książki / POEZJE

Języki obce

Jacek Dehnel

Fragmenty książki Języki obce Jacka Dehnela, która ukazała się nakładem Biura Literackiego w serii "Poezje" 3 października 2013 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Fale

Pognie­cio­na butel­ka z pla­sti­ku w ciem­no­ści:
rom­by, dzi­kie trój­ką­ty – ostry tłu­czeń bie­li,
żad­nych przejść i niu­an­sów, rysu­nek jest prost­szy.

Nic nie boli jak szczę­ście, w któ­rym się nie gości:
fol­der „Rzym­skie waka­cje”: bryzg wody w kąpie­li,
opróż­nio­ne butel­ki pod ścia­ną. W ciem­no­ści

cia­ła jak srebr­ne wota. I usta – jak gwoź­dzik –
okrą­głe, w środ­ku kadru. Śmia­li się? Krzy­cze­li?
Nic, żad­nych pod­po­wie­dzi. Rysu­nek zbyt pro­sty.

Kto z kim? Obra­ca­ją się żar­na zazdro­ści,
sypie się czar­na mąka. Każ­dy z nich obdzie­lił
innych. Dla nas – zgnie­cio­ne butel­ki w ciem­no­ści,

cho­ciaż też tu sto­imy, na pia­sku: od Ostii
dzie­li nas tyl­ko ekran, więc nic nas nie dzie­li,
żad­ne przej­ście czy niu­ans. Rysu­nek jest pro­sty,

roz­róż­nia nie­pro­szo­nych od pro­szo­nych gości,
tych, któ­rzy mają wszyst­ko, od tych, któ­rzy mie­li.
Pognie­cio­na butel­ka z pla­sti­ku w ciem­no­ści:
żad­nych przejść i niu­an­sów, rysu­nek jest prost­szy.

Pociąg War­sza­wa – Gdańsk, 26 IV 2010


Niewdzięczność

Skąd wró­cił do mnie nagle ten obraz: roz­wi­dle­nie
gałę­zi cze­re­śni, rosną­cej na koń­cu ogro­du?
I to, jak ule­głą była – z naj­niż­szym kona­rem bli­sko zie­mi,
zapra­sza­ją­cym do wej­ścia, z kolej­nym po dru­giej stro­nie,
wresz­cie z tym wyso­kim roz­wi­dle­niem, gdzie moż­na było
oprzeć sto­pę,
by, trzy­ma­jąc się jed­nej z gałę­zi, się­gać po ciem­no­wi­śnio­we, nie­mal czar­ne
cze­re­śnie!

Ścię­to ją parę lat temu, tuż pod naj­niż­szym kona­rem,
nie wiem kto, nie wiem po co – bo jak wytłu­ma­czyć
nie­wdzięcz­ność wobec drze­wa, któ­re z takim odda­niem rodzi­ło owo­ce,
któ­re z takim odda­niem sła­ło się pod tramp­ki i chwyt­ne ręce chłop­ców?

I gdzie indziej mie­ni się tam­ta pio­no­wa ławi­ca liści,
i kto inny opie­ra sto­pę na tam­tym roz­wi­dle­niu:
wychy­la się dale­ko,
i zda się, że nie się­gnie, a się­ga,
zry­wa trzy naraz
i pod­no­si je
do
ust.

War­sza­wa, 14 V 2011


Piosenka pracownika średniego szczebla

dla A.S.

Tyle razy cię odwra­ca­łem
z brzu­cha na ple­cy i z ple­ców na brzuch
ale miłość zaczę­ła się odkąd w komór­ce
odwró­ci­łem two­je imię i nazwi­sko
żeby mieć cię na samym począt­ku listy
zaczę­ła się odkąd w kon­tak­tach
zasy­cza­ły elek­trycz­ne węgo­rze
odkąd w małej ciem­nej komór­ce
odwró­ci­łem cię i zoba­czy­łem że masz
zgo­ła inną stro­nę któ­ra
nie odpo­wia­da na smsy i nie odbie­ra
a zatem odbie­ra wszyst­ko

War­sza­wa, 8 X 2012


Zygmunt Kubiak pisze posłowie do Wierszy i prozy Kawafisa

Widzę jego rękę, jak rzu­ca dłu­gi cień na wskroś kar­tek
w żół­tym świe­tle sześć­dzie­siąt­ki.
Ale może być i mlecz­ny dzień. I biur­ko z sana­cyj­nej dębi­ny. Albo,
cze­mu nie, tanie, z paź­dzie­rza.

Takie były – pisze – stu­dia i pra­ce w mie­ście Pto­le­me­uszów
u schył­ku nasze­go stu­le­cia w latach fin de siècle’u.
Poeta łączył pra­cę biu­ro­wą i pod­nie­ca­ją­cą dzia­łal­ność makler­ską
z bar­dziej pod­nie­ca­ją­cym tru­dem nad sztu­ką.

Czy aby bar­dziej? Ten w sza­li­ku, kasz­lą­cy,
sowio­oki w kół­kach gru­bych oku­la­rów
Kawa­fis,
wnuk szli­fie­rza dia­men­tów,

przy­sła­nia mu tam­te­go, któ­ry, być może,
klasz­cze w ręce po jakiejś uda­nej trans­ak­cji:
wiel­kiej sprze­da­ży baweł­ny,
nagłej zwyż­ce akcji Kana­łu:
Kawa­fi­sa,
wnu­ka han­dla­rza dia­men­tów.

Nawet jeśli to kłam­stwo – każ­de­go widzieć jak naj­peł­niej,
każ­de­mu dać
choć­by w wyobra­że­niach
szan­sę na odmia­nę.

