książki / POEZJE

Ekran kontrolny

Jacek Dehnel

Fragmenty książki Jacka Dehnela Ekran kontrolny, która ukazała się nakładem Biura Literackiego w serii "Poezje" 21 października 2009 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Pleśń (Warszawa Centralna)

Z kupy szmat pod napi­sem KEBAB HOT-DOG GYROS
wysta­ją tyl­ko chu­de ręce i pół twa­rzy,
war­gi na pustych dzią­słach. Brud­ne i bru­nat­ne.
I coś bia­łe­go w rękach, coś sza­ro­bia­łe­go,
sza­ro­bu­re­go nawet, coś w kolo­rze ple­śni:
elek­trycz­ne organ­ki z pla­sti­ku, zabaw­ka
wygrze­ba­na ze śmie­ci. Wrzu­casz do kubecz­ka
pięć zło­tych, szma­ty mówią „Sto lat panu, sto lat!”
i gra­ją na organ­kach ta-da ta-da taaa-da,
przy­ci­ska­jąc uważ­nie kla­wisz za kla­wi­szem.

Pleśń, któ­ra z nie­wia­do­mych przy­czyn się zalę­gła
na nie­go­ścin­nej kul­ce z kamie­nia, lecą­cej
przez rów­nie nie­go­ścin­ną prze­strzeń, wzro­sła w siłę.
W zmien­ne kształ­ty i bar­wy. Pan­to­fe­lek. Stuł­bia.
Geko­ny, kazu­ary, tyra­no­zau­ru­sy.
Homi­ni­dzi i homo z obfi­to­ścią prze­zwisk,
zam­ki, kate­dry, dwor­ce, micha­ły­anio­ły,
home­ry, dan­ty, dżoj­sy, i wresz­cie dar­wi­ny.

Kie­dy więk­szy Tun­gu­ski, więk­szy Kra­ka­tau
albo więk­sza Hal­leya dadzą sobie radę
z ple­śnią, zosta­nie kul­ka z siwe­go kamie­nia,
tro­chę murów, napi­sy. Mię­dzy nimi będzie
szło Pięk­no, w bia­łej sza­cie (nie­co osma­lo­nej),
nie z kita­rą Apol­la, tyl­ko z pla­sti­ko­wym
gra­idłem dla dzie­cia­ków. Ta-da ta-da taaa-da
będzie zna­czy­ło wte­dy: Minę­ło, minę­li.

Ber­lin, 21 II 2008


Początek maja

Od siód­mej rano pod samym oknem
dwaj z kosiar­ka­mi z Zie­le­ni Miej­skiej.

Do ósmej jestem tra­wą z usza­mi,
wro­śnię­tą w pościel. Spy­laj­cie, trzmie­le!

War­sza­wa, 5 V 2009


www.gaydar.pl

I.

Po trzech latach uda­nej miło­ści logo­wać
się tutaj – co za afront. Dla jed­nych: gaga­tek
w ślub­nym wdzian­ku (Arma­ni, Guc­ci, Kiel­man, Patek),
z port­fe­lem peł­nym szczę­ścia, wcho­dzą­cy na sty­pę
u bie­da­ków; dla dru­gich – jakiś brzy­dal (sprzą­tacz,
akwi­zy­tor, listo­nosz), któ­ry przez pomył­kę

sta­je w pro­gu i patrzy ze znu­dzo­ną miną
na zaje­faj­ną orgię. Więc sta­ję i patrzę,
na jed­nych i na dru­gich: tych z tłu­mio­nym pła­czem
i roz­ma­za­nym tuszem, co raz i na wie­ki,
i tych, któ­rzy przy­ja­dą, prze­le­cą, zawi­ną
się z powro­tem (śnieg, ple­cak, na ple­ca­ku rekin).

II.

Para­da ciał. Jak wszę­dzie. Owło­sio­ne brzu­chy,
i umię­śnio­ne ple­cy po sola­rium. Chu­de
klat­ki lice­ali­stów. Nie­pi­ją­cy stu­dent.
Kolo z Lidz­bar­ka cze­ka na swo­je­go księ­cia.
Wyniu­cham two­je soxy
– fot­ka, na niej gru­by
blon­dy­nek w oku­lar­kach. A każ­dy do wzię­cia.

