Spotkanie z niedoścignionym Ja (fragment)
Moja droga przez mękę rozpoczęła się w przededniu rewolucji. Narada naszego podziemnego ugrupowania, które składało się głównie ze studentów – mnie trzydziestodziewięcioletniego brano tam za starca – i zajmowało się powielaniem oraz kolportażem wydawnictw samizdatowych, właśnie dobiegła końca. Pierwszy wyszedł Wiktor, a potem para narzeczonych: Robi i Monika. Mieszkanie Dory przypominało pole bitwy. Wieczorem otworzyliśmy szampana i świętowaliśmy prolog rewolucji. Już nikt się nie bał, wszyscy w euforycznym oczekiwaniu tylko odliczali minuty. Nie byłem zmęczony, raczej po prostu ogarnęło mnie lenistwo, więc położyłem się na łóżku. Mężczyźni w moim wieku lubią barłożyć przed telewizorem lub z gazetą, ponieważ wiedzą, że najważniejsze rzeczy i tak poczekają.
Zamknąłem oczy i zaraz zjawiła się przede mną miła wizja. Zobaczyłem wiosenną łąkę, na łące bzyczały pszczółki, skądś sączyła się sonata Księżycowa, a z nieba świeciło olśniewające słońce. Sielankowy krajobraz przecinał łysy wędrowiec z olbrzymią trąbą w ręce. Tę idyllę rozerwał na strzępy dzwonek telefonu. W słuchawce odezwał się jakiś nieprzyjemny mężczyzna.
– Turkawka? – zapytał przez nos i nie czekając na moją reakcję, przedstawił się: – Tu Perliczka. Zgłoście się do towarzysza Łopuchy. Jeszcze tej nocy.
– Z matki sobie tak żartuj – powiedziałem i przerwałem połączenie.
Tymczasem Dora zdążyła się rozebrać. Dawniej, kiedy między nami wciąż iskrzyła świeża miłość, często nalegała, abyśmy się pobrali, ale już raz byłem żonaty, dlatego odmawiałem. Później sama uznała, że lepiej, jeśli będziemy żyć na kocią łapę, bo w takim układzie można bezpieczniej konspirować. Widok jej nagości łaskotliwie mnie zelektryzował. Kiedyś regularnie zażywaliśmy wspólnych kąpieli, siedzieliśmy w wąskiej wannie, namiętnie patrzyli sobie w oczy i wzajemnie się namydlali. Z czasem jednak stwierdziliśmy, że wygodniej będzie kąpać się osobno. Na końcu zaś doszło do tego, że kładliśmy się do łóżka nie po to, by się kochać, ale po to, by spać.
Podczas gdy Dora bawiła w łazience, ja miałem nowe widzenie. Tym razem przede mną stała koza z długą bródką i lśniącymi rogami. Beztrosko pasła się na zboczu rowu, w którym bezładnie leżały zardzewiałe druty i dziurawe miski. Nieopodal uwijała się brygada pracy socjalistycznej. Budowali wieżowiec. Ni stąd, ni zowąd pojawił się tam również żuraw. Dźwigowy zaklął, bo koza stanęła mu na drodze i – nieczuła na wszelkie prośby – uparcie tkwiła w miejscu. Ostatecznie porządek zaprowadził kierownik brygady, w końcu był nim nie od parady. Przywiązawszy do kozy hak żurawia, podniósł ją na ósme piętro budowanego domu i postawił na balkonie. W powietrzu rozpaczliwie beczała i wierzgała nogami. – Mee – zabeczała wreszcie, choć nie wiem: po słowacku czy po węgiersku. – Powinniśmy ją upiec – zaproponował brygadzista. Już prawie spałem, lecz w półsen znowu wdarł się ów paskudny nosowy głos. Tym razem mi groził:
– Słuchajcie, Turkawka! My nie żartujemy. Jeżeli nie posłuchacie rozkazu albo nas zdradzicie, wykończymy was, przysięgam!
– Jeśli pan zaraz nie przestanie, zawiadomię policję – odpowiedziałem.
– Droga wolna – drwił. – Wybiła twoja godzina, łajdaku! Zdechniesz jak pies!
