Pieta
Dzień za siateczką firanki.
Odległy, pochyły obłok, zimny
świst bata nad parującym zadem konia.
Poślinionym końcem nitki próbuję
trafić w ucho igły i słyszę nagle
siebie: mój skrzypiący oddech
jak ostrzenie kosy lub noża.
Dziadek Jarosz
Kiedyś wiedziałem, po co tu jestem.
Mój ojciec starzeje się i upodabnia
do mnie. Trzymam mu młotek, kombinerki,
gdy przybija sosnowe ćwierćwałki. Co chwilę
wydaje mi się, że mu zasłaniam, lecz nie;
mój cień pada obok: na srebrne widelce i szafę.
Górne światło I
Do kościoła wchodzą pachnący
chłodem ludzie, ksiądz otrzepuje buty.
Ministrant wyjmuje pinezki i gwoździe
z popiołu, którym posypywał schody.
(Ciotka: To była pierwsza ważna śmierć
w moim dorosłym życiu. Z głośnika: Niech
nie trwoży się wasze serce). Powietrze jak ołów,
jak wyschnięte, spękane mydło.
W końcu pojawiam się ja, dociera do mnie,
docieram do siebie, bo nie wiedziałem, że kiedyś
tutaj się znajdę. Gdy kościelny otwiera furtę,
ostre jak ze szkła dzwony
stają się jeszcze głośniejsze.
Inkrustacja
We śnie: roztrzaskany o betonową
nogę mostu, pocięty karoserią
na zoranym kołami pasie zieleni.
Umieram, gniję i rodzę robaki.
Karmię ziemię, która miała koić serce.
To wczoraj. Teraz księżyc jak pęcherz,
żona obcina naszej śpiącej córce paznokcie.
Nie mogę się rozproszyć – skupiony
wsuwam pod kredens łapkę na myszy.
Najdelikatniej jak potrafię,
żeby nie strzeliła pusta.
Purgatorium
Ścigamy się z ojcem od trzech topól
do ganku. Widzę nas: pył w pyle.
Potem on spieszy się, by zamówić
kombajn do naszych dzierżawionych pól.
Nadal mam jego sweter, wojskowy pas.
Nie jestem sobie potrzebny, już wiem,
jak mogłem żyć. Nie jestem sobie potrzebny,
naplułem na patyk i rzuciłem psu. We śnie
wbiegłem do pokoju pełnego śpiących dzieci.
W długim lustrze zobaczyłem,
że trzymam w rękach głowę konia.
Trzech Króli
Huśtawka, przedszkolna karuzela.
Noc zbyt cicha, by zasnąć. Nagie modrzewie,
nad nimi niebo rozpędzone jak młyńskie koło.
Mielące ciemność, kości zmarłych i żywych.
Poniżej święte włosy mojej śpiącej córki.
Święta ślina cieknąca z jej ust. Święte rozpad, nędza,
przepych i cisza. W niej słyszę, jak moja żona
wchodzi po schodach. Chcąc wejść do domu,
kręci kluczem, majstruje przy zamku,
nie wiedząc, że drzwi są otwarte.
Obecność
Dachówka, gruz czerwonych cegieł.
Żona mówi: „Zapisz w tym swoim notatniku,
że tylko w szpitalach psychiatrycznych można
spotkać normalnych ludzi. Nie tych, którzy
skrzywdzili, lecz tych, których skrzywdzono”.
Zapisuję, potem kochamy się;
mój oddech na jej skórze, nasze
złączone ciała w nieogrzanym dziś domu.
Kto nas nazwał dziećmi Bożymi? Kto dał nam
czucie, żywot w dolinie wśród patyków,
gazet, posegregowanych śmieci? Z córką,
która jest naszym twardym mięśniem serca.
Która, gdy rano otwieram oczy, już stoi nade mną:
„Tato, ty tylko na chwilę zasnąłeś?”
„Nie, na chwilę się obudziłem”.
Fale
Zamoczyłem zaschnięte pędzle, starłem
swędzącą kroplę z twarzy. Kiedyś też, tak jak
moja córka, patrzyłem w górę i biegłem za samolotem.
To było wtedy, zanim zacząłem krzyczeć w sobie, że nie
chcę być na tej rozkołysanej ziemi taką twarzą, takim ciałem.
Z gąbczastymi płucami uczulonymi na pył słomy i siana,
z językiem, który nie daje świstu kamienia,
ciemnego smaku orzechów, zamachu motyki.
Takie przydarzyły mi się słowa. Choć mogłem być
gdzie indziej, gdzie indziej chciałem was zabrać.
Lecz mój głos kostniał jak śmierć. Nad nią przezierała
ostra cięciwa świtu, nieruchomiała planeta.
Sosny skrzypiały jak skrzeczy wrona.