książki / SZKICE

Horror poeticus

Piotr Śliwiński

Fragmenty książki Piotra Śliwińskiego Horror poeticus, która ukazała się nakładem Biura Literackiego 13 września 2012 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Czy wiek XX może być zbawiony?

Jak ogól­nie wia­do­mo, poprzed­nie stu­le­cie było wyna­laz­kiem dia­bła. Raz poda­wał się on za wyba­wi­cie­la od sta­rych jak świat bolą­czek ludz­ko­ści, nie­spra­wie­dli­wo­ści, nie­rów­no­ści i bie­dy, kie­dy indziej za archi­tek­ta nowe­go porząd­ku, z któ­re­go naresz­cie znik­nie nie­do­sko­na­łość i niż­szość, to zno­wu gło­sił chwa­łę dostęp­nej dla wszyst­kich przy­jem­no­ści. Był ciem­ną stro­ną postę­pu, potwor­ną kon­se­kwen­cją swo­bo­dy marze­nia o nowym świe­cie, pedan­tycz­nym wyko­naw­cą dobrych inten­cji, zwy­cię­ską nico­ścią.

Lite­ra­tu­ra czę­sto słu­ży­ła dia­błu, lecz czę­ściej sta­wia­ła mu opór, cza­sa­mi – jako jedy­na. Jej zasłu­gą jest to, że w ogó­le go zoba­czy­li­śmy. Czy to jed­nak wystar­czy, żeby być zba­wio­ną? Zba­wio­ną, czy­li pamię­ta­ną, czy­ta­ną? I kto wła­ści­wie miał­by ją zba­wić, histo­ryk lite­ra­tu­ry czy zwy­kły czy­tel­nik, któ­ry dla sobie zna­nych powo­dów się­ga po Bole­sła­wa Leśmia­na czy Gusta­wa Her­lin­ga-Gru­dziń­skie­go? A może pyta­nie nale­ży odwró­cić: czy lite­ra­tu­ra XX wie­ku może nas zba­wić raz jesz­cze?

Jak nas zba­wia­ła i po co?

Lite­ra­tu­ra obse­syj­nie wręcz mówi­ła o swym powo­ła­niu zbaw­czym, bądź to tra­piąc się coraz mniej­szą wia­rą w jego wyko­nal­ność, bądź cie­sząc się z odzy­ska­nej swo­bo­dy bycia niczym wię­cej niż sobą. XX wiek może pole­ga wła­śnie na zde­rze­niu świa­do­mo­ści este­tycz­nej ze świa­do­mo­ścią posia­da­nia nie­przedaw­nio­nych obo­wiąz­ków wobec rze­czy­wi­sto­ści i histo­rii. Może kło­pot z lite­ra­tu­rą tego stu­le­cia wią­że się z poczu­ciem, że wybór mię­dzy dośrod­ko­wym i odśrod­ko­wym ukie­run­ko­wa­niem lite­ra­tu­ry był nie tyl­ko moż­li­wy, ale – co wię­cej – posia­dał zasad­ni­czy cha­rak­ter. Mówiąc ina­czej: że lite­ra­tu­ra oddzia­łu­je na świat przede wszyst­kim wte­dy, kie­dy przy­naj­mniej w pew­nym stop­niu wyrze­ka się samej sie­bie.

Czy zatem mia­ło­by oka­zać się nagle, że od róż­nych potwor­no­ści wyba­wia­ła nas lite­ra­tu­ra skrom­na, „ludz­ka” w sen­sie, w jakim uży­wał tego poję­cia Cze­sław Miłosz w szki­cu „O nie­ludz­ko­ści lite­ra­tu­ry”, wyrze­ka­ją­ca się czę­ści swych moż­li­wo­ści w imię nie­za­kry­wa­nia praw­dy, albo przy­naj­mniej reto­rycz­nie prze­bie­gła, instru­men­ta­li­zu­ją­ca wła­sne pięk­no, by lepiej dotrzeć do tego odbior­cy, któ­ry w isto­cie nie pięk­na szu­kał, lecz potwier­dze­nia – w czymś, co zda­wa­ło mu się wyso­kie i nie­za­wi­słe – nie­wy­ar­ty­ku­ło­wa­nych prze­czuć moral­nych lub nie­do­sta­tecz­nie ugrun­to­wa­ne­go świa­to­po­glą­du?

Pierw­sze spo­tka­nia z praw­dzi­wą lite­ra­tu­rą poli­tycz­ną były dla moje­go poko­le­nia moc­nym prze­ży­ciem. Były lata 80., do kra­ju dość wyso­ką falą pły­nę­ły wydaw­nic­twa emi­gra­cyj­ne, w pod­zie­miu uka­zy­wa­ły się książ­ki opi­su­ją­ce nasze wspól­ne doświad­cze­nie. Czy­ta­ło się Ste­fa­na Kisie­lew­skie­go, któ­ry w powie­ściach wyda­wa­nych pod pseu­do­ni­mem Tomasz Sta­liń­ski ana­li­zo­wał mecha­ni­zmy PRL-owskiej wła­dzy, Kazi­mie­rza Orło­sia donie­sie­nia z pro­win­cji, rapor­ty o sta­nie wojen­nym (np. Mar­ka Nowa­kow­skie­go), rapor­ty o sta­nie naszej wsi, spo­rzą­dza­ne przez Józe­fa Kuśmier­ka, spra­woz­da­nia z wyko­na­nia funk­cji pre­ze­sa Związ­ku Lite­ra­tów Pol­skich (Kaden­cja Jana Józe­fa Szcze­pań­skie­go). Jesz­cze cie­kaw­sze zda­wa­ły się ana­li­zy duszy pol­skiej, powiedz­my: Nie­rze­czy­wi­stość Kazi­mie­rza Bran­dy­sa albo Kom­pleks pol­ski i Mała apo­ka­lip­sa Tade­usza Kon­wic­kie­go. Rewe­la­cyj­ne były książ­ki odkła­mu­ją­ce prze­szłość, w rodza­ju Inne­go świa­ta Her­lin­ga-Gru­dziń­skie­go i pro­zy Józe­fa Mac­kie­wi­cza czy wspo­mnień Józe­fa Czap­skie­go, Beaty Obe­r­tyń­skiej, Julia­na Stryj­kow­skie­go i Alek­san­dra Wata. Rów­nie wiel­ką rolę odgry­wa­ła ese­isty­ka dema­sku­ją­ca sys­tem (Adam Mich­nik, Jakub Kar­piń­ski, dysy­den­ci rosyj­scy i nie­któ­rzy inte­lek­tu­ali­ści Zacho­du) lub jego fun­da­men­ty (Leszek Koła­kow­ski, Alek­san­der Soł­że­ni­cyn). Prze­ciw mark­si­zmo­wi zbro­ili­śmy się ponad­to u Lwa Szes­to­wa, Kar­la Pop­pe­ra i Frie­dri­cha von Hay­eka. Mówi­li­śmy Nową Falą – w godzi­nach pra­cy, oraz Zbi­gnie­wem Her­ber­tem – w godzi­nach pry­wat­no­ści.

Ten skrót z lite­ra­tu­ry przed­mio­tu wystar­czy, by zro­zu­mieć, że wewnątrz naszej siły tkwi­ła nasza bez­sil­ność, że nasze zba­wie­nie było dość pozor­ne – to zaś za spra­wą zacho­wa­nia ści­słych związ­ków z dia­błem, któ­re­go zwal­cza­li­śmy, oraz wyjąt­ko­wo sil­ne­go przy­wią­za­nia do sche­ma­tów dwu­war­to­ścio­wych.

Bez­sil­ność, któ­rą budo­wa­li­śmy, pró­bu­jąc – za pomo­cą lek­tur – zbu­do­wać siłę, bra­ła się więc z tego, że czy­ta­li­śmy „prze­ciw”, czę­sto uprasz­cza­jąc i redu­ku­jąc tek­sty do naszych potrzeb, zmie­nia­jąc je w narzę­dzia do obna­że­nia zło­wro­gie­go reży­mu. Reto­rycz­ne oblę­że­nie zła, w któ­rym bra­ła udział lite­ra­tu­ra, było nie­zbęd­ne i trud­no sobie wyobra­zić, by mogło być ina­czej, ale mia­ło też gene­ral­ną wadę – nie skra­ca­ło dia­błu życia, lecz jedy­nie zachę­ca­ło dra­nia do tego, by raz jesz­cze prze­brał się spryt­nie.

Sza­tań­ska alter­na­ty­wa

pole­ga na zawłasz­cza­ją­cym wszel­kie odcie­nie i sub­tel­no­ści albo-albo, na takim myśle­niu, któ­re lubu­je się w wul­gar­nych dycho­to­miach i zawsze będzie dążyć do odno­wie­nia poręcz­nych opo­zy­cji.

