żółt­ko bar­wi im zęby. Tym­cza­sem zro­bi­ło się jasno i poka­za­ły się roz­sia­ne na morzu łodzie i stat­ki. Nim mary­na­rze ode­szli, jeden z nich pokle­pał go z zado­wo­le­niem po ramie­niu. Gdy zga­sły pochod­nie przy Bra­mie Por­to­wej, Han­na Jakub pod­niósł gło­wę i po raz pierw­szy zawo­łał: „Jaj­ka, jaj­ka, jaj­ka goto­wa­ne!” Prze­czu­wał, że będzie to uda­ny pora­nek. Wycmok­tał pal­ce, jak­by wysy­sał pta­sie kost­ki, i odkle­ił języ­kiem z pod­nie­bie­nia i zębów tłu­ste reszt­ki jajek. Gdy wycie­rał rękę o koszu­lę, morze zadrga­ło i mniej­sze łód­ki obi­ły się o kamien­ny falo­chron. Han­na pod­niósł kosze i nawo­łu­jąc, ruszył dalej. Zosta­wił za sobą żoł­nie­rza sztyw­ne­go jak strach na gaw­ro­ny. Lecz gdy wyj­rzał na plac prze­ła­dun­ko­wy, sam znie­ru­cho­miał, widząc prze­ra­ża­ją­cą sce­nę: nie­zli­czo­ne mnó­stwo męż­czyzn klę­czą­cych na zie­mi dłu­gim rzę­dem z ręka­mi zwią­za­ny­mi na ple­cach. Po ich stro­jach i bia­łych baweł­nia­nych cza­pecz­kach poznał dru­zów. Jeden z nich zgi­nał się i pro­sto­wał, suwa­jąc kola­na­mi po zie­mi, sta­ra­jąc się uchwy­cić rów­no­wa­gę. Kie­dy runął naprzód i czo­łem ude­rzył w bruk, resz­ta zgię­ła się razem z nim i zatrzę­sła, pra­wie upa­dła jak i on: byli uwią­za­ni jeden do dru­gie­go.

Sprze­daw­ca jajek chciał odwró­cić się na pię­cie i uciec do domu. Prze­ra­ził go widok góra­li powią­za­nych powro­zem jak bydlę­ta i klę­czą­cych na skra­ju morza. Usi­ło­wał poru­szyć noga­mi, lecz gro­za spa­ra­li­żo­wa­ła go całe­go. Wtem w jego stro­nę zwró­ci­ły się jakieś gło­wy i już za chwi­lę ujrzał zmie­rza­ją­cych doń żoł­nie­rzy. Był z nimi żan­darm, któ­ry unie­sio­ną dło­nią osła­niał się od pro­mie­ni sło­necz­nych i z uśmie­chem zapy­tał Han­nę, jak się nazy­wa.


Brama Portowa [2]

- Dro­gi Han­no, jesteś w samą porę. Nie bój się. Ci więź­nio­wie to uczest­ni­cy walk w górach, któ­rzy z mocy edyk­tu suł­ta­na zosta­ną zesła­ni za morze do kra­ju Ser­bów. Widzisz ten sta­tek, ten wiel­ki paro­wiec z trze­ma komi­na­mi? Dzi­siaj w nocy przy­pły­nął po nich z Izmi­ru. Teraz cze­ka­my tyl­ko, aż pan kon­sul fran­cu­ski wsta­nie z łoża i przy­bę­dzie poli­czyć gło­wy. Jeśli będzie ich za mało, uzna, że pozwa­la­my więź­niom na uciecz­kę i skie­ru­je do paszy pro­test. Licz­ba głów jest nie­zmier­nie waż­na. Czy znasz Akkę? Dosko­na­le. Akka to pięk­ne mia­sto. Stąd do por­tu w Akce paro­wiec dopły­wa w dwa dni, może nawet mniej. Jesteś w samiut­ką parę, mój dro­gi Han­no. Ile war­te są jaj­ka, któ­re ci zosta­ły? Dam ci dwa razy tyle i doło­żę trzy fun­ty w zło­cie, któ­re odbie­rzesz, kie­dy wró­cisz z Akki. Sta­tek zawi­ja tam do por­tu, by zała­do­wać węgiel. Zej­dziesz wte­dy na ląd i wró­cisz do domu, a ci popły­ną dalej, do Bel­gra­du. Kie­dy zja­wi się kon­sul fran­cu­ski, nic nie mów i zacho­wuj się tak jak pozo­sta­li, żeby wziął cię za jed­ne­go z nich. To bar­dzo łatwe. Masz, załóż to sobie na gło­wę. Odzy­waj się tyl­ko wte­dy, jeśli kon­sul zapy­ta cię, jak się nazy­wasz. Zapa­mię­taj sobie to imię: Sulaj­man Ghaf­far Izz ad-Din. Spójrz: tam­ci czte­rej, co na nas patrzą, to twoi bra­cia. Zacho­wuj się tak, jak­by nimi byli. Teraz więc uklęk­niesz razem z nimi, zdasz się na Boga i prze­je­dziesz się do Akki, a potem wró­cisz do nas i dosta­niesz trzy osman­ki oraz zwrot kosz­tów podró­ży. Zro­zu­mia­łeś? Zapa­mię­taj sobie imię: Sulaj­man Ghaf­far Izz ad-Din.

