książki / PROZA

Dzwony Einsteina

Lajos Grendel

Fragmenty książki Dzwony Einsteina Lajosa Grendela, wydanej w przekładzie Miłosza Waligórskiego w Biurze Literackim w wersji papierowej 18 kwietnia 2016 roku, a w wersji elektronicznej 5 czerwca 2017 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Spotkanie z niedoścignionym Ja (fragment)

Moja dro­ga przez mękę roz­po­czę­ła się w przeded­niu rewo­lu­cji. Nara­da nasze­go pod­ziem­ne­go ugru­po­wa­nia, któ­re skła­da­ło się głów­nie ze stu­den­tów – mnie trzy­dzie­sto­dzie­wię­cio­let­nie­go bra­no tam za star­ca – i zaj­mo­wa­ło się powie­la­niem oraz kol­por­ta­żem wydaw­nictw samiz­da­to­wych, wła­śnie dobie­gła koń­ca. Pierw­szy wyszedł Wik­tor, a potem para narze­czo­nych: Robi i Moni­ka. Miesz­ka­nie Dory przy­po­mi­na­ło pole bitwy. Wie­czo­rem otwo­rzy­li­śmy szam­pa­na i świę­to­wa­li­śmy pro­log rewo­lu­cji. Już nikt się nie bał, wszy­scy w eufo­rycz­nym ocze­ki­wa­niu tyl­ko odli­cza­li minu­ty. Nie byłem zmę­czo­ny, raczej po pro­stu ogar­nę­ło mnie leni­stwo, więc poło­ży­łem się na łóż­ku. Męż­czyź­ni w moim wie­ku lubią bar­ło­żyć przed tele­wi­zo­rem lub z gaze­tą, ponie­waż wie­dzą, że naj­waż­niej­sze rze­czy i tak pocze­ka­ją.

Zamkną­łem oczy i zaraz zja­wi­ła się przede mną miła wizja. Zoba­czy­łem wio­sen­ną łąkę, na łące bzy­cza­ły psz­czół­ki, skądś sączy­ła się sona­ta Księ­ży­co­wa, a z nie­ba świe­ci­ło olśnie­wa­ją­ce słoń­ce. Sie­lan­ko­wy kra­jo­braz prze­ci­nał łysy wędro­wiec z olbrzy­mią trą­bą w ręce. Tę idyl­lę roze­rwał na strzę­py dzwo­nek tele­fo­nu. W słu­chaw­ce ode­zwał się jakiś nie­przy­jem­ny męż­czy­zna.
– Tur­kaw­ka? – zapy­tał przez nos i nie cze­ka­jąc na moją reak­cję, przed­sta­wił się: – Tu Per­licz­ka. Zgło­ście się do towa­rzy­sza Łopu­chy. Jesz­cze tej nocy.
– Z mat­ki sobie tak żar­tuj – powie­dzia­łem i prze­rwa­łem połą­cze­nie.

Tym­cza­sem Dora zdą­ży­ła się roze­brać. Daw­niej, kie­dy mię­dzy nami wciąż iskrzy­ła świe­ża miłość, czę­sto nale­ga­ła, aby­śmy się pobra­li, ale już raz byłem żona­ty, dla­te­go odma­wia­łem. Póź­niej sama uzna­ła, że lepiej, jeśli będzie­my żyć na kocią łapę, bo w takim ukła­dzie moż­na bez­piecz­niej kon­spi­ro­wać. Widok jej nago­ści łasko­tli­wie mnie zelek­try­zo­wał. Kie­dyś regu­lar­nie zaży­wa­li­śmy wspól­nych kąpie­li, sie­dzie­li­śmy w wąskiej wan­nie, namięt­nie patrzy­li sobie w oczy i wza­jem­nie się namy­dla­li. Z cza­sem jed­nak stwier­dzi­li­śmy, że wygod­niej będzie kąpać się osob­no. Na koń­cu zaś doszło do tego, że kła­dli­śmy się do łóż­ka nie po to, by się kochać, ale po to, by spać.

Pod­czas gdy Dora bawi­ła w łazien­ce, ja mia­łem nowe widze­nie. Tym razem przede mną sta­ła koza z dłu­gą bród­ką i lśnią­cy­mi roga­mi. Bez­tro­sko pasła się na zbo­czu rowu, w któ­rym bez­ład­nie leża­ły zardze­wia­łe dru­ty i dziu­ra­we miski. Nie­opo­dal uwi­ja­ła się bry­ga­da pra­cy socja­li­stycz­nej. Budo­wa­li wie­żo­wiec. Ni stąd, ni zowąd poja­wił się tam rów­nież żuraw. Dźwi­go­wy zaklął, bo koza sta­nę­ła mu na dro­dze i – nie­czu­ła na wszel­kie proś­by – upar­cie tkwi­ła w miej­scu. Osta­tecz­nie porzą­dek zapro­wa­dził kie­row­nik bry­ga­dy, w koń­cu był nim nie od para­dy. Przy­wią­zaw­szy do kozy hak żura­wia, pod­niósł ją na ósme pię­tro budo­wa­ne­go domu i posta­wił na bal­ko­nie. W powie­trzu roz­pacz­li­wie becza­ła i wierz­ga­ła noga­mi. – Mee – zabe­cza­ła wresz­cie, choć nie wiem: po sło­wac­ku czy po węgier­sku. – Powin­ni­śmy ją upiec – zapro­po­no­wał bry­ga­dzi­sta. Już pra­wie spa­łem, lecz w pół­sen zno­wu wdarł się ów paskud­ny noso­wy głos. Tym razem mi gro­ził:
– Słu­chaj­cie, Tur­kaw­ka! My nie żar­tu­je­my. Jeże­li nie posłu­cha­cie roz­ka­zu albo nas zdra­dzi­cie, wykoń­czy­my was, przy­się­gam!
– Jeśli pan zaraz nie prze­sta­nie, zawia­do­mię poli­cję – odpo­wie­dzia­łem.
– Dro­ga wol­na – drwił. – Wybi­ła two­ja godzi­na, łaj­da­ku! Zdech­niesz jak pies!

Potem ja zają­łem łazien­kę, a Dora weszła do łóż­ka. Nosi­ła noc­ną koszu­lę, co przy­ją­łem z ukon­ten­to­wa­niem. W funk­cjo­nu­ją­cym mie­dzy nami sys­te­mie zna­ków ozna­cza­ło to bowiem, że ona też chce spać. Gdy­by było ina­czej, nie wło­ży­ła­by jej.

Napeł­ni­łem wan­nę wodą, a kie­dy się zanu­rzy­łem, zmę­cze­nie psy­chicz­ne stop­nio­wo prze­szło w fizycz­ną odrę­twia­łość. Leża­łem nie­ru­cho­mo, pełen obaw o wła­sne zdro­wie. W ostat­nich dniach i tygo­dniach za dużo pra­co­wa­łem, za dużo pali­łem i za dużo piłem. W moim wie­ku powi­nie­nem bar­dziej na sie­bie uwa­żać. Z dru­giej stro­ny zaś roz­pie­ra­ły mnie szczę­ście i eks­cy­ta­cja. Czu­łem, że reżim, ta zakła­ma­na, sko­rum­po­wa­na i bez­den­nie zidio­cia­ła gro­za, któ­rą kolej­ny raz zasiał u nas rosyj­ski oku­pant, wyda­je już ostat­nie tchnie­nie. Trzesz­cza­ła i pęka­ła we wszyst­kich szwach, widzie­li to nawet jej zwo­len­ni­cy. Cze­ka­jąc na dzień pospo­li­te­go rusze­nia, jed­no­cze­śnie drża­łem z nie­po­ko­ju. Oba­wia­łem się krwa­wej łaź­ni, wyzwo­le­nia lawi­ny afek­tów, któ­ra zmie­cie nie tyl­ko win­nych, lecz tak­że sta­da potul­nych baran­ków.

