Le château tremblant
Nie wróciliśmy już do Château Tremblant i tego mi żal.
Musiał istnieć jakiś powód, kto wie, może odkryjemy go któregoś ranka, po przebudzeniu, i wszystko stanie się jasne, jakby było wiadome od zawsze.
Dzień był upalny, pamiętam, i sunęliśmy powoli, z opuszczonymi szybami, długim stalowym mostem, nie wiedząc, dokąd jechać, syciło nas tamto lato, obfitujące w afrykańskie dni, krótkie noce i nocne czuwanie aż po świt, było szczęśliwym wyrokiem, nigdy nie zapragnęliśmy snu, nigdy nie ulegliśmy pokusom zmęczenia.
Dostrzegłaś go, patrząc z roztargnieniem, i powtarzałaś jego nazwę powoli, jak wyliczankę: Le-Châ-teau-Trem-blant, Le-Châ-teau-Trem-blant…
Zachęta była aż nazbyt przekonująca, przy zjeździe z mostu skręciłem w prawo, na drogę biegnącą ku rzece, w cieniu platanów.
Zaparkowałem i usiedliśmy pod pergolą, nie było nikogo, byliśmy sami nad rzeką, i to nam wystarczało.
Tego dnia wszystko łuszczyło się w słońcu, kolor wody, most, mury fabryk na drugim brzegu, próżny odgłos maszyny w ruchu, urywany smutek owej banlieue, jak zawieszony spektakl, który zapowiada nieuchronność nowego widowiska.
Siedzieliśmy, przyglądając się latu, jak w wielkiej pustej sali kinowej, bez uciążliwości słów, bez banału muzyki, oboje mieliśmy coś do odszukania w tej scenie, coś, w czym byśmy się odnaleźli, każde osobno, z jakimś niejasnym, przygnębiającym powodem, żeby być gdzie indziej, z wątłym, cichym impulsem, żeby zostać, z czasem zawieszonym w przeszłości jeszcze niedokonanej.
Dziewczyna pracująca w bistrot wyszła, w sukience w kwiaty, sunęła lekkim krokiem, wydawała się rozbawiona, fala ciemnych włosów niepokornie zalewała jej zakamarki uśmiechu.
Pamiętam swój dobrze schłodzony pastis, ale umyka mi zarys twojej ręki, która przysuwa się do marmurowego stolika i chwyta, wystudiowanym gestem, bezbronną smukłość kieliszka.
Kto mógłby cię zobaczyć?, mostem nikt nie przechodził, jego pusty zarys trwał w zawieszeniu, w pełnym świetle, jak wątła kładka, którą dzieci przerzucają dla zabawy nad strumykiem, tkwił tam, nieruchomo, zbędny jak wszystko o tej porze, bez celu, opustoszały, jak bolesny oddech maszynerii, niesiony wodą, i przypominał nam o życiu, o jego nieubłaganej pompie, w ciemności, o jego lamencie bez wytchnienia, o jego uległości.
Mieliśmy coś powiedzieć, pamiętam, oboje odczuwaliśmy potrzebę usłyszenia swojego głosu w tym zapomnieniu, potrzebę wyjaśnienia, nareszcie, tych gestów, których nie pojmowaliśmy, tych słów, które umykały nam bez powodu, baliśmy się pomylić, nie umieliśmy niczego rozstrzygnąć, aż pojawił się pociąg, w nikłym ustroniu tych zarośli, za twoimi plecami, wydał głębinowy gwizd, głuchy, z bezkresnej oddali swojego zmęczenia, a ty uwięziłaś słowo w oddechu, wydawałaś się przestraszona oczywistością wszystkiego, nie potrafiłaś się już oprzeć, nigdy nie wyjawiłabyś zawstydzenia tym jednym słowem.
Pozwoliliśmy przeminąć niespodziewanej nagłości tej zjawy, i wraz z ledwie dostrzegalnym skrępowaniem własną szczerością owinęliśmy się ponownie w mgliste zwoje milczenia, pewni, że musimy wkrótce odejść, ale możemy też jeszcze trochę zostać, jak gdyby zwłoka pozwoliła nam trwać w tym spokoju, a miniona natarczywość rzeczy ucichła, przyznając nam tę nieuchwytną godzinę, odroczenie wszelkiego oczekiwania i rozpędu, nagromadzenie cieni, tak przejrzystych i gorliwych w znieruchomiałym powietrzu, ciepłym, przetykanym oparami.
