książki / PROZA

Kochając

Andrzej Sosnowski

Henry Green

Fragmenty książki Kochając Henry'ego Greena w przekładzie Andrzeja Sosnowskiego, która ukazała się 27 kwietnia 2015 roku nakładem Biura Literackiego.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Kochając (fragment)

Pew­ne­go pięk­ne­go dnia sta­ry kamer­dy­ner nazwi­skiem Eldon leżał w swo­im poko­ju umie­ra­jąc pod opie­ką prze­ło­żo­nej poko­jó­wek, pan­ny Aga­ty Burch. Co jakiś czas resz­ta służ­by poje­dyn­czo lub w chór­kach dawa­ła wyraz odpo­wied­nim emo­cjom, wra­ca­jąc potem do wcze­śniej­szych zajęć.
Jed­no imię wypo­wia­dał raz po raz: – Ellen.
Ostro­łu­ko­we okna w poko­ju pana Eldo­na to było gołe szkło bez żad­nych zasłon czy stor. Dzia­ło się to bowiem w Irlan­dii gdzie nie ma zaciem­nień.
Roz­legł się męski śmiech. Pan­na Burch drgnę­ła, po chwi­li głos znów zabrzmiał dono­śnie. Char­ley Raun­ce, głów­ny lokaj, mówił za drzwia­mi do stra­chli­we­go Ber­ta, chłop­ca kre­den­so­we­go. Roz­po­zna­ła głos, lecz nie uda­ło jej się dosły­szeć co powie­dział.
– …jesz­cze coś o tym, com ci zaczął mówić – pra­wił – trze­ba zawsze myć zęby zanim w ogó­le ma się do czy­nie­nia z kobie­tą. To jest kwe­stia higie­ny oso­bi­stej. Dla­te­go że inte­re­su­je mnie twój los, za co powi­nie­neś być wdzięcz­ny. Jak mówię, wszyst­ko musisz brać lek­ko, kawa­le­rze, bo ina­czej sam sie­bie wykoń­czysz.
Kawa­ler wyglą­dał nie­wy­raź­nie.
– Odro­bi­na whi­sky, ot, tego ci trze­ba – mówił dalej Raun­ce, ale chło­pak nie chciał nawet sły­szeć.
– Nie tam – powie­dział odmow­nie drżą­cym gło­sem – nie potra­fię.
– No co ty? Wiesz gdzie trzy­ma karaf­kę praw­da? Na pew­no musisz wie­dzieć.
– Z tego poko­ju nie, nie potra­fię.
– Ruszaj, drob­nost­ki nigdy nie powin­ny leżeć ci na wątro­bie – powie­dział Raun­ce, osob­nik w ogó­le bla­dy, teraz jesz­cze bled­szy. – Sta­ry trzesz­czy już o swo­jej Ellen, nic nie zauwa­ży.
– Ale jest pan­na Burch.
– Ach tak? No i dla­cze­go od razu mi nie powie­dzia­łeś? To inna histo­ria. Łap się za moje noże i widel­ce. Ja się nią zaj­mę.
Raun­ce chwi­lę się wahał, potem wszedł. Chło­pak wytrzesz­czył oczy jak­by miał go zaraz dobiec krzyk. Drzwi były lek­ko uchy­lo­ne więc sły­szał w jaki spo­sób Raun­ce przed­kła­da spra­wę.
– Dziś moje popo­łu­dnie jak­by aku­rat przy­szło im do gło­wy żeby ćwi­czyć dzwo­nek – rzekł. – Jak pan­na chce to chwi­lę przy nim posie­dzę, a pan­na wyj­dzie łyk­nąć tro­chę powie­trza.
– A to bar­dzo dobrze – odpar­ła – cze­mu nie.
– O to cho­dzi pan­no Burch, pro­szę się stąd wypro­wa­dzić na spa­ce­rek. To odcią­ży gło­wę.
– Nie pój­dę dale­ko. Będzie mnie widać zaraz z tyłu domu. Zawo­łasz mnie, praw­da, gdy­by zaczę­ło być źle?
