książki / PROZA

Geografie

Giovanni Catelli

Fragmenty książki Geografie Giovanniego Catellego w przekładzie Anny Wasilewskiej, wydanej nakładem Biura Literackiego 25 sierpnia 2014 roku, a w wersji elektronicznej 16 października 2017 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Le château tremblant

Nie wró­ci­li­śmy już do Châte­au Trem­blant i tego mi żal.
Musiał ist­nieć jakiś powód, kto wie, może odkry­je­my go któ­re­goś ran­ka, po prze­bu­dze­niu, i wszyst­ko sta­nie się jasne, jak­by było wia­do­me od zawsze.
Dzień był upal­ny, pamię­tam, i sunę­li­śmy powo­li, z opusz­czo­ny­mi szy­ba­mi, dłu­gim sta­lo­wym mostem, nie wie­dząc, dokąd jechać, syci­ło nas tam­to lato, obfi­tu­ją­ce w afry­kań­skie dni, krót­kie noce i noc­ne czu­wa­nie aż po świt, było szczę­śli­wym wyro­kiem, nigdy nie zapra­gnę­li­śmy snu, nigdy nie ule­gli­śmy poku­som zmę­cze­nia.
Dostrze­głaś go, patrząc z roz­tar­gnie­niem, i powta­rza­łaś jego nazwę powo­li, jak wyli­czan­kę: Le-Châ-teau-Trem-blant, Le-Châ-teau-Trem-blant…
Zachę­ta była aż nazbyt prze­ko­nu­ją­ca, przy zjeź­dzie z mostu skrę­ci­łem w pra­wo, na dro­gę bie­gną­cą ku rze­ce, w cie­niu pla­ta­nów.
Zapar­ko­wa­łem i usie­dli­śmy pod per­go­lą, nie było niko­go, byli­śmy sami nad rze­ką, i to nam wystar­cza­ło.
Tego dnia wszyst­ko łusz­czy­ło się w słoń­cu, kolor wody, most, mury fabryk na dru­gim brze­gu, próż­ny odgłos maszy­ny w ruchu, ury­wa­ny smu­tek owej ban­lieue, jak zawie­szo­ny spek­takl, któ­ry zapo­wia­da nie­uchron­ność nowe­go wido­wi­ska.
Sie­dzie­li­śmy, przy­glą­da­jąc się latu, jak w wiel­kiej pustej sali kino­wej, bez uciąż­li­wo­ści słów, bez bana­łu muzy­ki, obo­je mie­li­śmy coś do odszu­ka­nia w tej sce­nie, coś, w czym byśmy się odna­leź­li, każ­de osob­no, z jakimś nie­ja­snym, przy­gnę­bia­ją­cym powo­dem, żeby być gdzie indziej, z wątłym, cichym impul­sem, żeby zostać, z cza­sem zawie­szo­nym w prze­szło­ści jesz­cze nie­do­ko­na­nej.