Potem ja zająłem łazienkę, a Dora weszła do łóżka. Nosiła nocną koszulę, co przyjąłem z ukontentowaniem. W funkcjonującym miedzy nami systemie znaków oznaczało to bowiem, że ona też chce spać. Gdyby było inaczej, nie włożyłaby jej.
Napełniłem wannę wodą, a kiedy się zanurzyłem, zmęczenie psychiczne stopniowo przeszło w fizyczną odrętwiałość. Leżałem nieruchomo, pełen obaw o własne zdrowie. W ostatnich dniach i tygodniach za dużo pracowałem, za dużo paliłem i za dużo piłem. W moim wieku powinienem bardziej na siebie uważać. Z drugiej strony zaś rozpierały mnie szczęście i ekscytacja. Czułem, że reżim, ta zakłamana, skorumpowana i bezdennie zidiociała groza, którą kolejny raz zasiał u nas rosyjski okupant, wydaje już ostatnie tchnienie. Trzeszczała i pękała we wszystkich szwach, widzieli to nawet jej zwolennicy. Czekając na dzień pospolitego ruszenia, jednocześnie drżałem z niepokoju. Obawiałem się krwawej łaźni, wyzwolenia lawiny afektów, która zmiecie nie tylko winnych, lecz także stada potulnych baranków.
Te beczące stworzenia właśnie stanęły mi przed oczami. Swoją sielankowością scena przypominała to, co widziałem wcześniej, z tym że teraz na łące pasły się barany i owce, a z nieba dawał koncert kwartet smyczkowy złożony z dwóch aniołów i dwóch świętych. Grali Vivaldiego. Ja pasłem się razem z owcami, byłem jedną z nich. Nad naszym wełnistym spokojem czuwali opiekuńczy pasterz i jeden owczarek puli. W tak doborowym towarzystwie bezpiecznie poczułby się największy tchórz, a jeśli do tego miałby dobre mniemanie o sobie, gotów byłby pomyśleć, że i wilk nie dałby mu rady. W tym wszystkim coś mi jednak nie pasowało. Pastuszek, na oko kulturalny rosły młodzieniec, zamiast delektować się muzyką Vivaldiego, studiował Państwo a rewolucję Lenina. U góry dwóch świętych i dwóch aniołów tak zatraciło się w muzyce, że nawet nie zauważyli osobliwej sprzeczności między tym, co młody baca powinien był robić, a tym, co robił. Tymczasem ja, najbystrzejsza owca w stadzie, zauważyłem to natychmiast. Czyżby chodziło o jakiś chytry podstęp? Czyżbyśmy mieli przed sobą wilka w ludzkiej skórze? Wstrząsnął mną dreszcz, a każdy włosek mojej wełny wypełniła elektryczność. Jeśli rzeczywiście tak jest, niezwłocznie muszę zwrócić się o pomoc do niebiańskich muzyków. Przerażony zabeczałem jak róg alpejski – jakoś wyleciało mi z głowy, że ci u góry nie rozumieją mojego języka i mówią tylko po ludzku – za co jeden ze świętych upomniał mnie, żebym był cicho, gdyż zakłócam spokój okolicy.
Znów zaterkotał telefon. „No do cholery”, pomyślałem. Mam wychodzić z gorącej kąpieli? Jeszcze nie oszalałem. Niech Dora negocjuje z tym wariatem. Widzenie jednak znikło i z owcy zmieniłem się na powrót w człowieka, czego przecież nie mogłem uznać za powód do dumy. Namydliłem ciało, wyciągnąłem zatyczkę z wanny i spłukałem się wodą. Zmęczenie fizyczne trochę ustąpiło, wiedziałem, że czeka mnie dobry, głęboki sen. Wyszedłszy do przedpokoju, natknąłem się na spojrzenie Dory. Moja ukochana nie była już w pidżamie, ona miała na sobie palto.
– Czołem, Turkawka – powiedziała. I tyle.
Słupek rtęci w moim ciele natychmiast opadł poniżej zera.
– Szukał cię Perliczka – dodała. – Pozdrawia cię towarzysz Łopucha. Ty zdrajco!
Powinienem wyciąć jej policzek, ale w takich sytuacjach człowiek nigdy nie wie, co począć. Pewne jest, że swoim zachowaniem daje świadectwo charakteru. Ja okazałem się gapiowaty i naiwny.
– Dajesz się nabrać na dowcipy jakiegoś kretyńskiego anonima?! – krzyknąłem.