Te beczą­ce stwo­rze­nia wła­śnie sta­nę­ły mi przed ocza­mi. Swo­ją sie­lan­ko­wo­ścią sce­na przy­po­mi­na­ła to, co widzia­łem wcze­śniej, z tym że teraz na łące pasły się bara­ny i owce, a z nie­ba dawał kon­cert kwar­tet smycz­ko­wy zło­żo­ny z dwóch anio­łów i dwóch świę­tych. Gra­li Vival­die­go. Ja pasłem się razem z owca­mi, byłem jed­ną z nich. Nad naszym weł­ni­stym spo­ko­jem czu­wa­li opie­kuń­czy pasterz i jeden owcza­rek puli. W tak dobo­ro­wym towa­rzy­stwie bez­piecz­nie poczuł­by się naj­więk­szy tchórz, a jeśli do tego miał­by dobre mnie­ma­nie o sobie, gotów był­by pomy­śleć, że i wilk nie dał­by mu rady. W tym wszyst­kim coś mi jed­nak nie paso­wa­ło. Pastu­szek, na oko kul­tu­ral­ny rosły mło­dzie­niec, zamiast delek­to­wać się muzy­ką Vival­die­go, stu­dio­wał Pań­stwo a rewo­lu­cję Leni­na. U góry dwóch świę­tych i dwóch anio­łów tak zatra­ci­ło się w muzy­ce, że nawet nie zauwa­ży­li oso­bli­wej sprzecz­no­ści mię­dzy tym, co mło­dy baca powi­nien był robić, a tym, co robił. Tym­cza­sem ja, naj­by­strzej­sza owca w sta­dzie, zauwa­ży­łem to natych­miast. Czyż­by cho­dzi­ło o jakiś chy­try pod­stęp? Czyż­by­śmy mie­li przed sobą wil­ka w ludz­kiej skó­rze? Wstrzą­snął mną dreszcz, a każ­dy wło­sek mojej weł­ny wypeł­ni­ła elek­trycz­ność. Jeśli rze­czy­wi­ście tak jest, nie­zwłocz­nie muszę zwró­cić się o pomoc do nie­biań­skich muzy­ków. Prze­ra­żo­ny zabe­cza­łem jak róg alpej­ski – jakoś wyle­cia­ło mi z gło­wy, że ci u góry nie rozu­mie­ją moje­go języ­ka i mówią tyl­ko po ludz­ku – za co jeden ze świę­tych upo­mniał mnie, żebym był cicho, gdyż zakłó­cam spo­kój oko­li­cy.

Znów zater­ko­tał tele­fon. „No do cho­le­ry”, pomy­śla­łem. Mam wycho­dzić z gorą­cej kąpie­li? Jesz­cze nie osza­la­łem. Niech Dora nego­cju­je z tym waria­tem. Widze­nie jed­nak zni­kło i z owcy zmie­ni­łem się na powrót w czło­wie­ka, cze­go prze­cież nie mogłem uznać za powód do dumy. Namy­dli­łem cia­ło, wycią­gną­łem zatycz­kę z wan­ny i spłu­ka­łem się wodą. Zmę­cze­nie fizycz­ne tro­chę ustą­pi­ło, wie­dzia­łem, że cze­ka mnie dobry, głę­bo­ki sen. Wyszedł­szy do przed­po­ko­ju, natkną­łem się na spoj­rze­nie Dory. Moja uko­cha­na nie była już w pidża­mie, ona mia­ła na sobie pal­to.
– Czo­łem, Tur­kaw­ka – powie­dzia­ła. I tyle.
Słu­pek rtę­ci w moim cie­le natych­miast opadł poni­żej zera.
– Szu­kał cię Per­licz­ka – doda­ła. – Pozdra­wia cię towa­rzysz Łopu­cha. Ty zdraj­co!
Powi­nie­nem wyciąć jej poli­czek, ale w takich sytu­acjach czło­wiek nigdy nie wie, co począć. Pew­ne jest, że swo­im zacho­wa­niem daje świa­dec­two cha­rak­te­ru. Ja oka­za­łem się gapio­wa­ty i naiw­ny.
– Dajesz się nabrać na dow­ci­py jakie­goś kre­tyń­skie­go ano­ni­ma?! – krzyk­ną­łem.
Moja prze­bo­jo­wość jed­nak nie zro­bi­ła na Dorze żad­ne­go wra­że­nia, a wręcz jesz­cze bar­dziej ją roz­sier­dzi­ła.
– Ano­ni­ma? – zapy­ta­ła zło­wiesz­czo – Wyja­śnij mi więc, skąd znał two­je imię?

To mnie dobi­ło. Zanim się pozbie­ra­łem, Dora zje­cha­ła już win­dą na par­ter. Wów­czas do akcji posta­no­wi­ło wkro­czyć moje nie­do­ści­gnio­ne Ja. Zagrzmia­ło: „No, leć za nią, przy­tar­gaj ją z powro­tem do miesz­ka­nia, zwal na pod­ło­gę, przy­wiąż do łóż­ka i dopie­ro wte­dy pomyśl! Musisz odkryć, kto stoi za tym świń­stwem. Jeśli się tego nie dowiesz, prze­pa­dłeś!”.
„Masz oczy­wi­ście rację”, przy­zna­łem. Moje nie­do­ści­gnio­ne Ja zawsze ma rację, lecz tym razem też go nie posłu­cha­łem. Gdy­bym to zro­bił, prze­sta­ło­by ist­nieć, sam stał­bym się nie­do­ści­gnio­nym Ja i moje życie na pew­no poto­czy­ło­by się ina­czej. […]


Tajemnice szwalni (fragment)

Mał­żeń­stwo, jak powszech­nie wia­do­mo, to pry­wat­na spra­wa dwoj­ga ludzi, męż­czy­zny i kobie­ty. Nasz przy­pa­dek jed­nak nie mie­ścił się w tej nor­mie, ponie­waż – mimo że nie prze­kro­czy­li­śmy gra­ni­cy mono­ga­mii – żyli­śmy w trój­ką­cie. Par­tia śle­dzi­ła każ­dy nasz krok, cho­dzi­ła za nami jak cień, a nawet wla­zła nam do łóż­ka. Kie­dy już do szpi­ku kości znu­dzi­ła mi się tak zwa­na pozy­cja na misjo­na­rza i zapro­po­no­wa­łem żonie odro­bi­nę fan­ta­zji, obu­rzo­na powie­dzia­ła „nie”. Jej argu­men­ta­cja, oględ­nie mówiąc, wpra­wi­ła mnie w osłu­pie­nie.
– Par­tia na pew­no by tego nie pochwa­li­ła – zauwa­ży­ła. – Par­tia wzy­wa do powścią­ga­nia się od per­wer­sji.