W tym sen­sie dia­beł ma się dobrze. Wbrew tre­ściom róż­nych wmó­wień, któ­ry­mi jeste­śmy kar­mie­ni (i któ­ry­mi kar­mi­my), wca­le nie reflek­sja, wycho­dzą­ca wszak od pyta­nia „jak jest”, lecz pole­micz­ny cep, zaopa­trzo­ny w młó­cą­cy na dwie stro­ny bijak, ma się bez­sprzecz­nie dobrze. Pod­sta­wo­wy pomysł poli­tycz­ny – prze­ciw­sta­wić się cięż­kim sło­wem (Niem­com, Rosja­nom, Euro­pie, libe­ra­łom, oszo­ło­mom, komu­chom, agen­tom, fru­stra­tom, cyni­kom, faszy­stom, kle­chom, peda­łom) – prze­no­si się na inne dzie­dzi­ny, tak­że na lite­ra­tu­rę. Wiru­ją­ce dycho­to­mie nie dały więk­szej wol­no­ści, powo­du­jąc za to pozry­wa­nie tych nie­zbyt wie­lu łączy, jakie nam przy­pa­dły w spad­ku po prze­szło­ści. W rezul­ta­cie kry­ty­cyzm, czy­li roz­wa­że­nie róż­nych moż­li­wo­ści, został znisz­czo­ny, try­um­fu­je zaś agre­sja i alie­na­cja. Demo­kra­cji pra­wie nikt nie ceni, ochlo­kra­cja zaś – rzą­dy ano­ni­mo­we­go pro­stac­twa – posze­rza swój zasięg.

Wnio­sek pro­sty: w tej sytu­acji lite­ra­tu­ra win­na się zaan­ga­żo­wać.

Czyż­by? Anga­żu­ją­ca się lite­ra­tu­ra prze­waż­nie dokła­da swo­je dycho­to­mie do ist­nie­ją­cych, pod­trzy­mu­jąc nisz­czą­ce dia­bel­stwo. Jeśli o pew­nych książ­kach – Doro­ty Masłow­skiej, Zbi­gnie­wa Kru­szyń­skie­go, Mag­da­le­ny Tul­li, Jerze­go Pil­cha – mówi­my, że zry­wa­ją maski współ­cze­sno­ści, to nie mówi­my o nich „pro­za zaan­ga­żo­wa­na”. Jeśli w nie­któ­rych wier­szach – Mar­ty Pod­gór­nik, Edwar­da Pase­wi­cza, Boh­da­na Zadu­ry – dostrze­ga­my prze­ja­wy aktyw­no­ści w sto­sun­ku do ota­cza­ją­ce­go świa­ta, to nie za to przede wszyst­kim jeste­śmy skłon­ni je cenić.

Ceni­my je za to samo, co podzi­wia­my w poezji, powiedz­my, Mar­ci­na Świe­tlic­kie­go czy Andrze­ja Sosnow­skie­go: za skom­pli­ko­wa­nie życia dia­błu. Nie tak znów waż­ne jest, co mówią ich wier­sze, waż­niej­sze – jak. Tym „jak” poeci zmu­sza­ją czy­tel­ni­ka do zaan­ga­żo­wa­nia się w myśle­nie, rów­nież nad wła­snym myśle­niem. Dopie­ro w tym momen­cie lite­ra­tu­ra omi­ja i prze­ga­nia zmo­rę.

Po co kanon i jaki?

Wróć­my do XX wie­ku. Pod­le­ga on sta­łej inter­pre­ta­cyj­nej obrób­ce, co w moim prze­ko­na­niu zna­czy, że nie za bar­dzo wyro­śli­śmy z nie­go, że cią­gle nam doskwie­ra i cią­gle może nam pomóc. Jak? Odro­dzić kanon. Jaki? Wie­lo­war­to­ścio­wy, z któ­re­go czło­wiek może wyło­nić war­to­ści praw­dzi­wie go obcho­dzą­ce.

W pierw­szej deka­dzie XXI wie­ku pyta­no o kanon wie­lo­krot­nie, na łamach gazet i na poważ­nych sesjach nauko­wych (Szcze­cin 2004). Wszę­dzie poja­wia­ło się pyta­nie o spo­sób, jakie­go moż­na by użyć, aby zara­dzić nie­uchron­nie poja­wia­ją­cej się, lecz prze­cież fał­szy­wej, co się zowie sza­tań­skiej, opo­zy­cji kano­nu i wol­no­ści.

Kanon jest dro­gą do wspól­no­ty mówią­cej tym samym języ­kiem sym­bo­li. Kie­dy pozna­je­my książ­ki, two­rzą­ce ów wiel­ki kod, a tak­że obra­zy, fil­my, archi­tek­tu­rę, histo­rię, to tak jak­by­śmy zapusz­cza­li się w obcy świat i powo­li zmie­nia­li go w dom. Ale kanon bywa też jed­nym z powo­dów, by bun­to­wać się prze­ciw toż­sa­mo­ści, któ­ra tyl­ko czę­ścio­wo sta­no­wi efekt naszych wybo­rów, a w więk­szo­ści zosta­ła nam narzu­co­na przez rodzi­nę, szko­łę, pań­stwo czy Kościół, lub – dia­bła.

Akces i eks­ces, dwa bie­gu­ny oraz two­rzą­ce się mię­dzy nimi napię­cie, to natu­ral­ny stan tra­dy­cji. Ukła­da­nie kano­nu musi uwzględ­niać te siły, bo samo jest gestem rytu­al­nym, potwier­dza­ją­cym rolę zna­ków, któ­re odzie­dzi­czy­li­śmy po poprzed­ni­kach, a zara­zem prze­ja­wem nie­sfor­no­ści w sto­sun­ku do daw­nych wyro­ków, rów­no­cze­śnie – umoc­nie­niem i nade­rwa­niem wię­zi, przede wszyst­kim zaś – dzia­ła­niem pozor­nym.

Pozor­ność wyni­ka z paru róż­nych, a nawet sprzecz­nych źró­deł. Z tego, że pro­po­nu­jąc kanon, zacho­wu­je­my się jak ludzie, któ­rzy chcą prze­gło­so­wać kie­ru­nek zmian kli­ma­tycz­nych: nie doce­nia­my dyna­mi­ki nie­za­leż­nych od nas pro­ce­sów. A może łudzi­my się, że mówi­my w tej spra­wie wła­snym gło­sem, a nie gło­sem mediów, poli­ty­ki czy prze­my­słu ide­olo­gicz­ne­go? Czy pró­ba prze­war­to­ścio­wa­nia kano­nu nie jest pró­bą mani­pu­la­cji? I czy nie świad­czy o bez­sil­no­ści, z jed­nej stro­ny – wobec mani­pu­la­cji potęż­niej­szych, i z dru­giej – wobec szcze­gól­nej bez­wład­no­ści tra­dy­cji?

Ta bez­sil­ność jest w grun­cie rze­czy oko­licz­no­ścią szczę­śli­wą, gdyż dzię­ki niej jed­ne­mu czło­wie­ko­wi czy śro­do­wi­sku nie uda się ani narzu­cić, ani odrzu­cić pisar­stwa, któ­re zna­la­zło swe miej­sce w pamię­ci. Na przy­kład z powo­du kil­ku­set imprez poświę­co­nych w 2008 roku twór­czo­ści Zbi­gnie­wa Her­ber­ta nie sta­nie się on poetą więk­szym niż paru innych (Bia­ło­szew­ski, Miłosz, Róże­wicz). Teo­dor Par­nic­ki, choć obec­ny w gro­nie eli­tar­nym, pozo­sta­nie – wła­śnie dzię­ki tym nie­licz­nym, ale docie­kli­wym i wier­nym czy­tel­ni­kom – jed­nym z wiel­kich pisa­rzy XX wie­ku.

Szu­kał­bym więc – jak Michał Paweł Mar­kow­ski w Pol­skiej lite­ra­tu­rze nowo­cze­snej – twór­czo­ści kry­tycz­nej, wię­cej nawet: kano­nu kry­tycz­ne­go. Był­by to wzór samo­ne­gu­ją­cy się, auto­ry­tet w sta­nie podej­rze­nia, rucho­my fun­da­ment, lecz mimo to rów­nież wspól­ny język roz­mo­wy (Wese­le) zamiast języ­ka gwał­tu, nie­koń­czą­ce się docie­ka­nie praw­dy (Wit­ka­cy, Gom­bro­wicz) zamiast praw­dy na życze­nie i bez­wol­nie słu­żą­cej sza­fa­rzom roz­wią­zań tak samo jed­no­znacz­nych, jak doraź­nych. Bunt prze­ciw nico­ści i pysze (Róże­wicz). Wraż­li­wość i czy­stość (Baczyń­ski, Woja­czek). Patrio­tyzm bole­sny (Kaden-Ban­drow­ski). Odkryw­czość wyobraź­ni (Leśmian, Schulz, Haupt). Odwa­ga (Borow­ski). Wewnętrz­na swo­bo­da (Bia­ło­szew­ski). Pra­co­wi­tość myśli (Wat, Miłosz, Par­nic­ki, Lem). Inte­li­gen­cja (Szym­bor­ska). Wiek XX nie jest – patrząc od tej stro­ny – bez­bron­ny i ska­za­ny na nie­pa­mięć, a dia­bel­skie dycho­to­mie nie muszą być jego prze­klę­tym wia­nem.