Moja przebojowość jednak nie zrobiła na Dorze żadnego wrażenia, a wręcz jeszcze bardziej ją rozsierdziła.
– Anonima? – zapytała złowieszczo – Wyjaśnij mi więc, skąd znał twoje imię?
To mnie dobiło. Zanim się pozbierałem, Dora zjechała już windą na parter. Wówczas do akcji postanowiło wkroczyć moje niedoścignione Ja. Zagrzmiało: „No, leć za nią, przytargaj ją z powrotem do mieszkania, zwal na podłogę, przywiąż do łóżka i dopiero wtedy pomyśl! Musisz odkryć, kto stoi za tym świństwem. Jeśli się tego nie dowiesz, przepadłeś!”.
„Masz oczywiście rację”, przyznałem. Moje niedoścignione Ja zawsze ma rację, lecz tym razem też go nie posłuchałem. Gdybym to zrobił, przestałoby istnieć, sam stałbym się niedoścignionym Ja i moje życie na pewno potoczyłoby się inaczej. […]
Tajemnice szwalni (fragment)
Małżeństwo, jak powszechnie wiadomo, to prywatna sprawa dwojga ludzi, mężczyzny i kobiety. Nasz przypadek jednak nie mieścił się w tej normie, ponieważ – mimo że nie przekroczyliśmy granicy monogamii – żyliśmy w trójkącie. Partia śledziła każdy nasz krok, chodziła za nami jak cień, a nawet wlazła nam do łóżka. Kiedy już do szpiku kości znudziła mi się tak zwana pozycja na misjonarza i zaproponowałem żonie odrobinę fantazji, oburzona powiedziała „nie”. Jej argumentacja, oględnie mówiąc, wprawiła mnie w osłupienie.
– Partia na pewno by tego nie pochwaliła – zauważyła. – Partia wzywa do powściągania się od perwersji.
Zrozumiałem, że moje małżeństwo brnie w ślepą uliczkę. A tak szczęśliwie się zapowiadało, zupełnie typowo. Po tym, jak wstąpiłem do partii, zdałem egzamin magisterski i odbyłem rok zasadniczej służby wojskowej, teść rozpostarł nade mną swoje opiekuńcze skrzydła i wyprawiliśmy weselicho, na którym Zosia umyła sobie nogi w szampanie, mnie całego wysmarowała kawiorem, a potem, około północy, wzięła pod rękę, byśmy w rytmie rzęsistych braw gości uroczyście przedefilowali do sypialni. Wtedy jeszcze nie przeczuwałem, że to będzie ostatni popis jej ekscentryzmu. Szedłem do łóżka z panią Récamier, a rano obudziła się przy mnie Joanna d’Arc.
Radość ze ślubu, najintensywniejsze i najwznioślejsze chwile naszego szczęścia przerwał mój skłonny do pieniactwa ojciec. Znów był zwykłym szewcem, po sześćdziesiątym ósmym usunięto go z partii, a on z zemsty wrócił na łono kościoła. Tego, że kolaboruję z władzą, nie pochwalał, słał mi nieprzyjemne listy z żądaniami ślubu kościelnego, o którym Zosia i teść oczywiście nawet nie chcieli słyszeć. Strasznie się pokłóciliśmy, co zaowocowało deklaracją ojca, że on nie zamierza uczestniczyć w pogańskim obrzędzie, a nasze małżeństwo uznaje za nieważne. Kiedy teść zobaczył, jak bardzo jestem zmartwiony, przystał na kompromis. Wspólnie postanowiliśmy, że tydzień po złożeniu przysięgi w urzędzie, tajnie powtórzymy ją w moim mieście rodzinnym w obecności ojca i dwóch świadków. Taki układ odpowiadał też głównemu zainteresowanemu, który, jak tylko się o nim dowiedział, w try miga podreptał na rozmowy do miejscowego proboszcza. Po kryjomu stopniowo wszystko dopięliśmy na ostatni guzik. Zgodnie z umową Zosia miała dojechać na miejsce pociągiem, a ja dzień wcześniej autobusem, żeby przygotować teren, wyspowiadać się i przyjąć komunię. Ze współudziałem księdza nie było kłopotu, w razie czego sam Pan Bóg załatwiłby mu alibi. Bigosu narobiła Zosia. W ostatniej chwili zacięła się w sobie i oznajmiła, że nie jest hipokrytką, przysięgać może co najwyżej na Kapitał, ale na Biblię – za Chiny. Rozstaliśmy się w gniewie, choć po cichu wierzyłem, że mimo wszystko opamięta się i przyjedzie.