Dziew­czy­na pra­cu­ją­ca w bistrot wyszła, w sukien­ce w kwia­ty, sunę­ła lek­kim kro­kiem, wyda­wa­ła się roz­ba­wio­na, fala ciem­nych wło­sów nie­po­kor­nie zale­wa­ła jej zaka­mar­ki uśmie­chu.
Pamię­tam swój dobrze schło­dzo­ny pastis, ale umy­ka mi zarys two­jej ręki, któ­ra przy­su­wa się do mar­mu­ro­we­go sto­li­ka i chwy­ta, wystu­dio­wa­nym gestem, bez­bron­ną smu­kłość kie­lisz­ka.
Kto mógł­by cię zoba­czyć?, mostem nikt nie prze­cho­dził, jego pusty zarys trwał w zawie­sze­niu, w peł­nym świe­tle, jak wątła kład­ka, któ­rą dzie­ci prze­rzu­ca­ją dla zaba­wy nad stru­my­kiem, tkwił tam, nie­ru­cho­mo, zbęd­ny jak wszyst­ko o tej porze, bez celu, opu­sto­sza­ły, jak bole­sny oddech maszy­ne­rii, nie­sio­ny wodą, i przy­po­mi­nał nam o życiu, o jego nie­ubła­ga­nej pom­pie, w ciem­no­ści, o jego lamen­cie bez wytchnie­nia, o jego ule­gło­ści.
Mie­li­śmy coś powie­dzieć, pamię­tam, obo­je odczu­wa­li­śmy potrze­bę usły­sze­nia swo­je­go gło­su w tym zapo­mnie­niu, potrze­bę wyja­śnie­nia, naresz­cie, tych gestów, któ­rych nie poj­mo­wa­li­śmy, tych słów, któ­re umy­ka­ły nam bez powo­du, bali­śmy się pomy­lić, nie umie­li­śmy nicze­go roz­strzy­gnąć, aż poja­wił się pociąg, w nikłym ustro­niu tych zaro­śli, za two­imi ple­ca­mi, wydał głę­bi­no­wy gwizd, głu­chy, z bez­kre­snej odda­li swo­je­go zmę­cze­nia, a ty uwię­zi­łaś sło­wo w odde­chu, wyda­wa­łaś się prze­stra­szo­na oczy­wi­sto­ścią wszyst­kie­go, nie potra­fi­łaś się już oprzeć, nigdy nie wyja­wi­ła­byś zawsty­dze­nia tym jed­nym sło­wem.
Pozwo­li­li­śmy prze­mi­nąć nie­spo­dzie­wa­nej nagło­ści tej zja­wy, i wraz z led­wie dostrze­gal­nym skrę­po­wa­niem wła­sną szcze­ro­ścią owi­nę­li­śmy się ponow­nie w mgli­ste zwo­je mil­cze­nia, pew­ni, że musi­my wkrót­ce odejść, ale może­my też jesz­cze tro­chę zostać, jak gdy­by zwło­ka pozwo­li­ła nam trwać w tym spo­ko­ju, a minio­na natar­czy­wość rze­czy uci­chła, przy­zna­jąc nam tę nie­uchwyt­ną godzi­nę, odro­cze­nie wszel­kie­go ocze­ki­wa­nia i roz­pę­du, nagro­ma­dze­nie cie­ni, tak przej­rzy­stych i gor­li­wych w znie­ru­cho­mia­łym powie­trzu, cie­płym, prze­ty­ka­nym opa­ra­mi.
Nie, już nigdy nie opu­ści­li­śmy Châte­au Trem­blant, i tego mi żal.
Spo­strze­głem to już jakiś czas temu, z wiel­kim opóź­nie­niem, raz jesz­cze ujrza­łem wszyst­ko wypa­lo­ne słoń­cem, po dru­giej stro­nie kana­łu, i był to począ­tek naszej samot­nej podró­ży, pustych poszu­ki­wań bez odjaz­dów, nie­uf­no­ści wobec słów i wyja­śnień.
Trwa­my, jesz­cze nadal zagu­bie­ni, w jej jasnym poko­ju pod pla­ta­na­mi, nad tą głę­bią zbyt praw­dzi­wą i pustą, żeby mogła zwieść życie, ści­ga­my, spóź­nie­ni, roz­cza­ro­wa­nie, bo nie zro­zu­mie­li­śmy, cze­ka­li­śmy w samot­no­ści na wyj­ście, któ­re­go nie było, cho­ciaż być mogło, kie­dy cały ogrom­ny świat roz­pa­dał się wokół nas, i już nic nie było w pio­nie, nic nie było takie samo, podob­nie jak ten posęp­ny łoskot mostu pod koła­mi, wów­czas mil­czą­ce­go, któ­ry już by się nie ode­zwał.
Châte­au Trem­blant to szcze­gól­ny gospo­darz, nicze­go nie każe nam żało­wać z nie­by­łe­go cza­su, z wytrwa­łej i odtrą­co­nej wspól­no­ty, z tego oca­le­nia, któ­re­go nie umie­my dostrzec, zwo­dzi nas swo­imi cza­ra­mi, pozwa­la­jąc sądzić, że jeste­śmy gdzie indziej, pod­su­wa nam zbyt nie­okre­ślo­ne dale, cho­rą­giew­ki wymien­nych kie­run­ków, zbyt moc­no pobła­ża naszej eks­cy­ta­cji, nie wymknie­my się wol­no­ści, tak cien­ki jest ten łań­cuch, że nie potra­fi­my doj­rzeć, w któ­rym miej­scu moż­na go roze­rwać.