Han­na Jakub nie czuł, że kie­dy żan­darm mówił, słoń­ce pali­ło mu kark. Jak rażo­ny gro­mem stał onie­mia­ły przed pocią­głą twa­rzą nakra­pia­ną nie­mal dzie­cię­cy­mi pie­ga­mi. Nie bro­nił się, gdy odbie­ra­li mu kosze. Czy­jaś chu­da ręka poda­ła mu dru­zyj­ską cza­pecz­kę – do wło­że­nia na gło­wę – któ­rą wziął bez­wol­nym ruchem. Gdy ów prze­dziw­ny głos pytał, czy zapa­mię­tał sobie imię, drżą­cym gło­sem, jak­by dopie­ro uczył się mówić, wypo­wie­dział: „Sulaj­man Ghaf­far Izz ad-Din”. Dopie­ro gdy żoł­nie­rze pchnę­li go w stro­nę więź­niów, oprzy­tom­niał. Odwró­cił się gwał­tow­nie i padł żan­dar­mo­wi do nóg:

- Bła­gam, panie, nie rób mi tego! Mam mło­dą, sie­dem­na­sto­let­nią żonę, któ­ra nie ma niko­go prócz mnie, i córecz­kę, któ­ra jesz­cze ssie mle­ko z pier­si. Bła­gam, weź kogoś inne­go, ja nie mogę wyje­chać.

Padło jakieś sło­wo po turec­ku i ani się obej­rzał, jak leżał na ple­cach przy­gnie­cio­ny do zie­mi, jak przy­bi­ty gwoźdź­mi do krzy­ża. Prze­ra­ża­ją­cy ból piekł mu war­gi. Nawet ujrzaw­szy kin­dżał, Han­na nie przyj­mo­wał nic do wia­do­mo­ści. Żan­darm zbił go ręko­je­ścią, potem po arab­sku naka­zał mu otwo­rzyć usta i wycią­gnąć język. Han­na odwró­cił twarz w bok i wyrzu­cił z sie­bie:

- Zga­dzam się, zga­dzam!

Po czym zaci­snął zęby, chro­niąc język przed wyrwa­niem. Zabtia pod­niósł się uśmiech­nię­ty:

- Bra­wo, bra­wo! A jak wró­cisz z Akki, dosta­niesz trzy fun­ty zło­tem.

Zwią­za­no go moc­no, aż krew wystą­pi­ła mu na prze­gu­by. Pot w oka­mgnie­niu zmo­czył cza­pecz­kę na gło­wie. Han­na chwiał się, klę­cząc. Ból szar­pał mu sta­wy. Zauwa­żyw­szy obrzy­dze­nie na maja­czą­cych obok nie­go twa­rzach, uświa­do­mił sobie, że wil­goć, któ­ra nagle zapie­kła go mię­dzy uda­mi, to nie pot. Zakrę­ci­ło mu się w gło­wie, odpły­nął we mgle i trwał tak jakąś dziw­ną, bez­gło­śną chwi­lę, aż uczu­cie pie­cze­nia skon­cen­tro­wa­ło się w ner­kach. Wte­dy pomy­ślał, że go ranio­no, a on nawet nie zauwa­żył. Po chwi­li ujrzał, że pochy­la się nad nim męż­czy­zna o bar­dzo jasnej cerze i nie­bie­skich oczach, któ­ry coś do nie­go mówi. Z począt­ku nic do nie­go nie docie­ra­ło. Potem, rap­tow­nie, gdy cudzo­zie­miec już się odda­lał, otrzeź­wiał i odzy­skał jasność umy­słu. Nie nada­rzy się kolej­na szan­sa: tyl­ko ten czło­wiek, kon­sul fran­cu­ski może go oca­lić. Han­na Jakub pod­niósł twarz, wycią­gnął szy­ję i wrza­snął jak toną­cy:

- Nazy­wam się Han­na Jakub i jestem chrze­ści­ja­ni­nem z Bej­ru­tu! Miesz­kam tuż przy koście­le kato­lic­kim pod wezwa­niem świę­te­go Elia­sza!