Nie, już nigdy nie opuściliśmy Château Tremblant, i tego mi żal.
Spostrzegłem to już jakiś czas temu, z wielkim opóźnieniem, raz jeszcze ujrzałem wszystko wypalone słońcem, po drugiej stronie kanału, i był to początek naszej samotnej podróży, pustych poszukiwań bez odjazdów, nieufności wobec słów i wyjaśnień.
Trwamy, jeszcze nadal zagubieni, w jej jasnym pokoju pod platanami, nad tą głębią zbyt prawdziwą i pustą, żeby mogła zwieść życie, ścigamy, spóźnieni, rozczarowanie, bo nie zrozumieliśmy, czekaliśmy w samotności na wyjście, którego nie było, chociaż być mogło, kiedy cały ogromny świat rozpadał się wokół nas, i już nic nie było w pionie, nic nie było takie samo, podobnie jak ten posępny łoskot mostu pod kołami, wówczas milczącego, który już by się nie odezwał.
Château Tremblant to szczególny gospodarz, niczego nie każe nam żałować z niebyłego czasu, z wytrwałej i odtrąconej wspólnoty, z tego ocalenia, którego nie umiemy dostrzec, zwodzi nas swoimi czarami, pozwalając sądzić, że jesteśmy gdzie indziej, podsuwa nam zbyt nieokreślone dale, chorągiewki wymiennych kierunków, zbyt mocno pobłaża naszej ekscytacji, nie wymkniemy się wolności, tak cienki jest ten łańcuch, że nie potrafimy dojrzeć, w którym miejscu można go rozerwać.
Don Giovanni
(fragment)
Don Giovanni zatrzymuje się dziś wieczór w cichej kawiarni na Boulevard S.M., jest zmęczony wędrówką po bezkresnym mieście, jak gdyby miał wiedzieć, na jaki sezon czekać, kiedy tak siedzi o zmroku, zanurzony w ucieczce godziny, która niemal z każdym wieczorem staje się coraz bardziej niespokojna, niepomna precyzji ani przebytej drogi i przelatuje nad każdą osłoną w niebieskich ulicach zachodu.
Wie, że powinien zadzwonić, w tej kieszeni jest karteczka; czyjaś lekka ręka wytyczyła na niej drogę do odległego aparatu, który trwa uśpiony w bóg wie jakim pokoju, zagubiony w morzu iskier, impulsów, pragnień, ukryty za barierami, wybierakami, złączami, na końcu linii zagrzebanej w innym mieście, należącym do przeszłości, która jeszcze ulega, zamiera, napina się w opornym trudzie pamięci.
Nie, nie ma żadnego spotkania ani żadnej określonej godziny, tylko myśli biegną do tego numeru, do zawieszonego pragnienia, do lekkiego wahania w głosie, jakie musi się pojawić na progu oddali i oczekiwania, żeby wysondować ciszę tego, kto czeka nieruchomo na linii, i nie ma już osłony w takich chwilach, po niespokojnym i mechanicznym rytuale wykręcenia numeru, jest ledwie pusta i próżna niepewność kogoś, kto zostaje sam na sam z własnym złudzeniem i kto każdego dnia ściga rozproszone i dalekie odłamki swojego niedościgłego planu, konstrukcji tak ogromnej i złożonej, że bledną przy niej sylwetki miast najbardziej spełnionych i doskonałych, mylą się cyfry rachunku przeznaczonego zatarciu, który już nigdy odtąd nie osiągnie ostatecznej sumy, ugrzęźnie, urwany, zanim jeszcze bezwzględny zawrót głowy zdoła musnąć ufność tego, kto za nim goni, jego dziecinny entuzjazm, kruchą i desperacką radość, wciąż odnawianą i naiwną, raz za razem, kiedy zwykły, mały krok zbliża go do mety.