Zro­zu­mia­łem, że moje mał­żeń­stwo brnie w śle­pą ulicz­kę. A tak szczę­śli­wie się zapo­wia­da­ło, zupeł­nie typo­wo. Po tym, jak wstą­pi­łem do par­tii, zda­łem egza­min magi­ster­ski i odby­łem rok zasad­ni­czej służ­by woj­sko­wej, teść roz­po­starł nade mną swo­je opie­kuń­cze skrzy­dła i wypra­wi­li­śmy wese­li­cho, na któ­rym Zosia umy­ła sobie nogi w szam­pa­nie, mnie całe­go wysma­ro­wa­ła kawio­rem, a potem, oko­ło pół­no­cy, wzię­ła pod rękę, byśmy w ryt­mie rzę­si­stych braw gości uro­czy­ście przede­fi­lo­wa­li do sypial­ni. Wte­dy jesz­cze nie prze­czu­wa­łem, że to będzie ostat­ni popis jej eks­cen­try­zmu. Sze­dłem do łóż­ka z panią Réca­mier, a rano obu­dzi­ła się przy mnie Joan­na d’Arc.

Radość ze ślu­bu, naj­in­ten­syw­niej­sze i naj­wznio­ślej­sze chwi­le nasze­go szczę­ścia prze­rwał mój skłon­ny do pie­niac­twa ojciec. Znów był zwy­kłym szew­cem, po sześć­dzie­sią­tym ósmym usu­nię­to go z par­tii, a on z zemsty wró­cił na łono kościo­ła. Tego, że kola­bo­ru­ję z wła­dzą, nie pochwa­lał, słał mi nie­przy­jem­ne listy z żąda­nia­mi ślu­bu kościel­ne­go, o któ­rym Zosia i teść oczy­wi­ście nawet nie chcie­li sły­szeć. Strasz­nie się pokłó­ci­li­śmy, co zaowo­co­wa­ło dekla­ra­cją ojca, że on nie zamie­rza uczest­ni­czyć w pogań­skim obrzę­dzie, a nasze mał­żeń­stwo uzna­je za nie­waż­ne. Kie­dy teść zoba­czył, jak bar­dzo jestem zmar­twio­ny, przy­stał na kom­pro­mis. Wspól­nie posta­no­wi­li­śmy, że tydzień po zło­że­niu przy­się­gi w urzę­dzie, taj­nie powtó­rzy­my ją w moim mie­ście rodzin­nym w obec­no­ści ojca i dwóch świad­ków. Taki układ odpo­wia­dał też głów­ne­mu zain­te­re­so­wa­ne­mu, któ­ry, jak tyl­ko się o nim dowie­dział, w try miga podrep­tał na roz­mo­wy do miej­sco­we­go pro­bosz­cza. Po kry­jo­mu stop­nio­wo wszyst­ko dopię­li­śmy na ostat­ni guzik. Zgod­nie z umo­wą Zosia mia­ła doje­chać na miej­sce pocią­giem, a ja dzień wcze­śniej auto­bu­sem, żeby przy­go­to­wać teren, wyspo­wia­dać się i przy­jąć komu­nię. Ze współ­udzia­łem księ­dza nie było kło­po­tu, w razie cze­go sam Pan Bóg zała­twił­by mu ali­bi. Bigo­su naro­bi­ła Zosia. W ostat­niej chwi­li zacię­ła się w sobie i oznaj­mi­ła, że nie jest hipo­kryt­ką, przy­się­gać może co naj­wy­żej na Kapi­tał, ale na Biblię – za Chi­ny. Roz­sta­li­śmy się w gnie­wie, choć po cichu wie­rzy­łem, że mimo wszyst­ko opa­mię­ta się i przy­je­dzie.

Guzik. Nie przy­je­cha­ła. W sobo­tę o pierw­szej po połu­dniu z ojcem i dwo­ma świad­ka­mi sta­łem w koście­le kato­lic­kim przed ołta­rzem naprze­ciw­ko ple­ba­na, któ­ry z groź­bą w gło­sie zako­mu­ni­ko­wał nam, że na obu nogach ma żyla­ki, przed rokiem wyle­czył zakrze­pi­cę, a poza tym zaraz musi iść wyspo­wia­dać pew­ną wdo­wę, scho­ro­wa­ną, choć trud­no to sobie wyobra­zić, bar­dziej niż on.
– Gdzie jest pan­na mło­da? – zapy­tał suro­wo.
Z tyłu ojciec i dwóch świad­ków (rów­nież szew­ców) dźga­li mnie w ple­cy trój­zę­bem ostrych spoj­rzeń. Ksiądz z kolei przy­pa­try­wał mi się z takim wyra­zem twa­rzy, jak­by wczo­raj posiadł pra­wo mie­cza.
– Rano, wysia­da­jąc z pocią­gu, zła­ma­ła nogę – powie­dzia­łem.
W wąskich ustach kata­ba­sa stwo­rzy­ła się szcze­li­na i spo­mię­dzy zębów ruszy­ły olbrzy­mie gła­zy.
– Znaj­du­jesz się w domu Bożym, synu, nie na tar­gu. Nie łżyj!
Popro­si­łem o chwi­lę cier­pli­wo­ści. Cze­ka­łem na cud, na jakieś obja­wie­nie albo szept moje­go nie­do­ści­gnio­ne­go Ja. Nic z tego. Gra na zwło­kę szyb­ko dobie­ga­ła koń­ca. Z roz­pa­czy w gło­wie zaczę­ła mi próch­nieć pią­ta klep­ka, tra­ci­łem rozum.
– A czy uro­czy­stość nie mogła­by odbyć się bez udzia­łu żony? – spró­bo­wa­łem ostroż­nie wyba­dać grunt. – Takie zawar­cie mał­żeń­stwa na odle­głość. Jak, daj­my na to, w przy­pad­ku ame­ry­kań­skich żoł­nie­rzy, któ­rzy słu­ży­li w Wiet­na­mie… Ojciec wie­leb­ny rozu­mie, praw­da?
Z jego ust jed­nak wciąż tyl­ko pada­ły potęż­ne, coraz bar­dziej prze­ra­ża­ją­ce kamie­nie.
– Mogła­by – zadud­nił – ale nie u nas, synu. Zwróć się do Kościo­ła Maho­me­ta – i odszedł.
Przy­gnie­ce­ni wsty­dem wydo­sta­li­śmy się na jaskra­we świa­tło dnia. Ojciec zło­wiesz­czo wes­tchnął, by zaraz przed stru­chla­ły­mi świad­ka­mi w biblij­nym afek­cie chwy­cić mnie za koł­nierz i ryk­nąć:
– Prze­kli­nam cię!
Zosta­łem sam.

*

Wszyst­ko wska­zy­wa­ło na to, że zła­pa­łem Pana Boga za nogi i rze­czy­wi­ście otwie­ra się przede mną cudow­na przy­szłość. Kie­dy wró­ci­li­śmy z Zosią z podró­ży poślub­nej – a byli­śmy w Lenin­gra­dzie – teść oświad­czył, że zała­twił dla mnie świet­ną pra­cę i jutro mi ją poka­że.