Oczyszczenie

Myśle­nie o pol­skiej poezji, któ­re pomi­ja Róże­wi­cza, nie jest myśle­niem. Jest być może podzi­wem, prze­ży­ciem, doświad­cze­niem, empa­tią, wraż­li­wo­ścią, lecz nie jest myśle­niem o poezji jako dzia­ła­niu, wery­fi­ko­wa­niu zasta­ne­go świa­ta pojęć i pró­bie odna­le­zie­nia się w jakimś świe­cie nowym, dość nie­bez­piecz­nym, bo nie­upo­rząd­ko­wa­nym, z pozo­ru nie­go­ścin­nym, lecz skądś zna­jo­mym i zaska­ku­ją­co pocią­ga­ją­cym. W zda­niu tym znaj­du­ją się, jak sądzę, dwie suge­stie: pierw­sza – że Róże­wicz wie­lo­krot­nie pod­wa­żał utar­te poglą­dy na poezję, na to, czym ona jest jako taka, gdzie się zaczy­na, gdzie koń­czy; dru­ga – że pro­wo­ko­wa­ne przez nie­go myśle­nie o poezji nie jest przed­się­wzię­ciem zim­nym, nasta­wio­nym na efekt inte­lek­tu­al­ny czy wyłącz­nie opis arty­stycz­ne­go zamy­słu. Sama emo­cja nie dzia­ła, a nawet zastę­pu­je dzia­ła­nie (podziw, wzru­sze­nie czy roz­pacz zamiast akcji, ryzy­ka, pra­cy), lecz myśl sama rów­nież nie pro­wa­dzi do nicze­go poza sobą. Emo­cja zro­dzo­na z myśle­nia, myśle­nie wywo­ła­ne przez emo­cję, w skró­cie mówiąc – na tym pole­ga siła Róże­wi­cza. Dla umy­sło­wych ele­gan­tów, zwo­len­ni­ków poezji nie­ska­la­nej przez życie, ama­to­rów sub­tel­nych zabie­gów na gra­ni­cy wyra­żal­no­ści – siła odpy­cha­nia, dla oso­bo­wo­ści dra­ma­tycz­nych, zama­szy­stych, być może nie­co egzal­to­wa­nych poszu­ki­wa­czy mini­mum sen­su, zra­nio­nych przez jego upo­rczy­wą nie­obec­ność – siła magne­tycz­na. Róże­wicz to poeta ze zdu­mie­wa­ją­cym wyczu­ciem ini­cju­ją­cy nur­ty i koniunk­tu­ry lirycz­ne, któ­re w jego przy­pad­ku ozna­cza­ły po pro­stu waż­ne wybo­ry i waż­ne spra­wy, popu­lar­ny, mimo że poezja jego jest w zupeł­no­ści nie­kon­so­la­cyj­na, brzy­dzą­ca się tanich pocie­szeń, choć nie­po­zba­wio­na współ­czu­cia.

Roz­mów­ca umar­łych poetów

W wier­szu „poeta eme­ri­tus”, dedy­ko­wa­nym Cze­sła­wo­wi Miło­szo­wi, utwo­rze wybit­nym, któ­ry zda­je się inskryp­cją wyry­tą na kamien­nej tabli­cy, tak jest oszczęd­ny w sło­wach, zwię­zły, sku­pio­ny, skon­cen­tro­wa­ny, jak­by w wyni­ku wie­lo­krot­nej reduk­cji osią­gnął for­mę koniecz­ną, znaj­du­je­my sło­wa przy­pra­wia­ją­ce o dreszcz: „tra­ci równowagę/ pod­pie­ra się laską/ czy­ta napisy/ na opar­ciu ławki// idzie mówi do siebie// roz­ma­wia z umarłymi/ poeta­mi”.

To po pro­stu sta­ry czło­wiek, zdez­o­rien­to­wa­ny i coraz mniej zacie­ka­wio­ny świa­tem, scho­dzą­cy w głąb pamię­ci, zamiesz­ki­wa­nej przez zmar­łych. Jego na poły tru­pia kon­dy­cja jest jed­nak cał­ko­wi­cie wol­na od sko­ja­rzeń roman­tycz­nych (z upio­rem) czy ludo­wo-maso­wych (z zom­bie). Róże­wicz szu­ka wła­sne­go języ­ka w zna­cze­niu moż­li­wie ści­słym, języ­ka wol­ne­go od wpły­wu upo­tocz­nio­nych świa­to­po­glą­dów, a zara­zem od try­wial­no­ści zdro­we­go roz­sąd­ku. Chce uchwy­cić i uka­zać pier­wia­stek ludz­ki, ukry­ty w goto­wych języ­kach, stłam­szo­ny przez mity wydre­no­wa­ne z auten­tycz­nie odczu­wa­nych war­to­ści, zani­ka­ją­cy w zgieł­ku i wie­lo­mów­no­ści naszych cza­sów. Jego sta­ry czło­wiek nie jest więc ani mędr­cem, rozu­mie­ją­cym naresz­cie wszyst­ko, ani neu­ro­ty­kiem, teatra­li­zu­ją­cym nad­cho­dzą­cy koniec, lecz kimś do abso­lut­nej głę­bi samot­nym, ist­nie­ją­cym poza języ­ka­mi, w jedy­nym moż­li­wym i war­tym zacho­du poro­zu­mie­niu z tymi, któ­rych śmierć ma już za sobą i któ­rzy teraz ist­nie­ją nadal w jedy­ny spo­sób moż­li­wy, w sło­wach, zapa­mię­ta­ni przez kogoś.

A umar­ły poeta jest pośród nich wyjąt­ko­wy. Wią­że się to ze wszyst­kim, co umar­ło w nim, tymi spra­wa­mi, któ­re war­te były kie­dyś namy­słu i cier­pie­nia, a któ­re po jego śmier­ci, po wcze­śniej­szej „śmier­ci bogów”, stra­ci­ły rację bytu. W poecie umie­ra więc cała kul­tu­ra, któ­ra mimo swej nie­wąt­pli­wej sła­bo­ści (nie obro­ni­ła czło­wie­ka przed jego wła­snym złem) do pew­ne­go momen­tu zasłu­gi­wa­ła na podziw, gdyż sta­ra­ła dobić się praw­dy i ostrzec nas przed nami. W poecie umie­ra to, co boskie, cząst­ka tego, co nie mie­ści­ło się w naj­bar­dziej dro­bia­zgo­wym obra­zie świa­ta, wysta­wa­ło z ram i gra­nic, spi­na­ło wyobraź­nię, mobi­li­zo­wa­ło moral­ność do prób spro­sta­nia jej wła­snym inten­cjom. „Umar­ły poeta” to więc nie tyl­ko poeta nie­ży­wy, to rów­nież wszyst­ko to, co nosi w sobie, kie­dy jesz­cze żyje. Poeta jest cia­łem śmier­ci, któ­ra jest bodaj jedy­ną tre­ścią war­tą zain­te­re­so­wa­nia.

Nie brzmi to zbyt jasno, lecz nie powin­no – pro­sto­ta Róże­wi­cza sta­no­wi wybieg auto­ra, któ­ry nie chciał­by zostać zła­pa­ny w żaden z goto­wych, choć­by nawet naj­bar­dziej wysma­ko­wa­nych języ­ków inter­pre­ta­cji. Kie­dy więc moż­na nie obja­śniać go zbyt kate­go­rycz­nie, nale­ży z takiej moż­li­wo­ści sko­rzy­stać. Tym bar­dziej że to wła­śnie dzię­ki niej stał się Róże­wicz pisa­rzem waż­nym dla wie­lu mło­dych twór­ców i czy­tel­ni­ków, któ­rzy boją się jak ognia jed­no­znacz­no­ści, przy tym nie dla­te­go, iżby cał­ko­wi­cie obca była im tęsk­no­ta za opar­ciem, lecz dla­te­go, że znacz­nie żyw­sza od tej tęsk­no­ty jest w nich nie­uf­ność w sto­sun­ku do wypre­pa­ro­wa­nych auto­ry­te­tów. Nie­chęć do spre­pa­ro­wa­nych zna­czeń i aksjo­lo­gicz­nych fal­sy­fi­ka­tów – to zda­je się łączyć sta­re­go poetę z mło­dy­mi czy­tel­ni­ka­mi.