 Don Giovanni

(frag­ment)

Don Gio­van­ni zatrzy­mu­je się dziś wie­czór w cichej kawiar­ni na Boule­vard S.M., jest zmę­czo­ny wędrów­ką po bez­kre­snym mie­ście, jak gdy­by miał wie­dzieć, na jaki sezon cze­kać, kie­dy tak sie­dzi o zmro­ku, zanu­rzo­ny w uciecz­ce godzi­ny, któ­ra nie­mal z każ­dym wie­czo­rem sta­je się coraz bar­dziej nie­spo­koj­na, nie­po­mna pre­cy­zji ani prze­by­tej dro­gi i prze­la­tu­je nad każ­dą osło­ną w nie­bie­skich uli­cach zacho­du.
Wie, że powi­nien zadzwo­nić, w tej kie­sze­ni jest kar­tecz­ka; czy­jaś lek­ka ręka wyty­czy­ła na niej dro­gę do odle­głe­go apa­ra­tu, któ­ry trwa uśpio­ny w bóg wie jakim poko­ju, zagu­bio­ny w morzu iskier, impul­sów, pra­gnień, ukry­ty za barie­ra­mi, wybie­ra­ka­mi, złą­cza­mi, na koń­cu linii zagrze­ba­nej w innym mie­ście, nale­żą­cym do prze­szło­ści, któ­ra jesz­cze ule­ga, zamie­ra, napi­na się w opor­nym tru­dzie pamię­ci.
Nie, nie ma żad­ne­go spo­tka­nia ani żad­nej okre­ślo­nej godzi­ny, tyl­ko myśli bie­gną do tego nume­ru, do zawie­szo­ne­go pra­gnie­nia, do lek­kie­go waha­nia w gło­sie, jakie musi się poja­wić na pro­gu odda­li i ocze­ki­wa­nia, żeby wyson­do­wać ciszę tego, kto cze­ka nie­ru­cho­mo na linii, i nie ma już osło­ny w takich chwi­lach, po nie­spo­koj­nym i mecha­nicz­nym rytu­ale wykrę­ce­nia nume­ru, jest led­wie pusta i próż­na nie­pew­ność kogoś, kto zosta­je sam na sam z wła­snym złu­dze­niem i kto każ­de­go dnia ści­ga roz­pro­szo­ne i dale­kie odłam­ki swo­je­go nie­do­ści­głe­go pla­nu, kon­struk­cji tak ogrom­nej i zło­żo­nej, że bled­ną przy niej syl­wet­ki miast naj­bar­dziej speł­nio­nych i dosko­na­łych, mylą się cyfry rachun­ku prze­zna­czo­ne­go zatar­ciu, któ­ry już nigdy odtąd nie osią­gnie osta­tecz­nej sumy, ugrzęź­nie, urwa­ny, zanim jesz­cze bez­względ­ny zawrót gło­wy zdo­ła musnąć ufność tego, kto za nim goni, jego dzie­cin­ny entu­zjazm, kru­chą i despe­rac­ką radość, wciąż odna­wia­ną i naiw­ną, raz za razem, kie­dy zwy­kły, mały krok zbli­ża go do mety.
Don Gio­van­ni nie rusza się z miej­sca, wie, że wkrót­ce zadzwo­ni, ale jesz­cze nie teraz, koły­sze go zmę­cze­nie, nie­śpiesz­ne, jak mor­ska kipiel, i on powo­li odda­la się od brze­gu, żeglu­je wzdłuż bul­wa­ru, daje się unieść prą­do­wi w stro­nę Sekwa­ny, śni, że zagłę­bia się w jej muli­stym kory­cie, prze­pły­wa rado­śnie pod ciem­nym grzbie­tem mostów i z rwą­cej wody wpa­tru­je się w syre­nie twa­rze kobiet, któ­re cze­ka­ją na stro­mi­znach murów, jest im zna­ny, rzu­ca­ją mu roz­pacz­li­we pozdro­wie­nie, i chcia­ły­by sko­czyć, bez powo­dze­nia, bo nie są do tego zdol­ne.