Wcze­śnie rano jego ško­dą wybra­li­śmy się w dro­gę. Usia­dłem z przo­du i zaczą­łem wypy­ty­wać o swo­je nowe zatrud­nie­nie. On za kie­row­ni­cą tyl­ko tajem­ni­czo się uśmie­chał, ale w koń­cu powie­dział: – Spodo­ba ci się, zoba­czysz. – Poza tym nie uda­ło mi się wycią­gnąć ani sło­wa. Naj­pierw niby bez celu krą­ży­li­śmy po cen­trum, jak­by­śmy chcie­li zgu­bić kogoś, kto nas śle­dzi, a potem nagle teść przy­ci­snął gaz i ruszy­li­śmy z kopy­ta na przed­mie­ście mię­dzy fabry­ki, skła­do­wi­ska zło­mu i sypią­ce się czyn­szów­ki. Zapar­ko­wał przy wyga­słym komi­nie, uważ­nie się rozej­rzał i jak­by mimo­cho­dem rzu­cił:
– Stąd pój­dzie­my pie­szo.
Prze­cię­li­śmy tory, a następ­nie ścież­ką wśród gara­ży doszli­śmy do nowiu­sień­kie­go budyn­ku, któ­ry wyglą­dał na dom miesz­kal­ny. Kie­dy teść wpro­wa­dził mnie do środ­ka, nie mogłem uwie­rzyć wła­snym oczom. Na par­te­rze była szwal­nia.
– Ale co ja mam tu robić? – spy­ta­łem zbi­ty z tro­pu.
– Będziesz zastęp­cą dyrek­to­ra – odpo­wie­dział.
– W szwal­ni?
– A skąd!
– Ale prze­cież to jest szwal­nia!
– A skąd! – powtó­rzył.
– To co to jest?
– Insty­tut badaw­czy – wyja­śnił ku memu zdzi­wie­niu.

Zanie­mó­wi­łem, bo jeśli w tej szwal­ni, wbrew racjo­nal­nym prze­słan­kom, napraw­dę mie­ścił się insty­tut badaw­czy, to wów­czas rów­nież moje spo­tka­nie z Ein­ste­inem zda­rzy­ło się na jawie, a nie w sfe­rze złu­dzeń. W pomiesz­cze­niu, do któ­re­go weszli­śmy, za auten­tycz­ny­mi maszy­na­mi do szy­cia sie­dzia­ły auten­tycz­ne szwacz­ki. Pozdra­wia­ły nas wyjąt­ko­wo ser­decz­nie, co świad­czy­ło o tym, że teść zaglą­dał już do nich wcze­śniej i to czę­sto. Obu­dzi­ło się we mnie podej­rze­nie, czy przy­pad­kiem ten insty­tut ukry­ty pod posta­cią szwal­ni nie jest w isto­cie zaka­mu­flo­wa­nym bur­de­lem, z mie­sza­ny­mi uczu­cia­mi odkła­nia­łem się więc dziew­czę­tom, przy­szy­wa­ją­cym koł­nie­rze do ubrań robo­czych. Naj­dziw­niej­sza wyda­ła mi się sta­rusz­ka, któ­ra w kącie cero­wa­ła skar­pe­ty. „Bur­del­ma­ma”, pomy­śla­łem. Chwi­lę póź­niej gmach moich przy­pusz­czeń zawa­lił się niczym domek z kart. Jed­nej szwacz­ce upa­dły nożycz­ki, a kie­dy się po nie pochy­li­ła, z kie­sze­ni jej far­tu­cha w bia­łe krop­ki na pod­ło­gę zsu­nął się pisto­let. Roz­dzia­wi­łem gębę. Twarz dziew­czy­ny nabie­gła krwią, a teść zawył na nią jak wście­kły kapral:
– Żeby mi się to wię­cej nie powtó­rzy­ło!

Zła­pał mnie za ramię i pocią­gnął za sobą, wywlókł na kory­tarz i wepchnął do win­dy. Wysia­da­jąc na trze­cim pię­trze, spo­tka­li­śmy kolej­ną szwacz­kę. Na pyta­nie teścia, czy kie­row­nik jest u sie­bie, nie­uf­nie przy­tak­nę­ła, po czym szep­nę­ła, że boli go gło­wa. Odwra­ca­jąc się do wyj­ścia, sie­dze­niem zaha­czy­ła o drzwi – roz­legł się dźwięk bla­sza­nej pusz­ki. Zaczą­łem obmy­ślać plan uciecz­ki. Kie­row­nik nazy­wał się Sväto­zár Czło­wiek, był star­szy od Via Appia i pykał z faj­ki jak turec­ki han­dlarz.
– Mój zięć – przed­sta­wił mnie teść.
– Witam – lek­ce­wa­żą­co, przy­gry­za­jąc ust­nik, ode­zwał się z fote­la Sväto­zár Czło­wiek.
– Česť práci – wybą­ka­łem prze­ra­żo­ny.
I tak się pozna­li­śmy. Szef raz jesz­cze raczył zni­żyć się do moje­go pozio­mu:
– Jestem sta­ry – skon­sta­to­wał.
Było to pierw­sze zda­nie wypo­wie­dzia­ne w tym dziw­nym budyn­ku, któ­re zro­zu­mia­łem. Nie­po­ko­iło mnie pod­eks­cy­to­wa­nie teścia. Widzia­łem, że ze stra­chu płasz­czy się przed tym star­cem, nie­mal­że trąc brzu­chem o pod­ło­gę. Póź­niej, w dro­dze do dzia­łu kadr, pół­gło­sem zdra­dził mi, że Sväto­zár Czło­wiek to sta­ry wia­rus, cier­pi na nie­zwy­kłą cho­ro­bę: nie może ani stać, ani leżeć, tyl­ko sie­dzi. Tak też, na sie­dzą­co, śpi. W tej pozy­cji co rano jest tu przy­wo­żo­ny, a po połu­dniu odwo­żo­ny oso­bi­stą fur­go­net­ką, któ­rą, by zwięk­szyć bez­pie­czeń­stwo, prze­ro­bio­no na pie­kar­ski samo­chód dostaw­czy.


Koniec błogiej nieświadomości (fragment)

[…]

Gol­go­ta roz­po­czę­ła się w dniu bun­tu naukow­ców. U dyrek­to­ra gene­ral­ne­go jak zwy­kle gruch­nę­ła strzel­ba, a zapach pro­chu zdą­żył prze­nik­nąć do moje­go gabi­ne­tu. Elżu­nia przy­nio­sła kawę i wła­śnie jęła narze­kać na pusz­czal­skie koty, któ­re już dwie noce kon­cer­to­wa­ły pod jej okna­mi – zapy­ta­ła nawet, czy nie mam trut­ki na szczu­ry – kie­dy na kory­ta­rzu ktoś dwa razy strze­lił z pisto­le­tu. Tych dźwię­ków nie dało się pomy­lić z pie­kiel­nym hukiem flin­ty aka­de­mi­ka. Elżu­nia pobie­gła do swo­jej kan­cia­py, tym­cza­sem ja scho­wa­łem się za glo­bu­sem. Do gabi­ne­tu wtar­gnę­ło dwóch naukow­ców w bia­łych kitlach: Ama­zon­ka i Ksią­żę Hety­tów. Od razu mnie zna­leź­li i wydy­sze­li swo­je rosz­cze­nia:
– Ukryj nas! W tym glo­bu­sie zmie­ści­my się obaj.