Jed­nak wróć­my do śmier­ci. Czym jest dla nie­go? Pisa­li o tym bar­dzo wybit­ni bada­cze, od Jac­ka Łuka­sie­wi­cza i Ryszar­da Przy­byl­skie­go, przez Zbi­gnie­wa Maj­chrow­skie­go i Andrze­ja Skren­dę, do Toma­sza Kun­za i Toma­sza Żukow­skie­go. Pomię­dzy nimi cała ple­ja­da rów­nie wraż­li­wych lek­tur i świet­nych piór. Wycho­dzi­ło im prze­waż­nie, że śmierć jest czymś nie wia­do­mo czym, co jest jed­na­ko­woż naj­waż­niej­sze. Od śmier­ci z okre­su woj­ny, kon­kret­nej, zada­nej ludziom zna­nym z imie­nia i nazwi­ska, a tak­że bez­i­mien­nym, lecz nie bez­cie­le­snym masom, do meta­fo­rycz­nej śmier­ci nadziei, że nadej­dzie czas, kie­dy będzie­my mogli prze­stać bać się samych sie­bie. Co oczy­wi­ste, ten brak nadziei roz­cią­gnął się na lite­ra­tu­rę i sztu­kę. W osta­tecz­nym rachun­ku dopro­wa­dził do swo­iste­go boj­ko­tu, boj­ko­tu czyn­ne­go, poezji przez poetę. Moż­na by wyli­czać wier­sze, w któ­rych poezja zosta­je zde­za­wu­owa­na, i wier­sze, w któ­rych mimo wszyst­ko zosta­je jej przy­dzie­lo­na jakaś rola, nawet waż­na, nawet klu­czo­wa, do ode­gra­nia: jest prze­cież „wal­ką o oddech”, „otwar­tą raną” (co istot­niej­sze – otwie­ra­niem rany), jest gło­sem, wło­skiem, na któ­rym zawisł świat: „Sły­szy­cie Cza­sem wisi coś/ na jed­nym wło­sku wisi/ Dziś wło­skiem tym poety głos/ Słyszycie// Ktoś tam sły­szy”. Wiersz pocho­dzi z tomu Uśmie­chy, zbie­ra­ją­ce­go poezje z lat 1949–1956. Poeta umiał bawić się swo­im gło­sem, w nie­któ­rych jego utwo­rach czerń mie­sza­ła się z auto­iro­nią, prze­ko­rą, a nawet po pro­stu rado­ścią.

Nie­spój­ność? Delec­ta­tio moro­sa? Upodo­ba­nie w czar­no­widz­twie, zawsze mają­cym słusz­ność pesy­mi­zmie, zrzę­dze­niu, albo – jak utrzy­my­wał Cze­sław Miłosz – skłon­ność do uto­pi­zmu, sta­wia­nia czło­wie­ka przed mak­sy­ma­li­stycz­ny­mi kry­te­ria­mi i nie­li­to­ści­we roz­li­cza­nie go z nie­do­sko­na­ło­ści? Nie da się odrzu­cić takiej lek­tu­ry, zwłasz­cza wów­czas, kie­dy – jak u Miło­sza – nie jest zakwe­stio­no­wa­niem Róże­wi­czow­skich dra­ma­tów, lecz osa­dze­niem ich w pew­nej pro­por­cji do dra­ma­tów innych, zapew­ne mniej total­nych, lecz przy­naj­mniej czę­ścio­wo tak samo nasy­co­nych gro­zą. Zatem Miłosz, któ­ry przez lata, a na sta­rość w szcze­gól­no­ści, w wier­szach „Róże­wicz” albo „Unde malum”, spie­rał się z Róże­wi­czem, czy­ta go ze zro­zu­mie­niem kwe­stii głów­nych, z uwzględ­nie­niem jego wraż­li­wo­ści, a może nawet ze szcze­gól­ną oba­wą, że autor Pła­sko­rzeź­by jest wyra­zi­cie­lem ciem­nej praw­dy, któ­ra i w nim samym roz­po­ście­ra się bar­dzo sze­ro­ko, sze­rzej, niż chciał­by. Orfe­usz boją­cy się, że w grun­cie rze­czy jest kre­tem? Tak tłu­ma­czę natę­że­nie pole­micz­nych wypo­wie­dzi w póź­nych latach Miło­sza i nie­któ­re pali­no­die w rodza­ju słyn­ne­go wier­sza „To”: „pod spodem było To cze­go nie podej­mu­ję się nazwać”. To Miłosz. A Róże­wicz – wstrzą­sa­ją­ce i prze­pięk­ne wyzna­nie „cze­go było­by żal”:

ciszy mię­dzy naszy­mi twa­rza­mi

i słów któ­re nie zosta­ły

wypo­wie­dzia­ne

bo to co boskie

mię­dzy ludz­ki­mi isto­ta­mi

cią­gle poszu­ku­je

swo­je­go wyra­zu

cze­go było­by żal

„całe­go życia”

i jesz­cze cze­goś

ogrom­ne­go wspa­nia­łe­go

poza sło­wem

poza cia­łem

(z tomu zawsze frag­ment, 1996)

U obu auto­rów wier­sze bywa­ją rodza­jem eks­pia­cji, fil­trem, poprzez któ­ry mówią­cy prze­ci­ska swą upra­gnio­ną czy­stość, żeby „naresz­cie mógł powie­dzieć”. Po dru­giej stro­nie jeden mówi, że nie wie, czy ist­nie­je jakiś inny świat, dal­szy ciąg, apo­ka­ta­sta­sis, nie­bo, a dru­gi – że nie wie, że nie ist­nie­je. Róże­wi­czow­skie zabie­gi wokół śmier­ci, by ją uwi­docz­nić, wycią­gnąć z dołu, z nory, z komo­ry gazo­wej, ale i z kąta, dokąd zosta­ła wepchnię­ta przez dzi­siej­szą kul­tu­rę, któ­ra się jej wsty­dzi, rozu­mie­jąc samą sie­bie jako anti­do­tum na jej obec­ność w świa­do­mo­ści, opar­te są na prze­ko­na­niu, że im jej wię­cej, tym mniej. Śmierć, któ­ra jest, nie jest śmier­cią, śmier­cią, któ­ra – przy­cza­jo­na – szu­ka oka­zji, by ukrad­kiem – „jak zło­dziej” – zabrać czło­wie­ka. Kul­tu­ra śmier­ci, jeśli przy­stać na ten ter­min, jest w isto­cie kul­tu­rą śmier­ci nie­wi­docz­nej i unie­waż­nio­nej. Poezja to wywa­bia­nie śmier­ci z cie­nia. Tak wyni­ka ze świet­ne­go wier­sza „nor­mal­ny poeta”, napi­sa­ne­go przed kil­ku laty: „przez chwi­lę myślę o śmierci/ popra­wiam jakiś wiersz/ potem zanu­rzam się/ w życiu”. Tak, Róże­wicz nie jest dla mnie poetą śmier­ci, lecz życia, któ­re jed­na­ko­woż – by móc się ziścić – musi śmierć widzieć i uwzględ­niać. Życie to życie ze śmier­cią.

W wie­lu wier­szach Róże­wicz jest poetą wspa­nia­łym, ale i bar­dzo trud­nym do zaak­cep­to­wa­nia. Chce­my żyć, choć­by za cenę złu­dzeń, tym­cza­sem poeta od dzie­się­cio­le­ci zaj­mu­je się pozba­wia­niem nas tej moż­li­wo­ści. Miłosz poetą aż tak wspa­nia­łym bywa rza­dziej, o wie­le czę­ściej będąc poetą na mia­rę ludz­kich lęków. Będąc czło­wie­kiem mądrym, zacie­rał śla­dy pro­wa­dzą­ce do prawd naj­bo­le­śniej­szych i dużo ostroż­niej się­gał po zabro­nio­ne owo­ce. Jego meta­fi­zy­ka nie pró­bo­wa­ła oby­wać się bez nadziei na dozna­nie jakiejś „dru­giej prze­strze­ni”. Dzię­ki temu bar­dziej się podo­bał.

Za to Róże­wicz budzi czu­łość i podziw. Wier­sze w rodza­ju „poeta eme­ri­tus”, „cze­go było­by żal” lub „bez” („życie bez boga jest możliwe/ życie bez boga jest nie­moż­li­we”), lub taki oto z Pła­sko­rzeź­by (1991): „Czas na mnie/ czas nagli// co ze sobą zabrać/ na tam­ten brzeg/ nic” – i dużo innych – w pol­skiej poezji nie mają sobie rów­nych.