Guzik. Nie przyjechała. W sobotę o pierwszej po południu z ojcem i dwoma świadkami stałem w kościele katolickim przed ołtarzem naprzeciwko plebana, który z groźbą w głosie zakomunikował nam, że na obu nogach ma żylaki, przed rokiem wyleczył zakrzepicę, a poza tym zaraz musi iść wyspowiadać pewną wdowę, schorowaną, choć trudno to sobie wyobrazić, bardziej niż on.
– Gdzie jest panna młoda? – zapytał surowo.
Z tyłu ojciec i dwóch świadków (również szewców) dźgali mnie w plecy trójzębem ostrych spojrzeń. Ksiądz z kolei przypatrywał mi się z takim wyrazem twarzy, jakby wczoraj posiadł prawo miecza.
– Rano, wysiadając z pociągu, złamała nogę – powiedziałem.
W wąskich ustach katabasa stworzyła się szczelina i spomiędzy zębów ruszyły olbrzymie głazy.
– Znajdujesz się w domu Bożym, synu, nie na targu. Nie łżyj!
Poprosiłem o chwilę cierpliwości. Czekałem na cud, na jakieś objawienie albo szept mojego niedoścignionego Ja. Nic z tego. Gra na zwłokę szybko dobiegała końca. Z rozpaczy w głowie zaczęła mi próchnieć piąta klepka, traciłem rozum.
– A czy uroczystość nie mogłaby odbyć się bez udziału żony? – spróbowałem ostrożnie wybadać grunt. – Takie zawarcie małżeństwa na odległość. Jak, dajmy na to, w przypadku amerykańskich żołnierzy, którzy służyli w Wietnamie… Ojciec wielebny rozumie, prawda?
Z jego ust jednak wciąż tylko padały potężne, coraz bardziej przerażające kamienie.
– Mogłaby – zadudnił – ale nie u nas, synu. Zwróć się do Kościoła Mahometa – i odszedł.
Przygnieceni wstydem wydostaliśmy się na jaskrawe światło dnia. Ojciec złowieszczo westchnął, by zaraz przed struchlałymi świadkami w biblijnym afekcie chwycić mnie za kołnierz i ryknąć:
– Przeklinam cię!
Zostałem sam.
*
Wszystko wskazywało na to, że złapałem Pana Boga za nogi i rzeczywiście otwiera się przede mną cudowna przyszłość. Kiedy wróciliśmy z Zosią z podróży poślubnej – a byliśmy w Leningradzie – teść oświadczył, że załatwił dla mnie świetną pracę i jutro mi ją pokaże.
Wcześnie rano jego škodą wybraliśmy się w drogę. Usiadłem z przodu i zacząłem wypytywać o swoje nowe zatrudnienie. On za kierownicą tylko tajemniczo się uśmiechał, ale w końcu powiedział: – Spodoba ci się, zobaczysz. – Poza tym nie udało mi się wyciągnąć ani słowa. Najpierw niby bez celu krążyliśmy po centrum, jakbyśmy chcieli zgubić kogoś, kto nas śledzi, a potem nagle teść przycisnął gaz i ruszyliśmy z kopyta na przedmieście między fabryki, składowiska złomu i sypiące się czynszówki. Zaparkował przy wygasłym kominie, uważnie się rozejrzał i jakby mimochodem rzucił:
– Stąd pójdziemy pieszo.
Przecięliśmy tory, a następnie ścieżką wśród garaży doszliśmy do nowiusieńkiego budynku, który wyglądał na dom mieszkalny. Kiedy teść wprowadził mnie do środka, nie mogłem uwierzyć własnym oczom. Na parterze była szwalnia.
– Ale co ja mam tu robić? – spytałem zbity z tropu.
– Będziesz zastępcą dyrektora – odpowiedział.
– W szwalni?
– A skąd!
– Ale przecież to jest szwalnia!
– A skąd! – powtórzył.
– To co to jest?
– Instytut badawczy – wyjaśnił ku memu zdziwieniu.