Jeden szar­pał mną z lewej, dru­gi z pra­wej stro­ny. Zaraz znów gwał­tow­nie roz­war­ły się drzwi, do środ­ka wpa­dły dwie szwacz­ki: pach­ną­ca cebu­lą Jul­ka oraz Czer­wo­ny Kap­tu­rek o manie­rach wycie­racz­ki do butów i wyglą­dzie hyc­la z koń­ską szczę­ką.
– Ręce do góry, zafaj­da­ne psy, kur­wa wasza wsza­wa mać! – krzyk­nę­ła łagod­na Jul­ka. Jej part­ner­ka blu­zga­nie zosta­wi­ła sobie widocz­nie na deser albo po pro­stu nie chcia­ło się jej wyplu­wać gumy.
Naukow­cy natych­miast spo­tul­nie­li. Posłusz­nie unie­śli w górę ramio­na, na co szwacz­ki zare­ago­wa­ły pry­mi­tyw­nym recho­tem.
– No już, dziw­ka­rze w krót­kich spoden­kach, idzie­my! – raz jesz­cze zawy­ła łagod­na Jul­ka.
Wkro­czy­łem do akcji.
– Oni nigdzie nie pój­dą.
Sta­now­cze posta­wie­nie spra­wy nie spodo­ba­ło im się, ale musia­ły się poha­mo­wać, w koń­cu byłem dru­gim czło­wie­kiem w insty­tu­cie.
– Pro­szę ich nie bro­nić, towa­rzy­szu Carze Pio­trze – zwró­cił mi uwa­gę Czer­wo­ny Kap­tu­rek, po czym wypluł gumę na uchwyt moje­go mosięż­ne­go dzwon­ka. – Nie wchodź­my sobie w kom­pe­ten­cje. Te kana­lie straj­ku­ją!
– Praw­da to? – zapy­ta­łem star­sze­go o kryp­to­ni­mie Ama­zon­ka, któ­ry na wła­sne nie­szczę­ście jesz­cze w latach sześć­dzie­sią­tych wykła­dał na uni­wer­sy­te­cie komu­nizm nauko­wy. Uchy­la­jąc się od odpo­wie­dzi, oświad­czył:
– Naj­pierw weź­cie stąd te ozię­błe sami­ce. Wte­dy wszyst­ko powiem, Carze Pio­trze.

Ski­nie­niem gło­wy dałem do zro­zu­mie­nia szwacz­kom, że za drzwia­mi będą mia­ły wię­cej miej­sca. Mru­cząc coś pod nosem, wyszły. Pocze­ka­łem, aż pano­wie tro­chę odsap­ną, i zapy­ta­łem:
– No, co wam leży na ser­cu?
Głos zabrał Ksią­żę Hety­tów.
– Star­czy tego wyzy­sku. Jeśli chce­cie, od razu postaw­cie nas pod ścia­ną.
– Dro­gi towa­rzy­szu Ksią­żę, z cze­go wno­si­cie, że kto­kol­wiek was tu wyzy­sku­je? Wszak­że jeste­ście naszy­mi naj­cen­niej­szy­mi współ­pra­cow­ni­ka­mi, prze­wo­dzi­cie wie­dzy ludo­wej.
– Skończ­my tę far­sę, Carze Pio­trze – wtrą­cił się Ama­zon­ka. – Lepiej nas ukryj­cie, póki nie wró­cą tu te asek­su­al­ne suki.
– Asek­su­al­ne suki? Prze­cież to bez sen­su. Jed­no albo dru­gie. Trze­ba się zde­cy­do­wać.
– Nie­waż­ne. I tak nas wykoń­czą.
– Ale kto?!
– No wy!
Bar­dzo mnie to roz­ba­wi­ło. Że my! Księ­ciu Hety­tów nie było jed­nak do śmie­chu.
– Nie macie wybo­ru – stwier­dził. – Jeśli jakiś zachod­ni dzien­ni­karz wyniu­cha, co się tu dzie­je, będzie z tego skan­dal na cały świat.
Tym­cza­sem szwacz­ki ścią­gnę­ły posił­ki. Razem z nimi w pro­gu poja­wił się Micro­fil, na widok któ­re­go naukow­cy z mety naro­bi­li w spodnie. Ten zmie­rzył ich pogar­dli­wym spoj­rze­niem i wydał dziew­czy­nom pole­ce­nie:
– Pokaż­cie im salę gim­na­stycz­ną, tam jest resz­ta.
Czer­wo­ny Kap­tu­rek spy­tał, czy ma nało­żyć bun­tow­ni­kom kaj­dan­ki.
– Nie trze­ba – orzekł kadro­wy – to mądrzy ludzie, nie ban­dy­ci. Naj­tęż­sze umy­sły w kra­ju.

Zosta­li­śmy sami. Sta­ra­łem się zatu­szo­wać swo­ją bez­rad­ność, ale czu­łem, że Micro­fil wie, co myślę, i wca­le mu się nie podo­ba to moje wtrą­ca­nie się do cudzych spraw. Szwacz­ki, któ­re słu­ży­ły pod jego komen­dą, były mu szcze­rze odda­ne, star­czy­ło­by łaskaw­sze spoj­rze­nie czy miłe słów­ko, a sko­czy­ły­by za nim w ogień. Mnie też impo­no­wa­ło, jak potra­fił zapa­no­wać nad sytu­acją, zdła­wił rebe­lię bez jed­ne­go wystrza­łu. „Jest zupeł­nie inny niż my” – pomy­śla­łem, odci­na­jąc się od tych nadę­tych naukow­ców. Patrzy­li nań z góry pew­nie tyl­ko ze wzglę­du na strój. W tej kwe­stii nie miał bowiem dużych wyma­gań. Teraz też na ple­cach opi­na­ła mu się źle skro­jo­na mary­nar­ka. Chcia­łem prze­nik­nąć jego inten­cje, lecz nie dopusz­czał do nich niko­go, nawet towa­rzy­sza aka­de­mi­ka. Przy całej skry­to­ści był jed­nak cał­ko­wi­cie wol­ny od pychy, co przy­da­wa­ło mu nie­po­ko­ją­cej zagad­ko­wo­ści.
– Wszyst­ko wam powie­dzie­li, Carze Pio­trze? – zapy­tał.
– Tak – skła­ma­łem za pod­szep­tem złe­go ducha.
– W takim razie wszyst­ko już wie­cie – stwier­dził i jed­nym tchem wypu­ścił z płuc całe zgro­ma­dzo­ne w nich powie­trze.
– Tak jest.
– Pro­szę więc ze mną.