W języ­ku, w gnie­wie, w bólu

Wspa­nia­łość Róże­wi­cza, nie­ła­two się mówi. To prze­cież poeta bez­ce­re­mo­nial­ny i, by tak rzec, anty­ce­le­bryc­ki. Przed pra­wie pięć­dzie­się­ciu laty napi­sał słyn­ne „Nic w płasz­czu Pro­spe­ra”, gdzie dzia­ła­ją­ca nicość pod­da­na zosta­ła potwor­nie dosłow­ne­mu obna­że­niu: „nic z ulic i ust/ z ambon i wież/ nic z głośników/ mówi do niczego/ o niczym”. Potem (1983) był wiersz „Przy­szli żeby zoba­czyć poetę” i rów­nie dotkli­wa kon­sta­ta­cja: „byle jaki Gustaw/ prze­mie­nia się/ w byle jakie­go Kon­ra­da”. W latach 90. poja­wi­ły się „Walen­tyn­ki”, gwał­tow­na dia­try­ba prze­ciw maskom, pod­rób­kom, zakry­wa­niu praw­dy o coraz głęb­szym i nie­odwo­łal­nym pogrą­ża­niu się w kry­zy­sie pod­sta­wo­wych zja­wisk, miło­ści, rodzi­ny, odpo­wie­dzial­no­ści za wspól­ną przy­szłość: „w dniu Świę­te­go Walentego/ roku pań­skie­go 1994/ słu­cha­łem ćwierkania/ pani redak­tor­ki „radia bzdet”// z czar­nej skrzynki/ pro­mie­nio­wał cie­pły głos/ cip cip cip cip­ki”.

Na mar­gi­ne­sie tej sekwen­cji utwo­rów zauwa­żyć moż­na dwie spra­wy: po pierw­sze – Róże­wicz jest wier­ny swym roz­po­zna­niom i prze­czu­ciom doty­czą­cym zdo­mi­no­wa­nia kul­tu­ry przez kul­tu­rę maso­wą, po dru­gie – język tej wier­no­ści zmie­niał się rady­kal­nie. Nie daje się zwieść argu­men­tom, że kul­tu­ra ta nie­sie wytchnie­nie od wiel­kich tema­tów, że gasi nie­bez­piecz­ne pra­gnie­nie wybi­cia się ponad ele­men­tar­ne sche­ma­ty egzy­sten­cji, że daje szczę­ście w jego pro­stych for­mach, że daje wol­ność wybo­ru pośród morza róż­nych satys­fak­cji. Ta kul­tu­ra gubi czło­wie­ka, czło­wiek zagu­bio­ny, zapo­mnia­ny, prze­je­dzo­ny i przede wszyst­kim zaga­da­ny być może wró­ci, lecz jako potwór. Moder­ni­stycz­ny kon­flikt z kul­tu­rą maso­wą, któ­ra masku­je ota­cza­ją­cą nicość oraz zno­si świa­do­mość egzy­sten­cjal­nych cię­ża­rów, zastę­pu­jąc ją ide­ałem lot­no­ści i całą masą suro­ga­tów sen­su, jest dzi­siaj tak samo uza­sad­nio­ny jak zawsze, od pierw­szej woj­ny poczy­na­jąc. I to, powta­rzam, wca­le nie dla­te­go, iżby ta kul­tu­ra była bez­sil­na w uszczę­śli­wia­niu ludz­ko­ści.

Za to język tego spo­ru zmie­nił się bar­dzo. W ostat­nim dwu­dzie­sto­le­ciu poeta wie­lo­krot­nie upo­dab­niał swe wier­sze do rze­czy­wi­sto­ści, któ­ra go ota­cza – pozwa­lał im gadać bez mia­ry, pusz­czał wol­no wszyst­kie sty­le, uru­cha­miał reto­rycz­ne maszyn­ki, mie­szał, ury­wał, paro­dio­wał, lepił ze strzęp­ków. Kie­dyś, tak­że w wier­szach cyto­wa­nych, zadzi­wia­ją­co cel­nie pięt­no­wał glę­dze­nie, teraz nie­jed­no­krot­nie glę­dzi sam. Po co? Żeby­śmy zoba­czy­li, jak to jest? Mimo że była­by to odpo­wiedź pro­stac­ka, to jakiś pier­wia­stek języ­ko­we­go reali­zmu za tą prak­ty­ką się kry­je. A do tego sta­ra Róże­wi­czow­ska zasa­da etycz­na, każą­ca pytać – jakim pra­wem i dzię­ki cze­mu poezja mia­ła­by mówić języ­kiem, któ­rym nikt nie mówi? I po co?

Ale jest i coś wię­cej. Naj­pierw – żywio­ły paro­dii, któ­ry­mi tyle razy posłu­gi­wał się w liry­ce i dra­ma­tach, nadal prze­wa­la­ją­ce się przez jego pisar­stwo. Tym­cza­sem my zapo­mnie­li­śmy, czym jest paro­dia, zastą­pi­li­śmy ją ele­ganc­ką iro­nią, zresz­tą tyleż wszech­obec­ną, co bez­zęb­ną. Po uka­za­niu się zbio­ru Kup kota w wor­ku (2008) ode­zwa­li się młod­si kry­ty­cy i poeci, mówią­cy – mamy tego dość. Skąd nagle ta bez­kom­pro­mi­so­wość, myśla­łem zasko­czo­ny, dla­cze­go sty­li­za­to­rzy, mistrzo­wie cove­ru, nie chcą wyba­czyć sta­re­mu paro­dy­ście, że jest sobą, zwłasz­cza że kil­ka tek­stów w książ­ce było co naj­mniej bar­dzo inte­re­su­ją­cych? Nie wiem, przy­pusz­czam tyl­ko, że sta­ło się to, na czym poecie zale­ża­ło zawsze – pod­wa­żo­na zosta­ła opa­no­wa­na już jako tako regu­ła czy­ta­nia i to, co zdo­ła­li­śmy już we wła­snym poję­ciu nie­źle poznać, musi zostać roz­po­zna­ne od nowa. W prze­szło­ści Róże­wicz parę razy zmu­sił nas do prze­my­śle­nia poezji, i cią­gle zmu­sza, żeby prze­my­śleć swo­je prze­ży­cie, prze­żyć myśle­nie. Oczy­ścić się ze zło­gów. W pol­skiej poezji twór­ca wyjąt­ko­wy, nie­zwy­kły, jedy­ny.


Ach

Poniż­sze notat­ki do wier­sza są pró­bą prze­rwa­nia mil­cze­nia, jakie zapa­dło mię­dzy poezją Jana Lecho­nia a jej nie­uprze­dzo­nym czy­tel­ni­kiem. Nie­uprze­dze­nie nie ozna­cza tutaj bra­ku wszel­kich sko­ja­rzeń, ani tym bar­dziej wszel­kich wyma­gań lite­rac­kich, lecz jedy­nie nie­wy­stę­po­wa­nie sil­niej­szych zain­te­re­so­wań dla pisar­stwa auto­ra Kar­ma­zy­no­we­go poema­tu i – w związ­ku z tym – roz­le­glej­szej o nim wie­dzy. Sto­ję więc przed Lecho­niem pra­wie bez­bron­ny, wypo­sa­żo­ny co naj­wy­żej w pamięć o emo­cjach, towa­rzy­szą­cych lek­tu­rze jego Dzien­ni­ków, tej pierw­szej, z lat 80., a tak­że o roz­mo­wach, jakie na temat „Hero­stra­te­sa” i paru innych wcze­snych wier­szy pro­wa­dzi­łem paro­krot­nie ze stu­den­ta­mi. Czy­tel­nik bez­bron­ny to czy­tel­nik nie­uwie­dzio­ny, podat­ny na uwie­dze­nie, lecz nie­ko­niecz­nie ku temu dążą­cy. Ale jest to rów­nież czy­tel­nik nie­bez­piecz­ny dla auto­ra, bo nie­wy­po­sa­żo­ny w regu­la­min komu­ni­ko­wa­nia się z nim, pisa­rza czy­nią­cy zatem bez­bron­nym wobec sie­bie.

Moje spo­tka­nie z Lecho­niem prze­bie­ga w mil­cze­niu. Notat­ki poniż­sze są niczym wię­cej, jak dosyć roz­pacz­li­wym usi­ło­wa­niem wydar­cia wier­szo­wi – i sobie – gło­su, wier­szo­wi zaty­tu­ło­wa­ne­mu „Poezja” oczy­wi­ście.

Ogród, z któ­re­go jesień wszyst­kie zdar­ła wdzię­ki,

Drzew wierz­choł­ki strza­ska­ne, bie­le­ją­ce kości,

Mar­mu­ro­wy Apol­lo bez gło­wy i ręki

I podar­te sztan­da­ry szu­mią­ce w ciem­no­ści.

Miłość, któ­ra jak wicher przez duszę prze­wia­ła,

Łzy piła, jak zwierz była, co krew naszą chłep­tał,

Wia­ro­łom­ne przy­się­gi, któ­reś mi szep­ta­ła,

Zaklę­cia, w któ­rem wie­rzył i sam je pode­ptał.

A nad ową otchła­nią, gdzie się razem sta­cza

Zło i dobro i w tru­piej roz­kła­da się ple­śni,

Głos się wzno­si, co wszyst­ko wskrze­sza i prze­ba­cza;

„Ach! musi umrzeć w życiu, co ma powstać w pie­śni”.

1.