Teraz po raz pierw­szy czu­je bez­mier­ny cię­żar tego mia­sta, jego ska­lę prze­wyż­sza­ją­cą wszel­ki ludz­ki wysi­łek, zawi­ły supeł jego nie­zli­czo­nych ulic, jak­że zdo­ła odwie­dzić lek­kim kro­kiem bez­kre­sne przed­mie­ścia, oble­ga­ją­ce z mło­dzień­czym wigo­rem sta­re, wiel­kie czwo­ro­bo­ki kamie­nic, któ­re jesz­cze w nie­od­le­głych cza­sach wzno­si­ły się tak groź­nie?
Nie, w oknach domów nad kana­ła­mi, nad ram­pą kole­jo­wą, nad dyma­mi fabryk, nad próż­ny­mi arte­ria­mi pręd­ko­ści, nie zdo­ła roz­po­znać twa­rzy cze­ka­ją­cych na nie­go kobiet, nie zdo­ła wśli­zgnąć się w ich spoj­rze­nia, kie­dy tak błą­dzą, zamy­ślo­ne, bez celu, kie­dy wciąż szu­ka­ją, same nie wie­dząc cze­go, kie­dy cze­ka­ją na jutro, cho­ciaż go nie pra­gną, są wątły­mi posta­cia­mi, zaka­mar­ka­mi cie­ni, któ­re roz­pra­sza­ją cie­pło gestów w zim­nej prze­stron­no­ści bul­wa­rów, w ciem­nej zapad­ni wie­czo­ru, w let­nim labi­ryn­cie pod­ziem­nej kolej­ki.
Jak­że wypeł­nić umy­ka­ją­cą pust­kę, któ­ra pod­stęp­nie wkra­da się w peł­nię rachu­by, w to odwiecz­ne zmar­twie­nie, w mękę, któ­rej nic nie zdo­ła zara­dzić; odsła­nia się jego zawod­ność, bez­gra­nicz­na jak oddech wie­czo­ru, roz­le­wa się w spo­koj­nym świe­tle, opa­da, jak dywan na bruk, dla­cze­go miał­by się ukry­wać, nie ma niko­go, kto by na nie­go patrzył, niko­go, kto by o nim coś wie­dział, jest tyl­ko mia­sto, któ­re poma­łu osu­wa się w następ­ną noc, jest tyl­ko tłum, któ­ry poru­sza się, ukrad­kiem, w tym­cza­so­wym odu­rze­niu wol­no­ścią.
Teraz nie widzi już przed sobą rebu­su sprzy­ja­ją­cych spo­sob­no­ści, osob­nej mapy peł­nej nie­spo­dzia­nek, zapro­szeń, mira­ży, lecz kamien­ny labi­rynt, nie­za­miesz­ka­ły, pustyn­ny, przy­du­szo­ny hała­sem, wyzby­ty ludz­kich gło­sów, woła­nia z odle­głych skrzy­żo­wań, nie, jego twarz roz­pły­wa się, unie­waż­nia w nie­ubła­ga­nej kipie­li ruchu ulicz­ne­go, jego imię top­nie­je na asfal­cie, pod cię­ża­rem życia, kto mógł­by go roz­po­znać, z tą szkla­ną piesz­czo­tą lat na nie­ru­cho­mej twa­rzy, z tym sta­lo­wym fil­cem zim, zasty­głym w gło­sie, tyl­ko on sam odnaj­du­je się w błysz­czą­cych szy­bach świ­tu, tyl­ko on może szu­kać sie­bie w mro­ku poko­jów, kto miał­by teraz na nie­go cze­kać, przy tele­fo­nie, w świe­tle wie­czo­ru, w eufo­rii mia­sta, kie­dy dobie­gły już kre­su godzi­ny wspo­mnień, znisz­cza­ły adre­sy na zwiew­nych kart­kach prze­szło­ści; jego ślad zama­zu­je się, z wol­na, w pamię­ci świa­ta, zatra­ca się bez wiel­kie­go bólu, zani­ka, jak let­ni deszcz, w rze­ce.