Wszedł­szy na pogrą­żo­ne w pół­mro­ku ostat­nie pię­tro, szpa­le­rem kutych szaf – każ­da była zamknię­ta na kłód­kę – prze­do­sta­li­śmy się na kory­tarz, gdzie przez brud­ne okna wpa­da­ło tro­chę wio­sen­ne­go świa­tła, w któ­rym jak­by odmłod­nie­li­śmy, szcze­gól­nie Micro­fil. Z jego oczu biło przy­jem­ne cie­pło, a głos nabrał mięk­kiej zło­ci­sto­brą­zo­wej bar­wy.
– Moje kwia­ty – wes­tchnął.
Na cią­gną­cym się bez koń­ca wewnętrz­nym para­pe­cie, obra­ca­jąc liście ku słoń­cu, sta­ły roz­ma­ite rośli­ny donicz­ko­we. Spra­gnio­ne cze­ka­ły na tro­skli­we­go ogrod­ni­ka, czy­li swo­je­go pana. Kadro­wy napu­ścił z kra­nu wody do czer­wo­nej pla­sti­ko­wej konew­ki i zaczął je pod­le­wać. Wyja­śniał mi przy tym, ile poszcze­gól­ne kwia­ty potrze­bu­ją dzien­nie wil­go­ci: jed­ne rap­tem kil­ka kro­pel, inne zaś, jak wytraw­ni pija­cy, wię­cej niż pięć­dzie­siąt­kę na godzi­nę.
– Oto moje kró­le­stwo – oznaj­mił. – Wyna­ją­łem tu sobie pokój, bo miesz­ka­nie, któ­re mam w mie­ście, jest za zim­ne, a ota­cza­ją­ce je uli­ce są zbyt gwar­ne. Pro­szę dalej, poka­żę wam, jak się urzą­dzi­łem.

Jego dziu­pla przy­po­mi­na­ła gabi­ne­ty z niż­szych pię­ter, więc nawet się nie zdzi­wi­łem, kie­dy w kącie zoba­czy­łem glo­bu­sik, nie­po­rów­ny­wal­nie mniej­szy od moje­go, a przez to i bar­dziej zabaw­ny. Micro­fil nie­śmia­ło wyznał:
– Prze­pa­dam za glo­bu­sa­mi. Wie­cie, naj­więk­sze­go szo­ku w życiu dozna­łem w chwi­li, gdy dowie­dzia­łem się, że Zie­mia jest okrą­gła. Dłu­go nie chcia­łem w to wie­rzyć. Do dzi­siaj zacho­dzę w gło­wę, czy nie tkwi w tym żaden pod­stęp. Prze­cież Zie­mia musi być pła­ska. Pyta­nie tyl­ko, w inte­re­sie jakich taj­nych orga­ni­za­cji leży, byśmy wyobra­ża­li ją sobie w posta­ci kuli.
– Maso­nów, impe­ria­li­stów i innych kosmo­po­li­tów – zasu­ge­ro­wa­łem.
– To cał­kiem praw­do­po­dob­ne – zadu­mał się Micro­fil – uty­li­ta­ryzm kosmo­po­li­tów i impe­ria­li­stów wyrzą­dził już postę­po­wi wie­le szkód.

Wkrót­ce oka­za­ło się, że ów podob­ny do biu­ra pokój napraw­dę był biu­rem. Za nim znaj­do­wa­ła się część miesz­kal­na: sypial­nia z oknem i sze­ro­kim fran­cu­skim łóż­kiem. Moją uwa­gę naj­pierw przy­kuł wiszą­cy tam impre­sjo­ni­stycz­ny obraz, a dopie­ro póź­niej naga mło­da kobie­ta, któ­ra sie­dzia­ła na podusz­kach i malo­wa­ła sobie paznok­cie. Wyglą­da­ła, jak­by przed chwi­lą sfru­nę­ła z tego płót­na. Nie zdzi­wił­bym się, gdy­by zaraz na nie wró­ci­ła, lecz ona tyl­ko pogła­ska­ła Micro­fi­la po czu­pry­nie i pozwo­li­ła mu poca­ło­wać się w pępek oraz wzgó­rek łono­wy.
– Stłu­mi­li­ście powsta­nie? – zapy­ta­ła.
– To nie było trud­ne – sta­ry cap mach­nął ręką.
Kobie­ta wycią­gnę­ła do mnie dłoń.
– Jestem Miriam – przed­sta­wi­ła się.
– Też szwacz­ka?
– Owszem – potwier­dzi­ła, po czym z uro­czym uśmie­chem doda­ła: – Ale w ran­dze pod­puł­kow­ni­ka.


W pętach rewolucji (fragment)

Odwró­ciw­szy się, zoba­czy­łem patrzą­ce­go w moją stro­nę mło­dzień­ca, skądś go zna­łem, tyl­ko nie pamię­ta­łem skąd. Pew­nie miał coś wspól­ne­go z naszym pod­ziem­nym ugru­po­wa­niem. Uniósł swo­ją szkla­necz­kę i prze­pi­ja­jąc do mnie, pocią­gnął z niej mały łyk. Zre­wan­żo­wa­łem mu się tym samym, przy czym musia­łem bar­dzo uwa­żać, żeby nie wyjść na skoń­czo­ne­go pija­ka, któ­ry jed­nym hau­stem opróż­nia całą zawar­tość kie­lisz­ka. Marzy­łem bowiem o zala­niu się w pest­kę. Bez Dory czu­łem się zupeł­nie zagu­bio­ny. Wte­dy jego­mość szturch­nął swo­je­go sąsia­da, rów­nie mło­de­go chłop­ca o poboż­nym wyglą­dzie. Ten wstał, pod­szedł do baru i szep­nął mi na ucho, żebym usiadł na jego miej­scu. Bez zasta­no­wie­nia zro­bi­łem, o co pro­sił.
– Już godzi­nę tu na pana cze­kam – powie­dział kon­spi­ra­cyj­nym tonem gość od konia­ku. – Mam wia­do­mość od Dory – dodał, jesz­cze bar­dziej ści­sza­jąc głos.
– Pan wie, gdzie ona jest?
– Pst! – syk­nął. – Mogą nas pod­słu­chi­wać.

Odtąd roz­ma­wia­li­śmy ucho przy uchu, tak nisko pochy­le­ni nad bla­tem sto­li­ka, że od pło­mie­nia świecz­ki pra­wie zaję­ły się moje rzed­ną­ce, lecz dłu­gie wło­sy. Mło­dzie­niec przed­sta­wił się jako Win­cen­ty Sala­mon, stu­dent semi­na­rium duchow­ne­go z waż­ną misją do wyko­na­nia. Nor­mal­nie zdzi­wił­bym się, gdy­bym spo­tkał w knaj­pie kle­ry­ka sączą­ce­go koniak, ale ponie­waż cza­sy były wyjąt­ko­we, a Kościół wła­śnie wycho­dził z pod­zie­mia, prze­sze­dłem nad tym do porząd­ku. Twier­dził, że faty­go­wał się tutaj wyłącz­nie z moje­go powo­du, bo – taki dostał cynk – zawi­sły nade mną czar­ne chmu­ry i nie powi­nie­nem poka­zy­wać się na mie­ście. Podob­no sta­re struk­tu­ry nadal ostrzą sobie na mnie zęby. Pierw­szy raz zetkną­łem się z takim okre­śle­niem: „sta­re struk­tu­ry”, a zawar­te w nim zbit­ki spół­gło­sek razem z tyl­ny­mi samo­gło­ska­mi w ustach kle­ry­ka zabrzmia­ły niczym nóż upa­da­ją­cy na kamien­ną posadz­kę. Dla mnie jed­nak waż­niej­sze było co inne­go. Dora mar­twi­ła się i gdy­by nie pil­ne obo­wiąz­ki, na pew­no by tu przy­szła.
– Cze­ka na pana, niech pan już idzie – szep­nął semi­na­rzy­sta i podał mi adres jakie­goś miesz­ka­nia. – Tam będzie pan bez­piecz­ny. Tyl­ko pro­szę się spie­szyć, bo nie­dłu­go wszy­scy wyj­dą na Rynek, a pod­czas demon­stra­cji kamie­ni­ca będzie zamknię­ta.