Zaniemówiłem, bo jeśli w tej szwalni, wbrew racjonalnym przesłankom, naprawdę mieścił się instytut badawczy, to wówczas również moje spotkanie z Einsteinem zdarzyło się na jawie, a nie w sferze złudzeń. W pomieszczeniu, do którego weszliśmy, za autentycznymi maszynami do szycia siedziały autentyczne szwaczki. Pozdrawiały nas wyjątkowo serdecznie, co świadczyło o tym, że teść zaglądał już do nich wcześniej i to często. Obudziło się we mnie podejrzenie, czy przypadkiem ten instytut ukryty pod postacią szwalni nie jest w istocie zakamuflowanym burdelem, z mieszanymi uczuciami odkłaniałem się więc dziewczętom, przyszywającym kołnierze do ubrań roboczych. Najdziwniejsza wydała mi się staruszka, która w kącie cerowała skarpety. „Burdelmama”, pomyślałem. Chwilę później gmach moich przypuszczeń zawalił się niczym domek z kart. Jednej szwaczce upadły nożyczki, a kiedy się po nie pochyliła, z kieszeni jej fartucha w białe kropki na podłogę zsunął się pistolet. Rozdziawiłem gębę. Twarz dziewczyny nabiegła krwią, a teść zawył na nią jak wściekły kapral:
– Żeby mi się to więcej nie powtórzyło!
Złapał mnie za ramię i pociągnął za sobą, wywlókł na korytarz i wepchnął do windy. Wysiadając na trzecim piętrze, spotkaliśmy kolejną szwaczkę. Na pytanie teścia, czy kierownik jest u siebie, nieufnie przytaknęła, po czym szepnęła, że boli go głowa. Odwracając się do wyjścia, siedzeniem zahaczyła o drzwi – rozległ się dźwięk blaszanej puszki. Zacząłem obmyślać plan ucieczki. Kierownik nazywał się Svätozár Człowiek, był starszy od Via Appia i pykał z fajki jak turecki handlarz.
– Mój zięć – przedstawił mnie teść.
– Witam – lekceważąco, przygryzając ustnik, odezwał się z fotela Svätozár Człowiek.
– Česť práci – wybąkałem przerażony.
I tak się poznaliśmy. Szef raz jeszcze raczył zniżyć się do mojego poziomu:
– Jestem stary – skonstatował.
Było to pierwsze zdanie wypowiedziane w tym dziwnym budynku, które zrozumiałem. Niepokoiło mnie podekscytowanie teścia. Widziałem, że ze strachu płaszczy się przed tym starcem, niemalże trąc brzuchem o podłogę. Później, w drodze do działu kadr, półgłosem zdradził mi, że Svätozár Człowiek to stary wiarus, cierpi na niezwykłą chorobę: nie może ani stać, ani leżeć, tylko siedzi. Tak też, na siedząco, śpi. W tej pozycji co rano jest tu przywożony, a po południu odwożony osobistą furgonetką, którą, by zwiększyć bezpieczeństwo, przerobiono na piekarski samochód dostawczy.
Koniec błogiej nieświadomości (fragment)
[…]
Golgota rozpoczęła się w dniu buntu naukowców. U dyrektora generalnego jak zwykle gruchnęła strzelba, a zapach prochu zdążył przeniknąć do mojego gabinetu. Elżunia przyniosła kawę i właśnie jęła narzekać na puszczalskie koty, które już dwie noce koncertowały pod jej oknami – zapytała nawet, czy nie mam trutki na szczury – kiedy na korytarzu ktoś dwa razy strzelił z pistoletu. Tych dźwięków nie dało się pomylić z piekielnym hukiem flinty akademika. Elżunia pobiegła do swojej kanciapy, tymczasem ja schowałem się za globusem. Do gabinetu wtargnęło dwóch naukowców w białych kitlach: Amazonka i Książę Hetytów. Od razu mnie znaleźli i wydyszeli swoje roszczenia:
– Ukryj nas! W tym globusie zmieścimy się obaj.
Jeden szarpał mną z lewej, drugi z prawej strony. Zaraz znów gwałtownie rozwarły się drzwi, do środka wpadły dwie szwaczki: pachnąca cebulą Julka oraz Czerwony Kapturek o manierach wycieraczki do butów i wyglądzie hycla z końską szczęką.