Tytu­łu­ję swój szkic „Ach”, ponie­waż „Ach” jest w tym wier­szu sło­wem klu­czo­wym, ono czy­ni go wier­szem inte­re­su­ją­cym. Bo jeśli sło­wo „ach” nie jest waż­ne, to wiersz ten nie jest inte­re­su­ją­cy. Gdyż tyl­ko poprzez ten znak emfa­zy, dziw­nie prze­ple­cio­nej z lek­ce­wa­że­niem, prze­do­stać się moż­na do środ­ka utwo­ru i dzię­ki temu ist­nie­nie jego zawar­to­ści potwier­dzić. „Ach”, choć nie wia­do­mo, do któ­re­go pod­mio­tu nale­ży, jest bodaj jedy­nym sło­wem nie­za­leż­nym w tek­ście oma­wia­ne­go wier­sza; nie­za­leż­nym, czy­li nie­zwią­za­nym z poetyc­kim fra­ze­sem i pozo­sta­wia­ją­cym głę­bo­ką rysę na gład­kiej powierzch­ni ste­reo­ty­pu (kli­szy, komu­na­łu). „Ach” marsz­czy powierzch­nię prze­ka­zu, zatem pogłę­bia go i czy­ni bar­dziej zło­żo­nym.

2.

Wiersz opar­ty został na kon­tra­punk­cie idei wiecz­ne­go upad­ku świa­ta oraz rów­nie wiecz­nej nadziei na odro­dze­nie za spra­wą sło­wa czy gło­su. Tytu­ło­wa poezja, mówiąc w skró­cie, jest czyn­ni­kiem, może nawet pra­czyn­ni­kiem żywot­no­ści kul­tu­ry, jej spe­cy­ficz­nym ukła­dem odpor­no­ścio­wym, siłą odno­wi­ciel­ską, alter­na­ty­wą w sto­sun­ku do pro­ce­sów roz­kła­du, któ­re mogły­by być, lecz nie są pro­ce­sa­mi życia. Jest być może świa­tem rów­no­le­głym, do cze­go przyj­dzie wró­cić, a może pro­jek­tem świa­ta, nie­ustan­nym powta­rza­niem aktu jego stwo­rze­nia.

3.

Ogród z pierw­szej stro­fy zda­je się alu­zją do ale­go­rii wszel­kie­go ludz­kie­go porząd­ku, a w tym wypad­ku – do upad­ku i bez­si­ły tego porząd­ku. Bo to ogród uchwy­co­ny w momen­cie utra­ty tego szcze­gól­ne­go uro­ku, któ­ry czy­nił z nie­go dzie­ło czło­wie­ka, a natu­rę upo­ka­rzał, zwy­cię­żo­ny. Zauważ­my, natu­ra odzy­sku­je utra­co­ną cześć i wła­sność nie poprzez upięk­sze­nie tego ludz­kie­go dzie­ła i w ten spo­sób wyka­za­nie swej nad nim wyż­szo­ści, lecz na odwrót – poprzez „odar­cie”, degra­da­cję, wręcz uśmier­ce­nie. Mię­dzy nią a czło­wie­kiem nie ma zgo­dy.

4.

Ogród jest czar­ną arka­dią, śmierć nie kła­dzie się na niej cie­niem, jak na słyn­nym obra­zie Pous­si­na, lecz nie­po­dziel­nie w niej panu­je. Znisz­czy­ła drze­wa, posą­gi, swą obec­ność zna­czy wysu­szo­ny­mi kość­mi, co waż­niej­sze jed­nak – pożar­ła czas. W pierw­szym wer­sie poja­wia się cza­sow­nik w cza­sie prze­szłym, a potem już tyl­ko wyli­cze­nie zna­mion uśmier­co­ne­go ogro­du. Bez­czas, pust­ka, nie­przy­dat­ność („podar­te sztan­da­ry”).

5.

Suge­stia czar­nej arka­dii roz­cią­ga się na sfe­rę idei. Obraz jest ekwi­wa­len­tem cha­osu, wydrą­że­nia, nico­ści. Zma­sa­kro­wa­ny Apol­lo odsy­ła do for­ma­cji kla­sycz­nej, „podar­ty sztan­dar” – do epo­ki nowo­cze­snej, któ­ra w miej­sce tra­dy­cji, ładu, meta­fi­zy­ki sta­wia zmia­nę, postęp, ducho­wość, afir­mu­ją­cej i demo­ni­zu­ją­cej tłum.

Trud­no nie dostrzec, że zarów­no ta opo­zy­cja, jak i jej emble­ma­ty nale­żą do ele­men­tar­nych pojęć i zde­cy­do­wa­nie stry­wia­li­zo­wa­ne­go ima­gi­na­rium XX wie­ku.

6.

Miłość – zauważ­my – zno­wu jest natu­rą, wystę­pu­je bowiem pod posta­cią wichru i bestii, kar­mią­cej się łza­mi i krwią. Natu­ra – prze­moż­na – sie­je spu­sto­sze­nie i anek­tu­je czyn­nik ludz­ki. W efek­cie nie liczy się honor czy wia­ry­god­ność, rzą­dzi zaś bez­praw­ny i amo­ral­ny instynkt.

7.

Spójrz­my na trze­ci i czwar­ty wers dru­giej stro­fy: czy nie sły­chać w nim echa mizo­gi­ni­zmu? „Wia­ro­łom­ne przy­się­gi” z pew­no­ścią odno­szą się do kobie­ty, a „zaklę­cia”? Rów­nież. Pode­pta­nie zaklęć przez zdra­dzo­ne­go kochan­ka wska­zu­je na szcze­gól­ną dwu­znacz­ność uczuć, któ­re nie pod­da­ją się wymo­gom rozu­mu. Pode­pta­nie kłam­stwa nie jest więc źró­dłem jakie­go­kol­wiek zado­wo­le­nia.

8.

Miłość jest gra­fo­man­ką, to zro­zu­mia­łe, jed­nak czy stro­fa miło­sna rów­nież musi być gra­fo­man­ką? Być może tak. Mówie­nie miło­sne loku­je się na kło­po­tli­wej gra­ni­cy mię­dzy czymś eks­tre­mal­nie wła­snym i eks­tre­mal­nie obcym. Do tego nie mogąc posłu­żyć się sty­lem zbyt­nio wyszu­ka­nym, nara­ża się na wywo­ła­nie wra­że­nia tuzin­ko­wo­ści, powta­rza­nia się, try­wial­no­ści. Z kolei wybie­ra­jąc eks­klu­zyw­ność, wybie­ra sztucz­ność i nie­wia­ry­god­ność. Bez­pre­ten­sjo­nal­ność zwal­cza lite­ra­tu­rę, sta­nię­cie po stro­nie lite­ra­tu­ry wywo­łu­je na wierzch pre­ten­sjo­nal­ność.

W tej sytu­acji trze­ba posłu­żyć się tym, co znaj­du­je się pod ręką. Autor oma­wia­ne­go wier­sza ma pod ręką mło­do­pol­ską, redun­dant­ną eks­pre­sję, opar­tą na zało­że­niu, że sło­wa miło­sne są sło­wa­mi mocy, zaklę­cia­mi, przy­się­ga­mi. Magia, per­for­ma­tyw­ność słów, ma zatem na poję­cie miło­ści decy­du­ją­cy wpływ. Ergo: klę­ska miło­sna to klę­ska słów.

9.

War­ta roz­wa­że­nia jest jed­nak hipo­te­za odwrot­na, mia­no­wi­cie, że miłość dzie­je się poza sło­wa­mi, że nie chcąc podzie­lić losu zaklęć, sta­wia się poza nimi. Tym samym pro­wa­dzi do unie­waż­nie­nia języ­ka. Sły­szy­my już nie „sło­wa mocy”, lecz jedy­nie pew­ną słow­ną dra­pe­rię, będą­cą dla miło­ści wyobra­żo­nym przez nas, w isto­cie nie­zna­czą­cym, a nawet zbęd­nym tłem.

10.

Jeśli tak, to mamy w tej zwrot­ce odmia­nę cze­goś, co moż­na by nazwać przed­wier­szem. W stro­fie pierw­szej, w sce­ne­rii wyzu­tej z ory­gi­nal­no­ści, czy­li takiej, w któ­rej nie mógł­by się zmie­ścić – wiersz umarł, albo raczej nie naro­dził się zawcza­su. Odby­wa się w niej coś, co w skró­cie da się okre­ślić jako toż­sa­mość abor­cji i euta­na­zji poetyc­kiej. Poezja nie rodzi się, a mimo to umie­ra, czy raczej – jest uśmier­co­na. W stro­fie dru­giej miłość oka­zu­je się zja­wi­skiem lin­gwi­stycz­nym, zatem czymś wobec miło­ści jako takiej cał­ko­wi­cie obo­jęt­nym. Jeśli tak, to wiersz sta­je się czymś obo­jęt­nym same­mu sobie. Z inne­go punk­tu widze­nia miłość jest tym czymś, co loku­je się poza sło­wa­mi, tak­że sło­wa­mi wier­sza.