Don Giovanni nie rusza się z miejsca, wie, że wkrótce zadzwoni, ale jeszcze nie teraz, kołysze go zmęczenie, nieśpieszne, jak morska kipiel, i on powoli oddala się od brzegu, żegluje wzdłuż bulwaru, daje się unieść prądowi w stronę Sekwany, śni, że zagłębia się w jej mulistym korycie, przepływa radośnie pod ciemnym grzbietem mostów i z rwącej wody wpatruje się w syrenie twarze kobiet, które czekają na stromiznach murów, jest im znany, rzucają mu rozpaczliwe pozdrowienie, i chciałyby skoczyć, bez powodzenia, bo nie są do tego zdolne.
Teraz po raz pierwszy czuje bezmierny ciężar tego miasta, jego skalę przewyższającą wszelki ludzki wysiłek, zawiły supeł jego niezliczonych ulic, jakże zdoła odwiedzić lekkim krokiem bezkresne przedmieścia, oblegające z młodzieńczym wigorem stare, wielkie czworoboki kamienic, które jeszcze w nieodległych czasach wznosiły się tak groźnie?
Nie, w oknach domów nad kanałami, nad rampą kolejową, nad dymami fabryk, nad próżnymi arteriami prędkości, nie zdoła rozpoznać twarzy czekających na niego kobiet, nie zdoła wślizgnąć się w ich spojrzenia, kiedy tak błądzą, zamyślone, bez celu, kiedy wciąż szukają, same nie wiedząc czego, kiedy czekają na jutro, chociaż go nie pragną, są wątłymi postaciami, zakamarkami cieni, które rozpraszają ciepło gestów w zimnej przestronności bulwarów, w ciemnej zapadni wieczoru, w letnim labiryncie podziemnej kolejki.
Jakże wypełnić umykającą pustkę, która podstępnie wkrada się w pełnię rachuby, w to odwieczne zmartwienie, w mękę, której nic nie zdoła zaradzić; odsłania się jego zawodność, bezgraniczna jak oddech wieczoru, rozlewa się w spokojnym świetle, opada, jak dywan na bruk, dlaczego miałby się ukrywać, nie ma nikogo, kto by na niego patrzył, nikogo, kto by o nim coś wiedział, jest tylko miasto, które pomału osuwa się w następną noc, jest tylko tłum, który porusza się, ukradkiem, w tymczasowym odurzeniu wolnością.
Teraz nie widzi już przed sobą rebusu sprzyjających sposobności, osobnej mapy pełnej niespodzianek, zaproszeń, miraży, lecz kamienny labirynt, niezamieszkały, pustynny, przyduszony hałasem, wyzbyty ludzkich głosów, wołania z odległych skrzyżowań, nie, jego twarz rozpływa się, unieważnia w nieubłaganej kipieli ruchu ulicznego, jego imię topnieje na asfalcie, pod ciężarem życia, kto mógłby go rozpoznać, z tą szklaną pieszczotą lat na nieruchomej twarzy, z tym stalowym filcem zim, zastygłym w głosie, tylko on sam odnajduje się w błyszczących szybach świtu, tylko on może szukać siebie w mroku pokojów, kto miałby teraz na niego czekać, przy telefonie, w świetle wieczoru, w euforii miasta, kiedy dobiegły już kresu godziny wspomnień, zniszczały adresy na zwiewnych kartkach przeszłości; jego ślad zamazuje się, z wolna, w pamięci świata, zatraca się bez wielkiego bólu, zanika, jak letni deszcz, w rzece.
(…)
Le Mans
Dla Luciena Bianchi, André Hallera, Jean-Louisa La Fosse, Jo Gartnera
Tankowanie, wymiana opon.
Siedzisz już w kokpicie, zaciskasz pasy, mechanicy nie szczędzą wysiłków, drzwi zatrzaskują się z głuchym łoskotem.
No i wszystko gotowe, usuwasz tablicę brakes, kciuk włącza zapłon, silnik obnaża swą dzikość, teraz sprzęgło, pierwszy bieg, i samochód gwałtownie rusza, pas startowy jest krótkim odcinkiem pierzchających kolorów, zaraz potem tor, pusty i zamglony w oparach upału.