– Ręce do góry, zafajdane psy, kurwa wasza wszawa mać! – krzyknęła łagodna Julka. Jej partnerka bluzganie zostawiła sobie widocznie na deser albo po prostu nie chciało się jej wypluwać gumy.
Naukowcy natychmiast spotulnieli. Posłusznie unieśli w górę ramiona, na co szwaczki zareagowały prymitywnym rechotem.
– No już, dziwkarze w krótkich spodenkach, idziemy! – raz jeszcze zawyła łagodna Julka.
Wkroczyłem do akcji.
– Oni nigdzie nie pójdą.
Stanowcze postawienie sprawy nie spodobało im się, ale musiały się pohamować, w końcu byłem drugim człowiekiem w instytucie.
– Proszę ich nie bronić, towarzyszu Carze Piotrze – zwrócił mi uwagę Czerwony Kapturek, po czym wypluł gumę na uchwyt mojego mosiężnego dzwonka. – Nie wchodźmy sobie w kompetencje. Te kanalie strajkują!
– Prawda to? – zapytałem starszego o kryptonimie Amazonka, który na własne nieszczęście jeszcze w latach sześćdziesiątych wykładał na uniwersytecie komunizm naukowy. Uchylając się od odpowiedzi, oświadczył:
– Najpierw weźcie stąd te oziębłe samice. Wtedy wszystko powiem, Carze Piotrze.
Skinieniem głowy dałem do zrozumienia szwaczkom, że za drzwiami będą miały więcej miejsca. Mrucząc coś pod nosem, wyszły. Poczekałem, aż panowie trochę odsapną, i zapytałem:
– No, co wam leży na sercu?
Głos zabrał Książę Hetytów.
– Starczy tego wyzysku. Jeśli chcecie, od razu postawcie nas pod ścianą.
– Drogi towarzyszu Książę, z czego wnosicie, że ktokolwiek was tu wyzyskuje? Wszakże jesteście naszymi najcenniejszymi współpracownikami, przewodzicie wiedzy ludowej.
– Skończmy tę farsę, Carze Piotrze – wtrącił się Amazonka. – Lepiej nas ukryjcie, póki nie wrócą tu te aseksualne suki.
– Aseksualne suki? Przecież to bez sensu. Jedno albo drugie. Trzeba się zdecydować.
– Nieważne. I tak nas wykończą.
– Ale kto?!
– No wy!
Bardzo mnie to rozbawiło. Że my! Księciu Hetytów nie było jednak do śmiechu.
– Nie macie wyboru – stwierdził. – Jeśli jakiś zachodni dziennikarz wyniucha, co się tu dzieje, będzie z tego skandal na cały świat.
Tymczasem szwaczki ściągnęły posiłki. Razem z nimi w progu pojawił się Microfil, na widok którego naukowcy z mety narobili w spodnie. Ten zmierzył ich pogardliwym spojrzeniem i wydał dziewczynom polecenie:
– Pokażcie im salę gimnastyczną, tam jest reszta.
Czerwony Kapturek spytał, czy ma nałożyć buntownikom kajdanki.
– Nie trzeba – orzekł kadrowy – to mądrzy ludzie, nie bandyci. Najtęższe umysły w kraju.
Zostaliśmy sami. Starałem się zatuszować swoją bezradność, ale czułem, że Microfil wie, co myślę, i wcale mu się nie podoba to moje wtrącanie się do cudzych spraw. Szwaczki, które służyły pod jego komendą, były mu szczerze oddane, starczyłoby łaskawsze spojrzenie czy miłe słówko, a skoczyłyby za nim w ogień. Mnie też imponowało, jak potrafił zapanować nad sytuacją, zdławił rebelię bez jednego wystrzału. „Jest zupełnie inny niż my” – pomyślałem, odcinając się od tych nadętych naukowców. Patrzyli nań z góry pewnie tylko ze względu na strój. W tej kwestii nie miał bowiem dużych wymagań. Teraz też na plecach opinała mu się źle skrojona marynarka. Chciałem przeniknąć jego intencje, lecz nie dopuszczał do nich nikogo, nawet towarzysza akademika. Przy całej skrytości był jednak całkowicie wolny od pychy, co przydawało mu niepokojącej zagadkowości.
– Wszystko wam powiedzieli, Carze Piotrze? – zapytał.