11.

Czy „Poezja” jest recy­dy­wą – albo powro­tem – mło­do­polsz­czy­zny? Pyta­nie przed­wcze­sne, jed­nak już teraz nie­po­zba­wio­ne racji. Od razu zazna­czyć nale­ży, iż była­by ta recy­dy­wa (remi­sja) pew­ne­go rodza­ju kamu­fla­żem, a powrót, jeśli woli­my tę ewen­tu­al­ność, pozo­rem.

To zaś z powo­du mia­zma­tycz­no­ści. Czy­ta­my: „A nad ową otchła­nią”… „Ową”, czy­li zna­ną, opi­sa­ną już, dosta­tecz­nie wykre­ślo­ną, nie­bu­dzą­cą sprze­ci­wu. „Otchłań” zna­czy tu bez­for­mie, zatar­cie war­to­ści, bez­kształt; potocz­nie rozu­mia­ny nihi­lizm, nie­ma­ją­cy głęb­szych nie­tz­sche­ań­skich kono­ta­cji, zwią­za­nych z prze­pra­co­wa­niem sta­rych war­to­ści i wyło­nie­niem ich nowe­go rozu­mie­nia. Nihi­lizm „tru­pi”, czy­li nie do wyzy­ska­nia w jaki­kol­wiek spo­sób. Nie­od­sy­ła­ją­cy do wyobra­że­nia jakiej­kol­wiek wol­no­ści. Nie­ko­ry­go­wal­ny. Nie­re­for­mo­wal­ny. Nie do napra­wie­nia. Może zostać jedy­nie zaprze­czo­ny, unie­waż­nio­ny poprzez prze­nie­sie­nie życia w jakąś zde­cy­do­wa­nie inną sfe­rę.

Zba­wie­nie nie przy­cho­dzi więc eta­pa­mi, od wewnątrz, nie rodzi się z tru­piej mazi, nie fer­men­tu­je w kazi­rod­czym połą­cze­niu dobra i zła. Nie moż­na na nie zasłu­żyć, nie da się odpra­co­wać winy. „Głos wskrze­sza­ją­cy i prze­ba­cza­ją­cy” przy­cho­dzi z zewnątrz, ex machi­na.

12.

Myśl sta­ra: poeta jest jak Bóg, któ­ry może wszyst­ko wskrze­sić i wyba­czyć. Bóg jest jak poeta. Żeby odpo­wie­dzieć na pyta­nie, co wła­ści­wie ozna­cza ta kom­pe­ten­cja, trze­ba zająć się wer­sem fina­ło­wym wier­sza, czy też mówiąc ści­ślej – miej­scem, w któ­rym ten wiersz napraw­dę się zaczy­na i jed­no­cze­śnie koń­czy.

„Ach! Musi umrzeć w życiu, co ma powstać w pie­śni”, znaj­du­je­my u Lecho­nia. „Co ma ożyć w pie­śni, zagi­nąć powin­no w rze­czy­wi­sto­ści” – u Mic­kie­wi­cza. Schil­le­row­ska sen­ten­cja, roz­sła­wio­na przez przed­mo­wę do Kon­ra­da Wal­len­ro­da, zosta­je przez Lecho­nia odwró­co­na.

Dla­cze­go, przez przy­pa­dek, nie­uwa­gę?

13.

Zakła­dam, że nie. Wers Lecho­nia to kon­se­kwen­cja wer­su poprzed­nie­go, jego kaden­cja. Jest  n a g ł y m  roz­wią­za­niem nara­sta­ją­cej dys­har­mo­nii świa­ta.

Jest też oczy­wi­ście świa­dec­twem, że myśl Schil­le­ra ule­gła lek­sy­ka­li­za­cji, a wsku­tek tego – ode­rwa­niu od pro­ble­mu histo­rycz­ne­go i, by tak rzec, zegzy­sten­cja­li­zo­wa­niu. Zako­rze­nia kon­cep­cję o two­rze­niu jako sub­sty­tu­cie – lub sub­li­ma­cji – doświad­cze­nia, zamien­ni­ku pożą­da­nia.

14.

„Ach”, czym ono jest? Oszczę­dza­jąc der­ri­diań­skie sko­ja­rze­nia na lep­szą oka­zję, stwierdź­my tyl­ko jego dziw­ną ope­ra­cyj­ność. Moż­na bowiem przy­jąć, że pro­wa­dzi ono do unie­waż­nie­nia świa­ta, a wraz z nim wszyst­kich jego upad­ków (zba­wie­nie świa­ta, wskrze­sze­nie, wyba­cze­nie, rów­no­znacz­ne było­by ze zba­wie­niem od świa­ta), albo zdra­dza bez­sil­ność wier­sza w sto­sun­ku do pro­ble­mów rze­czy­wi­sto­ści, czy też brak dostę­pu do niej, albo – eks­ta­tycz­nie – dwo­istość bytu, realiów i ich onto­lo­gicz­nych prze­kro­czeń, wresz­cie zdra­dza este­ty­zu­ją­ce czy nar­cy­stycz­ne urze­cze­nie bycia w wier­szu, bądź w sło­wie.

15.

„Ach” otwie­ra zaska­ku­ją­co roz­le­głe pole domy­słów. Pod­miot zmie­nia się w tym wykrzyk­ni­ku. Dotych­cza­so­wy jego inte­gral­ny pesy­mizm, oka­le­cze­nie uczuć, domyśl­na mizan­tro­pia, zasad­ni­cza nie­wy­go­da zwią­za­na z egzy­sten­cją w czar­nej idyl­li – wszyst­ko to zni­ka, zdmuch­nię­te przez eks­ta­tycz­no-rzew­ne wes­tchnie­nie. Ten, któ­ry nie wie, prze­ista­cza się w tego, któ­ry wie?

Otóż nie: w tego, któ­ry nie chce, któ­re­mu się nie chce, któ­re­mu się ode­chcia­ło wie­dzieć.

16.

W tym wier­szu mówi ktoś, komu się nie chce. Nie chce mu się mówić, więc wycią­ga goto­we, uży­wa­ne, lecz nie cał­kiem zuży­te tablicz­ki ze spi­sem war­to­ści i sen­sów, roz­sta­wia je nie­zbyt uważ­nie, ich ukła­do­wi nie sta­ra się nadać spój­no­ści. Wie z góry, bądź co bądź inte­li­gent­ny sza­farz pozo­rów, że – zanim zre­zy­gnu­je­my z para­dok­sal­nym zado­wo­le­niem – popę­dzi­my za tymi przy­pad­ko­wy­mi wska­za­nia­mi to w jed­ną, to w dru­gą stro­nę i zro­bi­my, co moż­na, żeby nie­ist­nie­ją­cy szyfr do nie­ist­nie­ją­cej cało­ści zła­mać.

17.

Ale jeśli temu, komu nie chce się mówić w wier­szu, jesz­cze bar­dziej nie chce się żyć? Wie­dząc o Lecho­niu mało, wiem prze­cież, że popeł­nił samo­bój­stwo. Ktoś powie: kie­dyś, póź­niej, prze­cież nie w tym wier­szu.

Lecz czy poeta, któ­re­mu nie chce się mówić, może być czło­wie­kiem, któ­re­mu chce się żyć? Czy „umrzeć w życiu”, żeby „powstać w pie­śni” nie jest jakąś pro­gno­zą dla sie­bie? Czy poeta, któ­re­mu nie chce się mówić, nie uczy­nił w isto­cie sza­lo­ne­go posta­no­wie­nia, żeby stać się pie­śnią? legen­dą? mitem? Wiecz­nie nie­po­ko­ją­cym zna­kiem zapy­ta­nia, utrwa­lo­nym mię­dzy inny­mi w ciem­nych, lecz „leni­wych” wier­szach?

18.

Poezja jest w sło­wie „Ach”: ono jako jedy­ne wyda­je się anty­no­mi­na­li­stycz­ne. Ono odno­si się albo do ste­reo­ty­pu, któ­ry jest wszak two­rem słow­nym, albo do kon­cep­cji roz­dzie­le­nia sztu­ki i rze­czy­wi­sto­ści, nada­ją­cej poezji sta­tus a prio­ri meta­fi­zycz­ny. Była­by to meta­fi­zy­ka na skró­ty, życze­nio­wa, nie­obar­czo­na odpo­wie­dzial­no­ścią za cokol­wiek, co jest przez nią warun­ko­wa­ne.

19.

Meta­fi­zy­ka uda­wa­na, wcie­la­ją­ca dość wytar­te wzor­ce poezji roman­tycz­nej i mło­do­pol­skiej. Pasti­szo­wa w tym sen­sie, że potwier­dza­ją­ca Jame­so­now­ską kon­cep­cję pasti­szu jako sta­nu – w tym wypad­ku – wewnętrz­ne­go wytra­wie­nia wier­sza.

20.

Ach. Ech.