Char­ley roz­pro­szył oba­wy. Wyszła. Bert stał nie­ru­cho­mo z pra­wą ręką zdrę­twia­łą od mokrych noży. Drzwi zno­wu otwo­rzy­ły się na oścież. Wtem, nie­mal zanim pan­na Burch była na tyle dale­ko aby uszło to jej uwa­gi, dał się sły­szeć stu­kot zasu­wa­nej szu­fla­dy. Raun­ce wró­cił, cie­płą od whi­sky karaf­kę z rżnię­te­go szkła trzy­mał w obu dło­niach. Drzwi pozo­sta­ły sze­ro­ko otwar­te.
– Teraz jesz­cze posłu­chaj – powie­dział do Ber­ta – buł­ka z masłem i małe piwo w two­im wie­ku, wiem że sta­ry czło­wiek umie­ra, ale ten płyn zna­czy dla mnie wię­cej niż każ­de żar­cie czy wino. Otóż to. Chodź­my za sta­re dobre drzwi.
Cho­dzić tam to był rytu­ał za dni pana Eldo­na. Dobra kry­jów­ka mię­dzy tymi drzwia­mi otwar­ty­mi do środ­ka a ścia­ną kre­den­so­we­go poko­ju. Tutaj pole­wa­li sobie whi­sky pani T. – Ellen – zno­wu zaczął głos – Ellen.
Sły­sząc sze­lest Raun­ce wytknął gło­wę za drzwi, pod­czas gdy Bert głę­biej w środ­ku, jako że był naj­mniej­szy, spo­zie­rać mógł jedy­nie w inną stro­nę wzdłuż tyl­ne­go przej­ścia, mając oczy rów­no na wyso­ko­ści jed­ne­go z zawia­sów. Bert niko­go nie widział. Nato­miast Char­ley śle­dził wzro­kiem Edith, jed­ną z dwóch dziew­czyn słu­żeb­nych.
Odwró­co­na ple­ca­mi sta­ła patrząc na te pierw­sze drzwi któ­re pozo­sta­ły otwar­te w głąb poko­ju pana Eldo­na. Nie obró­ci­ła się póki nie powie­dział „ser­wus”. Dopie­ro wte­dy spo­strzegł, że umo­co­wa­ła pawie pió­ro na uro­czej głów­ce w fał­dach ciem­nych wło­sów. – A co ty tam masz? – spy­tał wysu­wa­jąc karaf­kę aż po kra­wędź drzwi jak gdy­by mówił: „zobacz co wła­śnie zna­la­złem”.
Obie­ma dłoń­mi unio­sła pan­cer­ną ręka­wi­cę za nad­gar­stek. Teraz widział, że jest wypeł­nio­na bia­ły­mi jaj­ka­mi bez pęk­nięć.
– Aleś napę­dził mi stra­cha – powie­dzia­ła bez prze­stra­chu w gło­sie.
– A zobacz co my tu mamy – odparł zezu­jąc na karaf­kę któ­rą trzy­mał w wycią­gnię­tej dło­ni. Po czym jego uwa­ga znów zwró­ci­ła się tam gdzie być może jej się spo­dzie­wa­ła, na piór­ko we wło­sach.
– Ścią­gnij to zanim się poka­żesz im na oczy – cią­gnął – a to co? Jaja? A po co? – spy­tał. Bert wyściu­bił gło­wę pod karaf­ką pre­zen­tu­jąc swe­go rodza­ju sze­ro­ki uśmiech mło­ko­sa dla dziew­cząt. Nie zmie­nia­jąc wyra­zu twa­rzy cał­kiem nagle zaczę­ła pło­nąć rumień­cem. Obłok z wol­na zmro­ził jej ciem­ne oczy, przy­dał im lśnią­cych faset. – Nic nie powie­cie – popro­si­ła i Char­ley już miał zamiar rzu­cić, że to jesz­cze będzie zale­ża­ło, kie­dy ode­zwał się dzwo­nek. Cen­tral­ka sygna­li­za­cyj­na stuk­nę­ła. – Dobra już dobra – powie­dział Raun­ce, idąc zoba­czyć z któ­re­go poko­ju dzwo­nio­no. Bert podą­żył za nim spe­szo­ny.