A pod tym wszyst­kim pły­nie jak pod­ziem­na rze­ka
sekwen­cja wnętrz: fira­ny z fabrycz­nej koron­ki,
narzu­ty na fote­lach, tape­to­we wzor­ki,
na pra­wo od erek­cji pla­kat z Annie Len­nox,
na lewo – zło­ty puchar za zdo­by­cie miej­sca.
Lubię: seks tra­dy­cyj­ny, ule­głość, piss, prze­moc.

A rze­ka pły­nie głę­biej i roz­pusz­cza less,
prze­cie­ka przez pro­fi­le i regu­ły gry,
i szem­rze, że są ludzie, ich domy i psy
i że nic nie wyni­ka z tego, że jest brzuch,
fira­na, gg, ema­il. Bo pod wszyst­kim jest
inna rze­ka, naj­głęb­sza, i pły­nie bez słów.

War­sza­wa, 13 VII 2006


Gwiazda (Release The Stars)

Szur-szur krze­se­łek, tutaj, na bal­ko­nie. Ktoś się
prze­py­cha z piwem, ktoś się czu­le wita. Niżej
w falach żół­te­go świa­tła, w falach błę­kit­ne­go
widać dzie­siąt­ki małych, siwych kwa­dra­ci­ków,
jak, kie­dyś, zapal­nicz­ki. Teraz jest ina­czej,
żół­te dziew­czy­ny w żół­tych blu­zecz­kach, nie­bie­scy
chłop­cy w nie­bie­skich blu­zach i czap­kach pró­bu­ją
zare­je­stro­wać gwiaz­dę z upo­rem Keple­ra.

Ile ter­mi­tów wznio­sło tę salę i ile
psz­czó­łek roz­pro­wa­dza­ło bile­ty i ile
mró­we­czek i jak dłu­go i w jakich warun­kach
wynaj­do­wa­ło lam­py i wzmac­nia­cze dźwię­ku?
Pomyśl: sama kon­struk­cja for­te­pia­nu! Nawet
taki banał jak krze­sło ktoś musiał wymy­ślić!

Zgro­ma­dzi­li się wszy­scy, zeszli, zapła­ci­li
za bile­ty i odzież wierzch­nią zosta­wi­li
w obo­wiąz­ko­wej szat­ni.
Nie­waż­ne co śpie­wa
Gwiaz­da i jak; w tych kwa­dra­to­wych ekra­ni­kach,
w wycze­ku­ją­cym sta­niu i powra­ca­ją­cych
przy­pły­wach braw, w okrzy­kach „Łilaw­ju”, we wszyst­kich
tych sta­ra­niach, by odczuć i by zapa­mię­tać
coś pięk­ne­go – jeste­śmy jakoś tam zba­wie­ni.

War­sza­wa, 12 IV 2008


Mrs Astor ogląda Joan Baez i Boba Dylana, śpiewających With God on Our Side na festiwalu w Newport w 1963 roku

Oh my name it is nothin’, my age it means less, ale nawet tutaj czu­ję wagę ete­rycz­nych brajtsz­wan­ców i kolii z ekto­pla­zmo­wy­mi dia­men­ta­mi. Sie­dem­dzie­siąt osiem lat, jeden mie­siąc i osiem dni dźwi­ga­nia cię­ża­rów, od wyj­ścia z wód pło­do­wych po cien­kie, holen­der­skie płót­no poście­li, w któ­rej leża­łam ostat­nie­go dnia – hal­ki, kry­no­li­ny, kar­na­wa­ło­we kostiu­my angiel­skich księż­nych i fran­cu­skich paste­re­czek, tyle kro­jów i wzo­rów, każ­dy odpo­wied­ni na inną oka­zję, jak­by życie samo w sobie nie było wystar­cza­ją­co odpo­wied­nią oka­zją.