(…)


Le Mans

Dla Lucie­na Bian­chi, André Hal­le­ra, Jean-Louisa La Fos­se, Jo Gart­ne­ra

Tan­ko­wa­nie, wymia­na opon.
Sie­dzisz już w kok­pi­cie, zaci­skasz pasy, mecha­ni­cy nie szczę­dzą wysił­ków, drzwi zatrza­sku­ją się z głu­chym łosko­tem.
No i wszyst­ko goto­we, usu­wasz tabli­cę bra­kes, kciuk włą­cza zapłon, sil­nik obna­ża swą dzi­kość, teraz sprzę­gło, pierw­szy bieg, i samo­chód gwał­tow­nie rusza, pas star­to­wy jest krót­kim odcin­kiem pierz­cha­ją­cych kolo­rów, zaraz potem tor, pusty i zamglo­ny w opa­rach upa­łu.
Widać już zjazd za mostem Dun­lop, wyczu­wasz siłę i lek­kość samo­cho­du, to dziw­ne, masz w pamię­ci jego ocię­ża­łość przy peł­nym zbior­ni­ku, tym­cza­sem manew­ry w lewo i w pra­wo są pre­cy­zyj­ne, i oto sku­tecz­nie hamu­jesz na zakrę­cie Ter­tre Rouge, to aż nie­wia­ry­god­ne, jest tak, jak na jaz­dach prób­nych, z kil­ko­ma litra­mi w baku.
Teraz nur­ku­jesz, przed tobą otwie­ra się pro­sta, niczym gościn­na kład­ka, bez­kre­sna rze­ka asfal­tu, to naj­go­ręt­sza godzi­na poran­ka, ści­gasz nie­osią­gal­ną wodę, wciąż umy­ka­ją­cą aż po hory­zont.
Ilu godzin bra­ku­je do mety, już nie­wie­lu, tylu co nic, po dłu­gim ocią­ga­niu się świ­tu, po ane­micz­nej i pustej nie­pew­no­ści poran­ka, drę­czą­cym wspo­mnie­niu nocy, jest jaz­da w fos­fo­ry­zu­ją­cym pej­za­żu, w geo­gra­fii wyty­czo­nej przez dro­go­wska­zy, świetl­ne pasy, strzał­ki, odle­gło­ści zani­ka­ją­ce przy hamo­wa­niu, zryw auta, i coraz więk­sze zmę­cze­nie ramion, wzrok zasnu­ty lek­ką mgłą, jak pal­ce, któ­re bada­ją nie­pew­ność jutra.
Wszyst­ko jesz­cze tu jest, bli­sko, obok cie­bie, jak upo­rczy­wa obec­ność w gło­śnym war­ko­cie jaz­dy, jak roz­ra­sta­ją­ce się dozna­nie bla­sku popo­łu­dnia, któ­re nad­cią­ga i cze­ka tyl­ko na jakiś powód, na los, na geo­me­trię bar­dziej wyra­zi­stą i dokład­niej­szą od rysun­ku, na bez­li­to­sne współ­rzęd­ne zna­cze­nia, sen­su, któ­ry wytry­ska z nicze­go, zakwi­ta pośród zda­rzeń i pro­wa­dzi je, bez­bron­ne, w suchych dło­niach losu, do bez­kre­sne­go koń­ca.
Auto w nie­milk­ną­cym wojen­nym okrzy­ku wyma­zu­je głę­bię two­jej dro­gi, dziu­ra­wi świą­tecz­ny pej­zaż, zdo­bią­cy mło­dość lata, wbi­ja się, roz­pa­lo­ne, w lek­kie powie­trze, któ­re go nie ogra­ni­cza, na zakrę­cie wyha­mu­jesz jego dzi­kość, za każ­dym razem spo­strze­gasz, że przy­cho­dzi ci ją poskra­miać z coraz więk­szym tru­dem.