Char­ley wło­żył dwie mokre szklan­ki do drew­nia­nej wanien­ki w zle­wie, samą karaf­kę ukrył w jed­nej z szu­flad kre­den­su. – Ellen – sła­bym gło­sem wołał sta­ry czło­wiek. Co znów ścią­gnę­ło wzrok Edith w stro­nę kamer­dy­ner­skich drzwi. – Teraz posłu­chaj, kawa­le­rze – rzekł Raun­ce do Ber­ta – ufam, że twój roz­są­dek nie pozwo­li na to aby pani Welch wyszła z kuch­ni i oba­li­ła tę whi­sky. – Co nie wywo­ła­ło śmie­chów. Obo­je mło­dzi musie­li nasłu­chi­wać pana Eldo­na. Dzwo­nek zadzwo­nił dru­gi raz. – O.K. – powie­dział Raun­ce – nad­cią­gam. I mogła­byś potem oddać mi tę ręka­wi­cę – dodał. – Będę musiał rzu­cić ją na tacę żeby kie­dyś odnieść.
– Dobrze panie Raun­ce – odpo­wie­dzia­ła.
– O, teraz to panie – rzekł szcze­rząc zęby kie­dy wkła­dał mary­nar­kę. Gdy odszedł, zwró­ci­ła się do Ber­ta. Z nim mówi­ła sucho. Naj­wy­żej trzy mie­sią­ce star­sza, jed­nak takim tonem, że mogła­by być sio­strą jego mat­ki.
– Bo on będzie panem Raun­ce już po wszyst­kim – powie­dzia­ła.
– Czy pan Eldon umrze? – spy­tał Bert, po czym prze­ły­kał śli­nę.
– No jasne – ona na to mówi ze zdzi­wio­nym chi­cho­tem, a potem prze­cią­ga dłoń wzdłuż policz­ka.
Tym­cza­sem Char­ley wkro­czył kie­dy pani Ten­nant zie­wa­ła. Rze­kła doń:
– A tak dzwo­ni­łam, praw­da Artu­rze? – rze­kła; tak się nazy­wał jak każ­dy głów­ny lokaj po tym pierw­szym któ­ry rze­czy­wi­ście miał na imię Arthur, każ­dy Tom, Har­ry, Per­cy, Vic­tor; wszy­scy zwa­ni Arthur. – Czy widzia­łeś moją ogro­do­wą ręka­wi­cę? Jed­ną z pary, któ­rą przy­wio­złam z Lon­dy­nu?
– Nie pro­szę pani.
– Zapy­taj, czy nikt z pozo­sta­łych słu­żą­cych gdzieś na nią się nie natknął dobrze? Taka przy­krość.
– Tak pro­szę pani.
– Ach, no i powiedz jak się mie­wa Eldon?
– Przy­pusz­czam, że cały czas tak samo pro­szę pani.
– Boże boże. Teraz już dzię­ku­ję Artu­rze. To było­by wszyst­ko. Ale jesz­cze. Dok­tor Con­nol­ly, jak sądzę, przy­je­dzie lada chwi­la.
Wyszedł bez­gło­śnie zamy­ka­jąc maho­nio­we drzwi. Po dwu­dzie­stu wyćwi­czo­nych kro­kach zatrza­snął za sobą drzwi obi­te zie­lo­nym suk­nem. Sły­sząc trzask zawo­łał:
– Sam tu kawa­le­rze ona chce tę ręka­wi­cę nie zapo­mnij.
– Jaką ręka­wi­cę?
– Cho­ler­ną ogro­do­wą ręka­wi­cę z któ­rą Edith wybra­ła się na jaja – odparł Raun­ce. – Na Moj­że­sza rzuć okiem na zegar – cią­gnął – jest za dzie­sięć trze­cia a ja nie w łóżecz­ku. Dalej w try­mi­ga. – Wyszarp­nął z szu­fla­dy karaf­kę a Bert dostar­czył szklan­ki któ­re jesz­cze nie wyschły. – Wiecz­ny odpo­czy­nek daj mu teraz Panie – dopo­wie­dział Raun­ce innym tonem gło­su, po czym kon­ty­nu­ował:
– Mokre szklan­ki? Gdzieś ty się wycho­wał? Weź­mie­my sobie dwie suche jak nale­ży – zawo­łał. – Teraz do robo­ty. Jaz­da za sta­re drzwi. – W tym momen­cie roz­leg
ł się kolej­ny podwój­ny apel żało­sny do Ellen. – I jesz­cze jed­no, pani T. wciąż mówi do mnie Arthur. Ale dla cie­bie będę pan Raun­ce, zro­zu­mia­no?
– On jesz­cze żyje.