Jeśli wra­cać – być nimi. Albo im podob­ny­mi. Nie, nie legen­dą, nie foto­gra­fia­mi na okład­kach, nie bile­ta­mi wyprze­da­ny­mi do ostat­nie­go, nie sło­wa­mi pio­se­nek prze­pi­sy­wa­ny­mi do zeszy­tów, ale po pro­stu nimi, mło­dy­mi, kiwa­ją­cy­mi się mia­ro­wo do ryt­mu tak, by głos wypły­wał jak woda z oszro­nio­nej szklan­ki. Nie, nie mło­dy­mi nawet – nie lek­ko­ścią, z jaką rąbek koszu­li prze­su­wa się przy każ­dym akor­dzie po gład­kim przed­ra­mie­niu, nie obfi­to­ścią wło­sów kędzie­rza­wych ani pro­stych, nie pra­gnie­nia­mi cia­ła – gło­sem, gło­sa­mi łączą­cy­mi się gdzieś w powie­trzu gdzieś pomię­dzy jej usta­mi a jego usta­mi a mikro­fo­nem; nie, samym drże­niem, wibra­cją – że nie spo­sób poczuć, czy to gło­sy, nio­są­ce melo­dię i sło­wa, czy tyl­ko powiew. Być samym drże­niem.

War­sza­wa, 1 VII 2009


Czerwiec. Lipiec

Rado­sła­wo­wi Kobier­skie­mu Rysu­nek piór­kiem, arkusz papie­ru, ołó­wek.
Powóz lakie­ro­wa­ny na czar­no, w nim lal­ki,
u ich pan­to­fli zgię­ty we czwo­ro pół­głó­wek

bije niskie pokło­ny. Upał. Zapach kal­ki
i ługo­wa­nych pod­łóg. Mucha, gdzieś zamknię­ta
mię­dzy dwie­ma szy­ba­mi, nie prze­ry­wa wal­ki

ze stward­nia­łym w dwie tafle powie­trzem. Tusz. Zmię­ta
kart­ka, dru­ga. Ducho­ta. Po dzie­dziń­cu gonią
chłop­cy w szkol­nych mun­dur­kach, w rowach pach­nie mię­ta

i zgni­li­zna. Nie­dłu­go się zacznie: kolo­nie,
dzi­kość let­nich ogro­dów, sukien­ki dziew­czy­nek,
odsło­nię­te kola­na, kiwa­ją­ce dło­nie.

Przy­snął, na chwi­lę. Widzi mia­sto w czer­ni, rynek,
krew na chod­ni­kach, ogień, pocisk w czasz­ce, ludzi.
Budzi się, lecz nie w stra­chu. „Zatem odpo­czy­nek” -

myśli. Coś go ukoi, wresz­cie go wystu­dzi.
Ale i ten sen zni­ka. Jest ogień i wrzask,
pocisk już wyszedł z lufy. I zno­wu się budzi.

Dalej jest tusz i gra­fit. A pod nimi blask.

War­sza­wa, 3 VII 2008


Wizjer

Pola­na, staw, prze­rę­bel, kon­cen­trycz­ne krę­gi:
wizjer prze­szklo­ny cien­kim jak opła­tek, świe­żym
lodem. Tutaj się patrzy. Tutaj, na kola­nach,
z okiem bli­sko tafel­ki, patrzy się i wie­rzy
w inne: obłe, ośli­zgłe, zmien­no­ciepl­ne, den­ne.
I tam­to patrzy sobie na nie­zro­zu­mia­łe:
krą­żek lecą­cy z wizgiem nie­sły­szal­nym, czło­wiek
ubar­wio­ny zimo­wo, obok jego małe.
Tutaj się patrzy. Tutaj, obra­ca­jąc gło­wą,
oglą­da się gatu­nek: ta nie­płyn­ność w ruchach,
oczy dziw­nie ści­śnię­te, sęki na ich płe­twach.
Trzy kon­cen­trycz­ne krę­gi: ciem­ność, lód, prze­rę­bel.

Pociąg War­sza­wa-Lublin, 26 XI 2008

O autorze

Jacek Dehnel

Urodzony 1 maja 1980 roku w Gdańsku. Poeta, prozaik, tłumacz. Zajmuje się także malarstwem i rysunkiem. Laureat m.in. Nagrody Fundacji im. Kościelskich (2005), Paszportu "Polityki" (2007), Nagrody Splendor Gedanensis (2008) oraz Nagrody Śląski Wawrzyn Literacki (2009). Nominowany do Nagrody Literackiej Nike w 2009 i w 2010 roku. W 2014 roku nominowany do Nagrody im. Wisławy Szymborskiej i Nagrody Literackiej m.st. Warszawy za tom Języki obce (2013). Mieszka w Warszawie.

Powiązania