Czu­jesz w ramio­nach wibru­ją­cą moc maszy­ny, wycią­gasz ręce w pust­kę toru, nicze­go nie­świa­do­mych świa­teł, któ­re obej­mu­ją two­je dłu­go­trwa­łe złu­dze­nie, bar­wy życia są wybla­kłe i nie­pew­ne, i tyl­ko to zata­pia w łunie mira­żu twój nie­po­ję­ty dzień, bez wro­gów, bez zagro­żeń dla pręd­ko­ści myśli, dla nie­za­wod­no­ści ręki spo­czy­wa­ją­cej na dźwi­gni zmia­ny bie­gów, nikt nie usły­szy two­je­go gło­su na pust­ko­wiu pro­stej dro­gi, two­ich nie­ustra­szo­nych słów w mięk­kich war­stwach kasku, kogo miał­byś zamiar wzy­wać, gdy z rado­snym gnie­wem będziesz zmie­rzał do mety, kogo chciał­byś tu widzieć w pół­cie­niu ocze­ki­wa­nia, wzdłuż swo­jej tra­sy, kogo zdo­łasz oca­lić od żało­ści cza­su, żad­na odle­głość nie prze­trwa dłu­żej niż pamięć, żaden dzień nie oprze się ska­łom pod­wod­nym wie­czo­ru, pro­wa­dzisz sam, opie­czę­to­wa­ny kru­cho­ścią pędu, jesz­cze nie widać zakrę­tu, mkniesz do linii hory­zon­tu, kto by zechciał dostrzec czar­ne strzał­ki zmia­ny tra­sy, dro­go­wska­zy, hamul­ce, tutaj, w samym środ­ku praw­dy pamię­ci, masz jesz­cze czas, żeby wypa­trzyć swój kie­ru­nek, ale dopa­da cię nie­pew­ność, nie dostrze­gasz w rze­czach choć­by zapo­wie­dzi, pre­lu­dium zakrę­tu, waha­nia dro­gi w drże­niu świa­teł, teraz już wiesz, nie możesz zwol­nić, ta pro­sta była krót­ka, nie ocią­gasz się nigdy, nie­za­leż­nie od nie­okre­ślo­no­ści tra­sy, z nawy­ku wyczu­wasz moment hamo­wa­nia, ale nie dostrze­gasz nicze­go, co by zapo­wia­da­ło kres wol­no­ści, tak wyjąt­ko­wy jest ten relaks, jesz­cze nadej­dzie chłód lasu, okrut­ny impet zakrę­tów, wiecz­na mło­dość try­bun, odno­wio­ne świę­to mety, jesz­cze jest ci dany ten nie­okre­ślo­ny inter­wał, ta zwło­ka, ulga w męczą­cej gęsto­ści rze­czy, nie prze­kra­czaj pro­gu tej chwi­li, jej spo­kój jest nikły, nie zdo­ła prze­trwać bez two­je­go przy­zwo­le­nia.

 

 

O autorze

Giovanni Catelli

Urodził się w 1965 roku w Cremonie. Włoski prozaik, poeta i krytyk literacki. Prowadził wykłady z literatury na uniwersytetach w Pradze, Ołomuńcu, Odessie, Kijowie, Lwowie, Nitrze i Bratysławie. Wydał prozę poetycką In fondo alla notte (1992), Partenze (1994), Geografie (1998), Lontananze (2003), tom wierszy Treni (2008), esej Camus deve morire (2013) oraz zapiski z podróży Diorama dell’Est (2013).