Kon­sul, choć był już dość dale­ko, usły­szał krzyk. Obej­rzał się przez ramię i zapy­tał tłu­ma­cza, co mówi wię­zień. Ten bez zająk­nie­nia odpo­wie­dział nie­ska­zi­tel­ną fran­cusz­czy­zną:

- Mówi: „Zamor­do­wa­łem Han­nę Jaku­ba, chrze­ści­ja­ni­na z Bej­ru­tu, któ­ry miesz­kał tuż przy koście­le kato­lic­kim pod wezwa­niem świę­te­go Elia­sza”.

Twarz kon­su­la poczer­wie­nia­ła od gnie­wu.

- Jeśli takie jest życze­nie waszej eks­ce­len­cji, wyrwie­my mu język – zapro­po­no­wał żan­darm nad­zo­ru­ją­cy depor­ta­cję.

- Nie – odparł kon­sul, wydy­ma­jąc war­gi. – Nie jeste­śmy bar­ba­rzyń­ca­mi. Ale zrób­cie coś, żeby zbrod­niarz zamilkł.

Zabtia wyszarp­nął jed­ne­mu z żoł­nie­rzy kara­bin, chwy­cił za lufę, zamach­nął się nim jak topo­rem i grzmot­nął drew­nia­ną kol­bą w szczę­kę aresz­tan­ta. Zanim oddał broń wła­ści­cie­lo­wi, potrzą­snął nią jesz­cze, spraw­dza­jąc, jak bar­dzo się poluź­ni­ła. A potem wytarł rękę o ple­cy żoł­nie­rza.


Prze­ło­żył Mar­cin Michal­ski

O autorach i autorkach

Marcin Michalski

Urodził się w 1981 roku. Doktor nauk humanistycznych, adiunkt w Instytucie Językoznawstwa Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Zajmuje się językiem arabskim w aspektach językoznawczym i translatologicznym. Mieszka w Poznaniu.

Rabi Dżabir

Urodzony w 1972 roku w Bejrucie. Autor piętnastu powieści, w tym jednej trylogii, w których często odwołuje się do historii swojego kraju. W 2012 roku za powieść Druzowie z Belgradu otrzymał tzw. „arabskiego Bookera”, czyli Międzynarodową Nagrodę za Powieść Arabską (International Prize for Arabic Fiction) przyznawaną przez Urząd Turystyki i Kultury emiratu Abu Zabi we współpracy z brytyjską Booker Prize Foundation. Dwie inne jego powieści były do niej nominowane. Mieszka w Bejrucie.

Powiązania

Dzieje pewnej tułaczki

recenzje / ESEJE Justyna Chmielewska

Recen­zja Justy­ny Chmie­lew­skiej z książ­ki Dru­zo­wie z Bel­gra­du Rabie­go Dża­bi­ra.

Więcej

Współczesna literatura arabska – wstęp do lektury

recenzje / IMPRESJE Magdalena Kubarek

Esej Mag­da­le­ny Kuba­rek towa­rzy­szą­cy pre­mie­rze książ­ki Dru­zo­wie z Bel­gra­du Rabie­go Dża­bi­ra.

Więcej

Rabi Dżabir i bałkańska opowieść libańskiego hakawatiego

recenzje / ESEJE Sebastian Gadomski

Recen­zja Seba­stia­na Gadom­skie­go z książ­ki Dru­zo­wie z Bel­gra­du Rabie­go Dża­bi­ra.

Więcej

Rabi Dżabir i jego powieść Jusuf al-Inglizi

recenzje / IMPRESJE Issa Boullata

Esej Issy Boul­la­ta towa­rzy­szą­cy pre­mie­rze książ­ki Dru­zo­wie z Bel­gra­du Rabie­go Dża­bi­ra.

Więcej

Dzieje pewnej tułaczki

recenzje / ESEJE Justyna Chmielewska

Recen­zja Justy­ny Chmie­lew­skiej z książ­ki Dru­zo­wie z Bel­gra­du Rabie­go Dża­bi­ra.

Więcej

Współczesna literatura arabska – wstęp do lektury

recenzje / IMPRESJE Magdalena Kubarek

Esej Mag­da­le­ny Kuba­rek towa­rzy­szą­cy pre­mie­rze książ­ki Dru­zo­wie z Bel­gra­du Rabie­go Dża­bi­ra.

Więcej

Rabi Dżabir i bałkańska opowieść libańskiego hakawatiego

recenzje / ESEJE Sebastian Gadomski

Recen­zja Seba­stia­na Gadom­skie­go z książ­ki Dru­zo­wie z Bel­gra­du Rabie­go Dża­bi­ra.

Więcej

Rabi Dżabir i jego powieść Jusuf al-Inglizi

recenzje / IMPRESJE Issa Boullata

Esej Issy Boul­la­ta towa­rzy­szą­cy pre­mie­rze książ­ki Dru­zo­wie z Bel­gra­du Rabie­go Dża­bi­ra.

Więcej