– Tak – skłamałem za podszeptem złego ducha.
– W takim razie wszystko już wiecie – stwierdził i jednym tchem wypuścił z płuc całe zgromadzone w nich powietrze.
– Tak jest.
– Proszę więc ze mną.
Wszedłszy na pogrążone w półmroku ostatnie piętro, szpalerem kutych szaf – każda była zamknięta na kłódkę – przedostaliśmy się na korytarz, gdzie przez brudne okna wpadało trochę wiosennego światła, w którym jakby odmłodnieliśmy, szczególnie Microfil. Z jego oczu biło przyjemne ciepło, a głos nabrał miękkiej złocistobrązowej barwy.
– Moje kwiaty – westchnął.
Na ciągnącym się bez końca wewnętrznym parapecie, obracając liście ku słońcu, stały rozmaite rośliny doniczkowe. Spragnione czekały na troskliwego ogrodnika, czyli swojego pana. Kadrowy napuścił z kranu wody do czerwonej plastikowej konewki i zaczął je podlewać. Wyjaśniał mi przy tym, ile poszczególne kwiaty potrzebują dziennie wilgoci: jedne raptem kilka kropel, inne zaś, jak wytrawni pijacy, więcej niż pięćdziesiątkę na godzinę.
– Oto moje królestwo – oznajmił. – Wynająłem tu sobie pokój, bo mieszkanie, które mam w mieście, jest za zimne, a otaczające je ulice są zbyt gwarne. Proszę dalej, pokażę wam, jak się urządziłem.
Jego dziupla przypominała gabinety z niższych pięter, więc nawet się nie zdziwiłem, kiedy w kącie zobaczyłem globusik, nieporównywalnie mniejszy od mojego, a przez to i bardziej zabawny. Microfil nieśmiało wyznał:
– Przepadam za globusami. Wiecie, największego szoku w życiu doznałem w chwili, gdy dowiedziałem się, że Ziemia jest okrągła. Długo nie chciałem w to wierzyć. Do dzisiaj zachodzę w głowę, czy nie tkwi w tym żaden podstęp. Przecież Ziemia musi być płaska. Pytanie tylko, w interesie jakich tajnych organizacji leży, byśmy wyobrażali ją sobie w postaci kuli.
– Masonów, imperialistów i innych kosmopolitów – zasugerowałem.
– To całkiem prawdopodobne – zadumał się Microfil – utylitaryzm kosmopolitów i imperialistów wyrządził już postępowi wiele szkód.
Wkrótce okazało się, że ów podobny do biura pokój naprawdę był biurem. Za nim znajdowała się część mieszkalna: sypialnia z oknem i szerokim francuskim łóżkiem. Moją uwagę najpierw przykuł wiszący tam impresjonistyczny obraz, a dopiero później naga młoda kobieta, która siedziała na poduszkach i malowała sobie paznokcie. Wyglądała, jakby przed chwilą sfrunęła z tego płótna. Nie zdziwiłbym się, gdyby zaraz na nie wróciła, lecz ona tylko pogłaskała Microfila po czuprynie i pozwoliła mu pocałować się w pępek oraz wzgórek łonowy.
– Stłumiliście powstanie? – zapytała.
– To nie było trudne – stary cap machnął ręką.
Kobieta wyciągnęła do mnie dłoń.
– Jestem Miriam – przedstawiła się.
– Też szwaczka?
– Owszem – potwierdziła, po czym z uroczym uśmiechem dodała: – Ale w randze podpułkownika.
W pętach rewolucji (fragment)
Odwróciwszy się, zobaczyłem patrzącego w moją stronę młodzieńca, skądś go znałem, tylko nie pamiętałem skąd. Pewnie miał coś wspólnego z naszym podziemnym ugrupowaniem. Uniósł swoją szklaneczkę i przepijając do mnie, pociągnął z niej mały łyk. Zrewanżowałem mu się tym samym, przy czym musiałem bardzo uważać, żeby nie wyjść na skończonego pijaka, który jednym haustem opróżnia całą zawartość kieliszka. Marzyłem bowiem o zalaniu się w pestkę. Bez Dory czułem się zupełnie zagubiony. Wtedy jegomość szturchnął swojego sąsiada, równie młodego chłopca o pobożnym wyglądzie. Ten wstał, podszedł do baru i szepnął mi na ucho, żebym usiadł na jego miejscu. Bez zastanowienia zrobiłem, o co prosił.