Powiązania

Mieszkać z daleka

wywiady / o książce Anna Wasilewska Giovanni Catelli

Roz­mo­wa Anny Wasi­lew­skiej z Gio­van­nim Catel­lim, towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki Geo­gra­fie, wyda­nej nakła­dem Biu­ra Lite­rac­kie­go 25 wrze­śnia 2014 roku, a w wer­sji elek­tro­nicz­nej 16 paź­dzier­ni­ka 2017 roku.

Więcej

Komentarz Giovanniego Catellego

recenzje / KOMENTARZE Giovanni Catelli

Autor­ski komen­tarz Gio­van­nie­go Catel­le­go w ramach cyklu „Histo­ria jed­ne­go tek­stu”, towa­rzy­szą­cy pre­mie­rze książ­ki Geo­gra­fie w prze­kła­dzie Anny Wasi­lew­skiej, wyda­nej nakła­dem Biu­ra Lite­rac­kie­go 25 sierp­nia 2014 roku, a w wer­sji elek­tro­nicz­nej 16 paź­dzier­ni­ka 2017 roku.

Więcej

Mieszkać z daleka

wywiady / o książce Anna Wasilewska Giovanni Catelli

Roz­mo­wa Anny Wasi­lew­skiej z Gio­van­nim Catel­lim, towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki Geo­gra­fie, wyda­nej nakła­dem Biu­ra Lite­rac­kie­go 25 wrze­śnia 2014 roku, a w wer­sji elek­tro­nicz­nej 16 paź­dzier­ni­ka 2017 roku.

Więcej

Rozedrgana mapa

recenzje / ESEJE Dawid Gostyński

Recen­zja Dawi­da Gostyń­skie­go, towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki Geo­gra­fie, wyda­nej nakła­dem Biu­ra Lite­rac­kie­go 25 sierp­nia 2014 roku, a w wer­sji elek­tro­nicz­nej 16 paź­dzier­ni­ka 2017 roku.

Więcej

Kruche schronienie. Giovanni Catelli – Geografie

recenzje / ESEJE Monika Brągiel

Recen­zja Moni­ki Brą­giel, towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki Geo­gra­fie, wyda­nej nakła­dem Biu­ra Lite­rac­kie­go 25 sierp­nia 2014 roku, a w wer­sji elek­tro­nicz­nej 16 paź­dzier­ni­ka 2017 roku.

Więcej

Geografie, Giovanni Catelli

recenzje / ESEJE Joanna Roś

Recen­zja Joan­ny Roś z książ­ki Geo­gra­fie Gio­van­nie­go Catel­le­go, któ­ra uka­za­ła się w 2014 roku w por­ta­lu Stro­na Tytu­ło­wa.

Więcej

Egotrip

recenzje / ESEJE Tymoteusz Milas

Recen­zja Tymo­te­usza Mila­sa z książ­ki Geo­gra­fie Gio­van­nie­go Catel­le­go.

Więcej

Mapa podróży

recenzje / ESEJE Grzegorz Woźniak

Recen­zja Grze­go­rza Woź­nia­ka z książ­ki Geo­gra­fie Gio­van­nie­go Catel­le­go, któ­ra uka­za­ła się w 2014 roku w cza­so­pi­śmie „Lam­pa”.

Więcej

Komentarz Giovanniego Catellego

recenzje / KOMENTARZE Giovanni Catelli

Autor­ski komen­tarz Gio­van­nie­go Catel­le­go w ramach cyklu „Histo­ria jed­ne­go tek­stu”, towa­rzy­szą­cy pre­mie­rze książ­ki Geo­gra­fie w prze­kła­dzie Anny Wasi­lew­skiej, wyda­nej nakła­dem Biu­ra Lite­rac­kie­go 25 sierp­nia 2014 roku, a w wer­sji elek­tro­nicz­nej 16 paź­dzier­ni­ka 2017 roku.

Więcej