– On jesz­cze żyje ale nie­wie­le mu zosta­ło. Boże dro­gi. I tak wła­śnie sobie przy­po­mnia­łem. Zauwa­ży­łeś cza­sem gdzie sta­ry trzy­ma ten swój czer­wo­ny notes i czar­ny?
– Dla­cze­go? Nigdy w życiu nie mia­łem ich w ręku.
– Nie stru­gaj waria­ta. Prze­cież nie powie­dzia­łem że mia­łeś, praw­da? Ale przed tobą nie pró­bo­wał­by się pil­no­wać. Musia­łeś widzieć nie­zli­czo­ną ilość razy.
– Ja nie nigdy prze­nig­dy.
– Że prze­nig­dy nie zdo­ła­my wypro­wa­dzić cię na ludzi, tego jed­ne­go może­my być pew­ni – stwier­dził Raun­ce. – Są momen­ty kie­dy popa­dam w roz­pacz bez­gra­nicz­ną. – Mówił dalej: – Czy­li sto­jąc tu przede mną utrzy­mu­jesz, że ani razu na nie nie spoj­rza­łeś więc nawet nie możesz powie­dzieć w któ­rym miej­scu zwy­kle się znaj­du­ją.
– Ale po co miał­bym to robić panie Raun­ce?
– Cóż, nic nie moż­na pora­dzić na to, że widzi się coś co się ma przed samym nosem choć jestem bli­ski tego żeby spo­koj­nie uwie­rzyć w każ­dy sakra­menc­ki idio­tyzm jaki pal­niesz, tak że pomo­cy.
– Ale ja nigdy.
– A więc ty nigdy, hę? Ty co nigdy? – zapy­tał Raun­ce. – Nie bądź taki męt­niak. Pytam się cie­bie czy koja­rzysz chwi­le kie­dy otwie­rał czar­ny lub czer­wo­ny zeszyt za trzy pen­sia­ki i stu­dio­wał?
– Co stu­dio­wał? – rzekł Bert śmie­lej teraz dzię­ki kro­pel­kom jako że szklan­ka w jego dło­ni była pusta.
– Dobra, wszyst­ko jasne. A więc nigdy nie widzia­łeś tych kaje­tów. To wszyst­ko cze­go się chcia­łem dowie­dzieć. Ale pro­szę cię tyl­ko popatrz na ten zegar. Teraz idę zło­żyć sta­ro gło­wę bo to je moja sje­sta. A nie zapo­mnij mnie budzić punkt czwar­ta trzy­dzie­ści. Za wcze­śnie by ci powie­rzyć nakry­wa­nie do her­ba­ty. Ale jesz­cze. Jak usły­szysz dzwo­nek do głów­nych drzwi to pew­nie będzie pan dok­tór. Ma przy­je­chać. Natych­miast wpro­wadź go do środ­ka – powie­dział Raun­ce, kciu­kiem poka­zu­jąc zie­ją­ce drzwi. I czmych­nął.
– A pan­na Burch? – zawo­łał chło­pak.
– Mam ją zawo­łać? – krzyk­nął z despe­ra­cją.
Raun­ce musiał to sły­szeć lecz nie odpo­wie­dział. Pozo­sta­wio­ny sam sobie mło­dy Albert zaczął dygo­tać.


Prze­ło­żył Andrzej Sosnow­ski

 

O autorach i autorkach

Andrzej Sosnowski

Poeta, tłumacz. Pracownik redakcji "Literatury na Świecie". Laureat nagród: im. Kazimiery Iłłakowiczówny (1992), Fundacji Kultury (1994 i 1999), Kościelskich (1997), "Odry" za całokształt twórczości (1998), Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej Silesius (2008) oraz Nagrody Literackiej Gdynia – specjalne wyróżnienie (2011). Mieszka w Warszawie.

Henry Green

Urodził się w 1905 roku. Prozaik. Uczył się w prestiżowym Eton College, studiował na Oxfordzie. W 1926 roku porzucił studia, by zająć się rodzinnym biznesem. W tym samym roku debiutował powieścią Blindness, następnie ukazały się Living i Party Going. W latach 40. i 50. wydał jeszcze 7 powieści. Zmarł w 1973 roku.

Powiązania