Widać już zjazd za mostem Dunlop, wyczuwasz siłę i lekkość samochodu, to dziwne, masz w pamięci jego ociężałość przy pełnym zbiorniku, tymczasem manewry w lewo i w prawo są precyzyjne, i oto skutecznie hamujesz na zakręcie Tertre Rouge, to aż niewiarygodne, jest tak, jak na jazdach próbnych, z kilkoma litrami w baku.
Teraz nurkujesz, przed tobą otwiera się prosta, niczym gościnna kładka, bezkresna rzeka asfaltu, to najgorętsza godzina poranka, ścigasz nieosiągalną wodę, wciąż umykającą aż po horyzont.
Ilu godzin brakuje do mety, już niewielu, tylu co nic, po długim ociąganiu się świtu, po anemicznej i pustej niepewności poranka, dręczącym wspomnieniu nocy, jest jazda w fosforyzującym pejzażu, w geografii wytyczonej przez drogowskazy, świetlne pasy, strzałki, odległości zanikające przy hamowaniu, zryw auta, i coraz większe zmęczenie ramion, wzrok zasnuty lekką mgłą, jak palce, które badają niepewność jutra.
Wszystko jeszcze tu jest, blisko, obok ciebie, jak uporczywa obecność w głośnym warkocie jazdy, jak rozrastające się doznanie blasku popołudnia, które nadciąga i czeka tylko na jakiś powód, na los, na geometrię bardziej wyrazistą i dokładniejszą od rysunku, na bezlitosne współrzędne znaczenia, sensu, który wytryska z niczego, zakwita pośród zdarzeń i prowadzi je, bezbronne, w suchych dłoniach losu, do bezkresnego końca.
Auto w niemilknącym wojennym okrzyku wymazuje głębię twojej drogi, dziurawi świąteczny pejzaż, zdobiący młodość lata, wbija się, rozpalone, w lekkie powietrze, które go nie ogranicza, na zakręcie wyhamujesz jego dzikość, za każdym razem spostrzegasz, że przychodzi ci ją poskramiać z coraz większym trudem.
Czujesz w ramionach wibrującą moc maszyny, wyciągasz ręce w pustkę toru, niczego nieświadomych świateł, które obejmują twoje długotrwałe złudzenie, barwy życia są wyblakłe i niepewne, i tylko to zatapia w łunie mirażu twój niepojęty dzień, bez wrogów, bez zagrożeń dla prędkości myśli, dla niezawodności ręki spoczywającej na dźwigni zmiany biegów, nikt nie usłyszy twojego głosu na pustkowiu prostej drogi, twoich nieustraszonych słów w miękkich warstwach kasku, kogo miałbyś zamiar wzywać, gdy z radosnym gniewem będziesz zmierzał do mety, kogo chciałbyś tu widzieć w półcieniu oczekiwania, wzdłuż swojej trasy, kogo zdołasz ocalić od żałości czasu, żadna odległość nie przetrwa dłużej niż pamięć, żaden dzień nie oprze się skałom podwodnym wieczoru, prowadzisz sam, opieczętowany kruchością pędu, jeszcze nie widać zakrętu, mkniesz do linii horyzontu, kto by zechciał dostrzec czarne strzałki zmiany trasy, drogowskazy, hamulce, tutaj, w samym środku prawdy pamięci, masz jeszcze czas, żeby wypatrzyć swój kierunek, ale dopada cię niepewność, nie dostrzegasz w rzeczach choćby zapowiedzi, preludium zakrętu, wahania drogi w drżeniu świateł, teraz już wiesz, nie możesz zwolnić, ta prosta była krótka, nie ociągasz się nigdy, niezależnie od nieokreśloności trasy, z nawyku wyczuwasz moment hamowania, ale nie dostrzegasz niczego, co by zapowiadało kres wolności, tak wyjątkowy jest ten relaks, jeszcze nadejdzie chłód lasu, okrutny impet zakrętów, wieczna młodość trybun, odnowione święto mety, jeszcze jest ci dany ten nieokreślony interwał, ta zwłoka, ulga w męczącej gęstości rzeczy, nie przekraczaj progu tej chwili, jej spokój jest nikły, nie zdoła przetrwać bez twojego przyzwolenia.