Z walą­cym ser­cem podzię­ko­wa­łem temu odważ­ne­mu czło­wie­ko­wi za zada­ny sobie trud, po czym nie­zwłocz­nie wzią­łem się za reali­za­cję pla­nu. Wciąż oszo­ło­mio­ny wysze­dłem na uli­cę i nagle poczu­łem się tak, jak musie­li czuć się pierw­si chrze­ści­ja­nie opusz­cza­ją­cy rzym­skie kata­kum­by, mia­no­wi­cie że mojej wia­ry nie jest w sta­nie zachwiać żad­ne, nawet naj­więk­sze zagro­że­nie. Z pod­nie­ce­nia sko­czy­ło mi ciśnie­nie, cały czas sły­sza­łem lek­ki szum, a nawet dozna­łem kil­ku zawro­tów gło­wy. Na Kapi­tul­skiej przy Kate­drze tak­su­ją­cym spoj­rze­niem mie­rzy­ło mnie dwóch nie­przy­jem­nych typów w śred­nim wie­ku. Sta­li sami pośrod­ku wylud­nio­nej uli­cy, więc pew­nie byli ube­ka­mi w cywi­lu. Na szczę­ście kamie­ni­ca, któ­rej szu­ka­łem, znaj­do­wa­ła się tro­chę dalej. Kie­dy w koń­cu sta­ną­łem przed bra­mą, naj­pierw upew­ni­łem się, czy nikt nie patrzy, a dopie­ro potem wsze­dłem do środ­ka. Na klat­ce scho­do­wej śmier­dzia­ło mysza­mi i pano­wa­ła nie­przej­rza­na ciem­ność. Nagle, ku moje­mu zdu­mie­niu, wyło­ni­ło się z niej trzech Eski­mo­sów odzia­nych w skó­ry z niedź­wie­dzia polar­ne­go. Zata­cza­li się i poty­ka­li o wła­sne nogi jak chłop­cy w dyn­gu­sa. Pierw­szy trzy­mał kieł, dru­gi obgry­zał faj­kę wod­ną, trze­ci zaś czy­tał „Der Spie­gel”. Zaraz jed­nak ode­zwa­ło się moje nie­do­ści­gnio­ne Ja i uświa­do­mi­ło mi, że to tyl­ko przy­wi­dze­nie. Ode­tchną­łem z ulgą. Wdra­pa­łem się na pierw­sze pię­tro, wyma­ca­łem odpo­wied­ni guzik i zgod­nie ze wska­zów­ką miłe­go kle­ry­ka czte­ry razy krót­ko zadzwo­ni­łem. Otwo­rzy­ły się drzwi, w pro­gu przy­wi­tał mnie mło­dy blon­dyn w dżin­sach i czer­wo­nym swe­trze. Moja eks­cy­ta­cja się­ga­ła zeni­tu. Co praw­da spo­dzie­wa­łem się spo­tkać stu­den­tów semi­na­rium, lecz nawet nie zdą­ży­łem o tym pomy­śleć, bo zaraz wpa­dłem do środ­ka i gło­śno się przy­wi­ta­łem:
– Niech będzie pochwa­lo­ny!
– Na wie­ki wie­ków – odpo­wie­dział dostoj­nym gło­sem sto­ją­cy za mną jego­mość, a następ­nie trza­snął mnie moc­no w poty­li­cę.
Stra­ci­łem przy­tom­ność.

belka_2

O autorze

Lajos Grendel

Węgierski pisarz, eseista. Urodził się w 1948 roku w Levicach (węg. Léva) na Słowacji. W latach 1973–1992 pracował w wydawnictwie Madách, ponadto pełnił funkcję prezesa Stowarzyszenia Pisarzy Słowackich oraz oficyny Kalligram (1993–1996). Autor licznych powieści, opowiadań, esejów a także prac naukowych i historii literatury węgierskiej A modern magyar irodalom története (2010). Laureat Nagrody Stowarzyszenia Pisarzy Słowackich oraz wielu innych nagród, między innymi: im. Imre Madácha, Attili Józsefa, Tibora Déryego oraz Lajosa Kossutha.

Powiązania

Od anegdoty do mitu

wywiady / o pisaniu Lajos Grendel

Roz­mo­wa Tibo­ra Ele­ka z Lajo­sem Gren­de­lem, towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki Poświę­ce­nie het­ma­na w tłu­ma­cze­niu Miło­sza Wali­gór­skie­go, wyda­nej nakła­dem Biu­ra Lite­rac­kie­go 11 sierp­nia 2014 roku, a w wer­sji elek­tro­nicz­nej 27 listo­pa­da 2017 roku.

Więcej

Powieść w odcinkach: Dzwony Einsteina

dzwieki / AUDYCJE Lajos Grendel

Frag­men­ty powie­ści Dzwo­ny Ein­ste­ina, zare­je­stro­wa­ne pod­czas audy­cji w Radiu Wro­cław Kul­tu­ra. Czy­ta Bar­tosz Woź­ny.

Więcej

Pokrętna rewolucja

recenzje / KOMENTARZE Lajos Grendel

Autor­ski komen­tarz Lajo­sa Gren­de­la towa­rzy­szą­cy pre­mie­rze książ­ki Dzwo­ny Ein­ste­ina, wyda­nej w prze­kła­dzie Miło­sza Wali­gór­skie­go w Biu­rze Lite­rac­kim 18 kwiet­nia 2016 roku.

Więcej

Koniec błogiej nieświadomości [fragment]

utwory / zapowiedzi książek Lajos Grendel

Frag­ment zapo­wia­da­ją­cy książ­kę Lajo­sa Gren­de­la Dzwo­ny Ein­ste­ina, któ­ra uka­że się w prze­kła­dzie Miło­sza Wali­gór­skie­go w Biu­rze Lite­rac­kim.

Więcej

Tajemnice szwalni (fragment)

utwory / zapowiedzi książek Lajos Grendel

Frag­ment zapo­wia­da­ją­cy książ­kę Lajo­sa Gren­de­la Dzwo­ny Ein­ste­ina, któ­ra uka­że się w prze­kła­dzie Miło­sza Wali­gór­skie­go w Biu­rze Lite­rac­kim 18 kwiet­nia 2016 roku.

Więcej

Spotkania z niedoścignionym Ja (fragment)

utwory / zapowiedzi książek Lajos Grendel

Frag­ment zapo­wia­da­ją­cy książ­kę Lajo­sa Gren­de­la Dzwo­ny Ein­ste­ina, któ­ra uka­że się w prze­kła­dzie Miło­sza Wali­gór­skie­go w Biu­rze Lite­rac­kim 18 kwiet­nia 2016 roku.