– Już godzinę tu na pana czekam – powiedział konspiracyjnym tonem gość od koniaku. – Mam wiadomość od Dory – dodał, jeszcze bardziej ściszając głos.
– Pan wie, gdzie ona jest?
– Pst! – syknął. – Mogą nas podsłuchiwać.
Odtąd rozmawialiśmy ucho przy uchu, tak nisko pochyleni nad blatem stolika, że od płomienia świeczki prawie zajęły się moje rzednące, lecz długie włosy. Młodzieniec przedstawił się jako Wincenty Salamon, student seminarium duchownego z ważną misją do wykonania. Normalnie zdziwiłbym się, gdybym spotkał w knajpie kleryka sączącego koniak, ale ponieważ czasy były wyjątkowe, a Kościół właśnie wychodził z podziemia, przeszedłem nad tym do porządku. Twierdził, że fatygował się tutaj wyłącznie z mojego powodu, bo – taki dostał cynk – zawisły nade mną czarne chmury i nie powinienem pokazywać się na mieście. Podobno stare struktury nadal ostrzą sobie na mnie zęby. Pierwszy raz zetknąłem się z takim określeniem: „stare struktury”, a zawarte w nim zbitki spółgłosek razem z tylnymi samogłoskami w ustach kleryka zabrzmiały niczym nóż upadający na kamienną posadzkę. Dla mnie jednak ważniejsze było co innego. Dora martwiła się i gdyby nie pilne obowiązki, na pewno by tu przyszła.
– Czeka na pana, niech pan już idzie – szepnął seminarzysta i podał mi adres jakiegoś mieszkania. – Tam będzie pan bezpieczny. Tylko proszę się spieszyć, bo niedługo wszyscy wyjdą na Rynek, a podczas demonstracji kamienica będzie zamknięta.
Z walącym sercem podziękowałem temu odważnemu człowiekowi za zadany sobie trud, po czym niezwłocznie wziąłem się za realizację planu. Wciąż oszołomiony wyszedłem na ulicę i nagle poczułem się tak, jak musieli czuć się pierwsi chrześcijanie opuszczający rzymskie katakumby, mianowicie że mojej wiary nie jest w stanie zachwiać żadne, nawet największe zagrożenie. Z podniecenia skoczyło mi ciśnienie, cały czas słyszałem lekki szum, a nawet doznałem kilku zawrotów głowy. Na Kapitulskiej przy Katedrze taksującym spojrzeniem mierzyło mnie dwóch nieprzyjemnych typów w średnim wieku. Stali sami pośrodku wyludnionej ulicy, więc pewnie byli ubekami w cywilu. Na szczęście kamienica, której szukałem, znajdowała się trochę dalej. Kiedy w końcu stanąłem przed bramą, najpierw upewniłem się, czy nikt nie patrzy, a dopiero potem wszedłem do środka. Na klatce schodowej śmierdziało myszami i panowała nieprzejrzana ciemność. Nagle, ku mojemu zdumieniu, wyłoniło się z niej trzech Eskimosów odzianych w skóry z niedźwiedzia polarnego. Zataczali się i potykali o własne nogi jak chłopcy w dyngusa. Pierwszy trzymał kieł, drugi obgryzał fajkę wodną, trzeci zaś czytał „Der Spiegel”. Zaraz jednak odezwało się moje niedoścignione Ja i uświadomiło mi, że to tylko przywidzenie. Odetchnąłem z ulgą. Wdrapałem się na pierwsze piętro, wymacałem odpowiedni guzik i zgodnie ze wskazówką miłego kleryka cztery razy krótko zadzwoniłem. Otworzyły się drzwi, w progu przywitał mnie młody blondyn w dżinsach i czerwonym swetrze. Moja ekscytacja sięgała zenitu. Co prawda spodziewałem się spotkać studentów seminarium, lecz nawet nie zdążyłem o tym pomyśleć, bo zaraz wpadłem do środka i głośno się przywitałem:
– Niech będzie pochwalony!
– Na wieki wieków – odpowiedział dostojnym głosem stojący za mną jegomość, a następnie trzasnął mnie mocno w potylicę.
Straciłem przytomność.