Pociąg Kra­ków – War­sza­wa, 25 IV 2011


Odkopanie posągu Antinousa w Delfach, 1894

Stąd wycho­dzi do licz­nych świą­tyń całej zie­mi,
speł­nia proś­by tych, któ­rzy go pro­szą,
i leczy cho­ro­by tych w potrze­bie, zsy­ła­jąc na nich sny.
(z obe­li­sku Anti­no­usa w Rzy­mie)

Chrzęsz­czą­cy w zębach pia­sek. Odcisk od oskar­du.
Roz­my­te chmu­ry chmur­nych, poru­szo­nych twa­rzy.
Leta pły­nie przez mię­so, nie pły­nie przez mar­mur,
ja jestem nadal mło­dy, wy – od daw­na sta­rzy.
Imię zacho­wał przy­pis, a kształt ramion – zie­mia.
Nie współ­czu­ję wam ani nie zazdrosz­czę. Spa­łem.
Zanu­rzy­łem się w wodzie tym śmier­tel­nym cia­łem,
wynu­rzy­łem się z zie­mi cia­łem nie­śmier­tel­nym.
Czy nie o tym marzy­cie, kopa­cze w kasz­kie­tach,
nio­sąc krzy­czą­ce bety do chrzciel­ni­cy w cer­kwi?

War­sza­wa, 7 IV 2013


Tyger, tyger, dimm’d and matt
In the forests of the flat

I two­ja pod­sta­wo­wa jed­nost­ka spo­łecz­na, jak każ­da, wypo­sa­żo­na jest w tygry­sa. Tygrys przez więk­szość cza­su nie robi nic. Śpi. Prze­wra­ca się z boku na bok. Leży przy komin­ku, jeśli w loka­lu jest komi­nek, albo w kwa­dra­tach żół­te­go świa­tła pod oknem bal­ko­no­wym. Cza­sa­mi coś mruk­nie przez sen, na tyle jed­nak rzad­ko, że wyda­je się led­wie tygry­sią skó­rą – nie­zgrab­ną, nie­mod­ną czę­ścią wystro­ju wnę­trza, któ­rą trzy­ma się w domu tyl­ko przez sen­ty­ment; obiek­tem żar­tów i drob­nych zło­śli­wo­ści.
A potem, w bez­sen­sow­nym momen­cie, zry­wa się i poże­ra to, co kochasz naj­bar­dziej, zosta­wia­jąc wszę­dzie bry­zgi krwi i poła­ma­ne meble. Ci, któ­rzy roz­pa­cza­ją cicho, stro­fu­ją nie­umiar­ko­wa­nych w pła­ka­niu i wyciu: „Sza – mówią – obu­dzi­cie tygry­sa”.
Ale tygrys już śpi. Tra­wi. Prze­wra­ca się z boku na bok w cie­płym świe­tle.

Omi, NY, 20 IX 2009


Maj w departamencie Somme

Na dłu­gim łuku wzgó­rza ponad Beau­val, tuż za roz­ło­ży­stą hur­tow­nią fos­fa­tów, niską budą z meta­lu i siwe­go beto­nu, odgro­dzo­ne od szo­sy słu­pa­mi elek­trycz­no­ści – te stro­me dachy i cegla­ne wie­życz­ki, naje­żo­ne cho­rą­giew­ka­mi, gzym­sa­mi i komi­na­mi. Archi­tek­to­nicz­na bom­bo­nie­ra. Ponad gałę­zia­mi bzów i cisów, prze­gię­ty­mi przez ogro­dze­nie, łusz­czy się far­ba z zatrza­śnię­tych na amen okien­nic, opusz­czo­nych żalu­zji. Brzóz­ka w samej bra­mie jak wyrzut, że nikt tędy od lat nie prze­cho­dził – choć jest może jakaś bocz­na furt­ka i jakiś dozor­ca, wie­trzą­cy poko­je, doglą­da­ją­cy dachu?
Gip­so­we kar­tu­sze, tral­ki, zwor­ni­ki, wzor­ki z róż­no­barw­nych pły­tek i cegieł, roz­kru­sza­ne przez dziel­ny bluszcz. Jeśli podejść od dru­giej stro­ny, widać przez kuty par­kan sta­re staj­nie z malo­wa­ny­mi na zie­lo­no drzwia­mi, a wyżej ema­lio­wa­ne tablicz­ki. Imio­na daw­no zmar­łych koni: Espe­ran­ce, Ruf­fian, Man­do­li­ne, nie­ma­ją­cych poję­cia, że dziś świę­to w mia­stecz­ku, sied­mio­let­nie dziew­czyn­ki w różo­wych bodies idą za samo­cho­dem z gło­śni­ka­mi do tak­tu umcyk umcyk, macha­jąc srebr­ny­mi bâtons, a ich duże mat­ki i ciot­ki drep­cą po bokach, mówiąc: c’est ado­ra­ble!; prze­cho­dzą pod domem z kolek­cją gip­so­wych figu­rek w oknach, na dachu pla­sti­ko­wy fla­ming.

Beau­val, 24 V 2010

O autorze

Jacek Dehnel

Urodzony 1 maja 1980 roku w Gdańsku. Poeta, prozaik, tłumacz. Zajmuje się także malarstwem i rysunkiem. Laureat m.in. Nagrody Fundacji im. Kościelskich (2005), Paszportu "Polityki" (2007), Nagrody Splendor Gedanensis (2008) oraz Nagrody Śląski Wawrzyn Literacki (2009). Nominowany do Nagrody Literackiej Nike w 2009 i w 2010 roku. W 2014 roku nominowany do Nagrody im. Wisławy Szymborskiej i Nagrody Literackiej m.st. Warszawy za tom Języki obce (2013). Mieszka w Warszawie.

Powiązania