Więcej

Przestrzenie (nie)rzeczywiste Lajosa Grendela

recenzje / ESEJE Emilia Gałczyńska

Recen­zja Emi­lii Gał­czyń­skiej z książ­ki Dzwo­ny Ein­ste­ina Lajo­sa Gren­de­la w prze­kła­dzie Miło­sza Wali­gór­skie­go, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim w wer­sji papie­ro­wej 18 kwiet­nia 2016 roku, a w wer­sji elek­tro­nicz­nej 5 czerw­ca 2017 roku.

Więcej

Absurdystan, pięć minut później

recenzje / ESEJE Anna Balcerowska

Recen­zja Anny Bal­ce­ro­wicz z książ­ki Dzwo­ny Ein­ste­ina Lajo­sa Gren­de­la w prze­kła­dzie Miło­sza Wali­gór­skie­go, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim w wer­sji papie­ro­wej 18 kwiet­nia 2016 roku, a w wer­sji elek­tro­nicz­nej 5 czerw­ca 2017 roku.

Więcej

Powieść w odcinkach: Dzwony Einsteina

dzwieki / AUDYCJE Lajos Grendel

Frag­men­ty powie­ści Dzwo­ny Ein­ste­ina, zare­je­stro­wa­ne pod­czas audy­cji w Radiu Wro­cław Kul­tu­ra. Czy­ta Bar­tosz Woź­ny.

Więcej

W boazeryjnym entourage’u

wywiady / o książce Joanna Roś Miłosz Waligórski

Roz­mo­wa Joan­ny Roś z Miło­szem Wali­gór­skim, tłu­ma­czem książ­ki Dzwo­ny Ein­ste­ina Lajo­sa Gren­de­la, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim 18 kwiet­nia 2016 roku.

Więcej

Czechosłowacki spleen

recenzje / ESEJE Joanna Roś

Recen­zja Joan­ny Roś towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki Lajo­sa Gren­de­la Dzwo­ny Ein­ste­ina, wyda­nej w tłu­ma­cze­niu Miło­sza Wali­gór­skie­go w Biu­rze Lite­rac­kim 18 kwiet­nia 2016 roku.

Więcej

Jak ciężko być sobą jeżeli nie chcesz być idiotą

recenzje / ESEJE Radosław Wiśniewski

Recen­zja Rado­sła­wa Wiśniew­skie­go towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki Lajo­sa Gren­de­la Dzwo­ny Ein­ste­ina, wyda­nej w tłu­ma­cze­niu Miło­sza Wali­gór­skie­go w Biu­rze Lite­rac­kim 18 kwiet­nia 2016 roku.

Więcej

Pokrętna rewolucja

recenzje / KOMENTARZE Lajos Grendel

Autor­ski komen­tarz Lajo­sa Gren­de­la towa­rzy­szą­cy pre­mie­rze książ­ki Dzwo­ny Ein­ste­ina, wyda­nej w prze­kła­dzie Miło­sza Wali­gór­skie­go w Biu­rze Lite­rac­kim 18 kwiet­nia 2016 roku.

Więcej

Koniec błogiej nieświadomości [fragment]

utwory / zapowiedzi książek Lajos Grendel

Frag­ment zapo­wia­da­ją­cy książ­kę Lajo­sa Gren­de­la Dzwo­ny Ein­ste­ina, któ­ra uka­że się w prze­kła­dzie Miło­sza Wali­gór­skie­go w Biu­rze Lite­rac­kim.

Więcej

Tajemnice szwalni (fragment)

utwory / zapowiedzi książek Lajos Grendel

Frag­ment zapo­wia­da­ją­cy książ­kę Lajo­sa Gren­de­la Dzwo­ny Ein­ste­ina, któ­ra uka­że się w prze­kła­dzie Miło­sza Wali­gór­skie­go w Biu­rze Lite­rac­kim 18 kwiet­nia 2016 roku.

Więcej

Spotkania z niedoścignionym Ja (fragment)

utwory / zapowiedzi książek Lajos Grendel

Frag­ment zapo­wia­da­ją­cy książ­kę Lajo­sa Gren­de­la Dzwo­ny Ein­ste­ina, któ­ra uka­że się w prze­kła­dzie Miło­sza Wali­gór­skie­go w Biu­rze Lite­rac­kim 18 kwiet­nia 2016 roku.

Więcej

Bezcłowy ruch między rzeczywistością a fikcją

recenzje / ESEJE Teresa Worowska

Recen­zja Tere­sy Worow­skiej książ­ki Poświę­ce­nie het­ma­na w tłu­ma­cze­niu Miło­sza Wali­gór­skie­go, wyda­nej nakła­dem Biu­ra Lite­rac­kie­go 11 sierp­nia 2014 roku, a w wer­sji elek­tro­nicz­nej 27 listo­pa­da 2017 roku.

Więcej

Walizki z tysiącami świstków

recenzje / KOMENTARZE Miłosz Waligórski

Komen­tarz Miło­sza Wali­gór­skie­go, auto­ra prze­kła­du książ­ki Poświę­ce­nie het­ma­na Lajo­sa Gren­de­la, wyda­nej nakła­dem Biu­ra Lite­rac­kie­go 11 sierp­nia 2014 roku, a w wer­sji elek­tro­nicz­nej 27 listo­pa­da 2017 roku.

Więcej

Labirynty ze złudnych iluzji

recenzje / ESEJE Tymoteusz Milas

Recen­zja Tymo­te­usza Mila­sa z książ­ki Poświę­ce­nie het­ma­na Jalo­sa Gren­de­la.

Więcej

Poświęcenie hetmana

recenzje / ESEJE Adam Kraszewski

Recen­zja Ada­ma Kra­szew­skie­go z książ­ki Poświę­ce­nie het­ma­na Lajo­sa Gren­de­la, któ­ra uka­za­ła się w 2014 roku na stro­nie natemat.pl.

Więcej

Poświęcenie hetmana, Lajos Grendel

recenzje / ESEJE Joanna Roś

Recen­zja Joan­ny Roś z książ­ki Poświę­ce­nie Het­ma­na Lajo­sa Gren­de­la, któ­ra uka­za­ła się w 2014 roku w por­ta­lu Stro­na Tytu­ło­wa.

Więcej

Lajos Grendel Poświęcenie Hetmana

recenzje / ESEJE Roksana Obuchowska

Recen­zja Rok­sa­ny Obu­chow­skiej z książ­ki Poświę­ce­nie het­ma­na Lajo­sa Gren­de­la, któ­ra uka­za­ła się 21 stycz­nia 2015 roku na stro­nie inter­ne­to­wej DOKiS: Dol­no­ślą­ska Kul­tu­ra i Sztu­ka.

Więcej

Lajos Grendel Poświęcenie hetmana

recenzje / ESEJE Magdalena Wołowicz

Recen­zja Mag­da­le­ny Woło­wicz z książ­ki Poświę­ce­nie het­ma­na Lajo­sa Gren­de­la, któ­ra uka­za­ła się 8 grud­nia 2014 roku na blo­gu „Kącik z ksiaż­ka­mi”.

Więcej

Wyjście ze snu

recenzje / IMPRESJE Piotr Andrzejewski

Esej Pio­tra Andrze­jew­skie­go towa­rzy­szą­cy pre­mie­rze książ­ki Poświę­ce­nie het­ma­na Lajo­sa Gren­de­la, któ­ra uka­za­ła się nakła­dem Biu­ra Lite­rac­kie­go 11 sierp­nia 2014 roku.

Więcej