O autorze

Piotr Śliwiński

profesor Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, Kierownik Zakładu Poetyki i Krytyki Literackiej UAM. Krytyk literacki, redaktor, badacz polskiej poezji współczesnej. Autor i współautor książek, m.in. Awangarda przedwojenna, Kraków 2004; Po całości. Szkice, punkty, Poznań 2016 ‒ razem z K. Hoffmannem i M. Jaworskim, a także redaktor blisko dwudziestu książek na temat poezji współczesnej (ostatnio Jakieś rozwiązania. Szkice o poezji (nie tylko) najnowszej, Poznań 2016).

Powiązania

Doświadczanie romantyczności

recenzje / KOMENTARZE Piotr Śliwiński

Autor­ski komen­tarz Pio­tra Śli­wiń­skie­go, towa­rzy­szą­cy pre­mie­rze książ­ki Roman­tycz­ność. Współ­cze­sne bal­la­dy i roman­se inspi­ro­wa­ne twór­czo­ścią Ada­ma Mic­kie­wi­cza, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim 5 wrze­śnia 2022 roku.

Więcej

Wyczerpanie, niewyczerpane. Parę zdań o wyborze wierszy Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego

recenzje / ESEJE Piotr Śliwiński

Recen­zja Pio­tra Śli­wiń­skie­go, towa­rzy­szą­ca wyda­niu książ­ki Euge­niu­sza Tka­czy­szy­na-Dyc­kie­go Gdy­by ktoś o mnie pytał, któ­ra uka­za­ła się w Biu­rze Lite­rac­kim 11 mar­ca 2020 roku.

Więcej

Pozytywki i marienbadki

nagrania / między wierszami Różni autorzy

O twór­czo­ści Andrze­ja Sosnow­skie­go wypo­wia­da­ją się Woj­ciech Bono­wicz, Jacek Guto­row, Anna Kału­ża, Joan­na Orska, Piotr Śli­wiń­ski, Kamil Zając.

Więcej

Dyskusja „Barbarzyńcy czy nie. Dwadzieścia lat po przełomie”

nagrania / między wierszami Różni autorzy

Port Wro­cław 2009: wypo­wie­dzi Dariu­sza Nowac­kie­go, Pio­tra Śli­wiń­skie­go, Justy­ny Sobo­lew­skiej, Pio­tra Czer­niaw­skie­go, Dar­ka Fok­sa, Krzysz­to­fa Jawor­skie­go, Boh­da­na Zadu­ry, Roma­na Hone­ta.

Więcej

Literatura polska ostatniego dwudziestolecia

nagrania / między wierszami Piotr Śliwiński

Wykład Pio­tra Śli­wiń­skie­go o naj­waż­niej­szych publi­ka­cjach lite­rac­kich ostat­nich dwu­dzie­stu lat.

Więcej

Na co dzień raczej nie rozpaczam

wywiady / o pisaniu Jacek Podsiadło Piotr Śliwiński

Roz­mo­wa Pio­tra Śli­wiń­skie­go z Jac­kiem Pod­sia­dłą prze­pro­wa­dzo­na na spo­tka­niu autor­skim w Biu­rze Lite­rac­kim 30 stycz­nia 2014 i opu­bli­ko­wa­na na stro­nie dwutygodnika.com.

Więcej

Przedszkolny sen Marianki

recenzje / ESEJE Piotr Śliwiński

Szkic Pio­tra Śli­wiń­skie­go towa­rzy­szą­cy pre­mie­rze książ­ki Przed­szkol­ny sen Marian­ki Jac­ka Pod­sia­dły, któ­ra uka­za­ła się nakła­dem Biu­ra Lite­rac­kie­go 20 kwiet­nia 2015 roku.

Więcej

Strojka

recenzje / KOMENTARZE Piotr Śliwiński

Autor­ski komen­tarz Pio­tra Śli­wiń­skie­go do książ­ki Hor­ror Poeti­cus.

Więcej

Krystyna Miłobędzka od początku

recenzje / ESEJE Piotr Śliwiński

Recen­zja Pio­tra Śli­wiń­skie­go z książ­ki dwa­na­ście wier­szy w kolo­rze Kry­sty­ny Miło­będz­kiej.

Więcej

Świat podminowany

recenzje / ESEJE Piotr Śliwiński

Recen­zja Pio­tra Śli­wiń­skie­go z książ­ki Imię i zna­mię Euge­niu­sza Tka­czy­szy­na-Dyc­kie­go.

Więcej

piąte królestwo – pięć uwag

recenzje / NOTKI I OPINIE Piotr Śliwiński

Autor­ski komen­tarz Pio­tra Śli­wiń­skie­go do książ­ki pią­te kró­le­stwo Roma­na Hone­ta, wyda­nej nakła­dem Biu­ra Lite­rac­kie­go 20 stycz­nia 2011 roku.

Więcej

sto jedenaście wierszy o własnym pomyśle na pustkę

recenzje / ESEJE Piotr Śliwiński

Recen­zja Pio­tra Śli­wiń­skie­go z książ­ki Oddam wier­sze w dobre ręce (1988–2010) Euge­niu­sza Tka­czy­szy­na-Dyc­kie­go, któ­ra uka­za­ła się 5 stycz­nia 2010 roku na łamach „Gaze­ty Wybor­czej”.

Więcej

Sześć głosów o wierszach Jacka Gutorowa

recenzje / NOTKI I OPINIE Różni autorzy

Komen­ta­rze Zdzi­sła­wa Jasku­ły, Andrze­ja Nowa­ka, Mie­czy­sła­wa Orskie­go, Pio­tra Śli­wiń­skie­go, Ada­ma Wie­de­man­na oraz Kon­ra­da Woj­ty­ły.

Więcej

Wierszem na odlew

recenzje / ESEJE Piotr Śliwiński

Recen­zja Pio­tra Śli­wiń­skie­go z książ­ki Kup kota w wor­ku Tade­usza Róże­wi­cza.

Więcej

O Bez stempla

recenzje / NOTKI I OPINIE Różni autorzy

Komen­ta­rze Anny Kału­ży, Jac­ka Guto­ro­wa, Ada­ma Wie­de­man­na, Pio­tra Śli­wiń­skie­go, Pio­tra Boga­lec­kie­go.

Więcej

Piotr Kępiński – krytyk z charakterem

recenzje / ESEJE Piotr Śliwiński

Recen­zja Pio­tra Śli­wiń­skie­go z książ­ki Bez stem­pla Pio­tra Kępiń­skie­go.

Więcej

Dlaczego nie mamy dość Różewicza

recenzje / ESEJE Piotr Śliwiński

Recen­zja Pio­tra Śli­wiń­skie­go z książ­ki nauka cho­dze­nia Tade­usz Róże­wi­cza.

Więcej

O Rozbiórce

recenzje / NOTKI I OPINIE Różni autorzy

Komen­ta­rze Anny Kału­ży, Justy­ny Sobo­lew­skiej, Pio­tra Śli­wiń­skie­go i Karo­la Mali­szew­skie­go.

Więcej

Ponowoczesny Arcypoeta

recenzje / ESEJE Piotr Śliwiński

Recen­zja Pio­tra Śli­wiń­skie­go z książ­ki Wier­sze wypra­ne Mar­ci­na Świe­tlic­kie­go.

Więcej

On młody i genialny był…

recenzje / ESEJE Piotr Śliwiński

Recen­zja Pio­tra Śli­wiń­skie­go z książ­ki List otwar­ty Krzysz­to­fa Siw­czy­ka.

Więcej

Dialogi z wierszem (w tle)

recenzje / ESEJE Piotr Śliwiński

Recen­zja Pio­tra Śli­wiń­skie­go towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki Mię­dzy wier­sza­mi Boh­da­na Zadu­ry, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim 20 wrze­śnia 2002 roku.

Więcej

Czytać głębiej

recenzje / ESEJE Tomasz Fijałkowski

Recen­zja Toma­sza Fijał­kow­skie­go z książ­ki Hor­ror poeti­cus Pio­tra Śli­wiń­skie­go.

Więcej

Ćwiczenia z bezstronności

recenzje / ESEJE Maciej Boenisch

Recen­zja Macie­ja Boeni­scha z książ­ki Hor­ror Poeti­cus Pio­tra Śli­wiń­skie­go.

Więcej

Strojka

recenzje / KOMENTARZE Piotr Śliwiński

Autor­ski komen­tarz Pio­tra Śli­wiń­skie­go do książ­ki Hor­ror Poeti­cus.

Więcej

Czytać głębiej

recenzje / ESEJE Tomasz Fijałkowski

Recen­zja Toma­sza Fijał­kow­skie­go z książ­ki Hor­ror poeti­cus Pio­tra Śli­wiń­skie­go.

Więcej

Ćwiczenia z bezstronności

recenzje / ESEJE Maciej Boenisch

Recen­zja Macie­ja Boeni­scha z książ­ki Hor­ror Poeti­cus Pio­tra Śli­wiń­skie­go.

Więcej