książki / PROZA

Książka o Unie

Faruk Šehić

Fragmenty powieści Książka o Unie Faruka Šehicia, wydanej w przekładzie Agnieszki Schreier w Biurze Literackim 21 marca 2016 roku, a w wersji elektronicznej 28 sierpnia 2017 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Hipnoza

[frag­ment]

Na sce­nę wkra­cza hip­no­ty­zer, na gło­wie ma tur­ban pełen syczą­cych zobo­jęt­nia­le żmi­jek, w tej samej chwi­li mgła pod­cho­dzi pod moje kola­na. Zza jego ple­ców, z gło­śni­ków usta­wio­nych pio­no­wo jeden na dru­gim, dobie­ga wiatr znad zamar­z­łe­go pust­ko­wia, gru­cho­czą­cy wszyst­ko na swo­jej dro­dze. A ja wyobra­zi­łem sobie zapa­mię­ta­ny z ulic głów­ne­go mia­sta ryk elek­trycz­nych plu­szo­wych sło­ni­ków, sprze­da­wa­nych zabie­ga­ne­mu świa­tu przez wiecz­nych nie­ro­bów. „Nasz czas znik­nął”, prze­mknę­ło mi przez myśl, pod­czas gdy moje spoj­rze­nie prze­nio­sło się z sufi­tu auli na zeskro­ba­ne ze ścia­ny nad sce­ną lite­ry, któ­ry­mi wypi­sa­no nie­gdyś świę­te slo­ga­ny o Ticie, naro­dzie, par­tii i obie­ca­nej wszyst­kim wiecz­no­ści. Ponie­waż nie posia­da­łem ani jed­ne­go przed­wo­jen­ne­go zdję­cia, nie byłem w sta­nie roz­my­ślać o swo­jej prze­szło­ści ina­czej niż jako o czymś, cze­go po pro­stu nie ma. Zamkną­łem oczy i pod powie­ka­mi puści­łem sobie cudow­ny czar­no-bia­ły tele­dysk Won­der­ful Life gru­py Black. Ten wła­śnie tele­dysk załą­czę jako ostat­ni dowód na ist­nie­nie moje­go intym­ne­go świa­ta prze­szłe­go, cho­ciaż nawet ja sam cza­sem uwa­ża­łem, że moja pamięć to jedy­nie mój wymysł. Odgło­sy wia­tru odda­la­ły się powo­li, przy­tłu­mio­ne trza­ska­mi pły­ty gra­mo­fo­no­wej, powta­rza­ją­cej hip­no­tycz­nie jeden i ten sam dźwięk. Jestem na jakimś uro­jo­nym prze­słu­cha­niu.

No need to run and hide
it’s a won­der­ful, won­der­ful life…

Za każ­dym razem, kie­dy wypo­wia­dał cyfrę, tsu­na­mi myśli ukła­da­łem w sen­sow­ne cało­ści, prze­ra­bia­ne następ­nie na zda­nia spo­wie­dzi. Mia­łem wier­ną publicz­ność, któ­rej mogłem godzi­na­mi opo­wia­dać o wszyst­kim i o niczym, ale to było doświad­cze­nie inne­go rodza­ju. Jestem jak pokrę­tło na urzą­dze­niu do odga­dy­wa­nia ludz­kich losów, trze­ba mnie tyl­ko prze­łą­czyć, jestem lune­tą natu­ry, oku­la­rem, tubą i lupą skrzy­żo­wa­ną z dłu­go­szy­im stor­czy­kiem. Przez jego trąb­kę będę wyrzu­cał histo­rie.

Muzy­kę wybra­no nie­ty­po­wą, do wpro­wa­dze­nia w hip­no­zę wyko­rzy­stu­je się bowiem prze­waż­nie relak­su­ją­cy pod­kład. Bia­ło­bro­dy fakir stoi na podium, wypro­sto­wa­ny niczym świe­ca, oświe­tlo­ny przez krąg reflek­to­rów. Ma lodo­wa­to sza­re oczy, twarz nie­ja­sną jak bło­to. Skoń­czyw­szy odli­cza­nie, oznaj­mił mi, kale­cząc nasz język:

– A teraz wró­cisz się w kon­kret­na prze­szło­ści, czajl­dhud, o.k., gło­wa jest przy­tom­na i zim­na.
– Ile masz ci jest lat?
– Trzy­na­ście – odpo­wia­dam.
– Jeste­ście pewien?
– Tak, mam trzy­na­ście lat i wła­śnie wyru­szy­łem na ryby. W kalo­szach na nogach, z węd­ką w ręce i rybac­ką tor­bą na ramie­niu. Trzci­ny pach­ną rybim ślu­zem. Ryb jest tak dużo, że nie możesz nimi zbyt pręd­ko nakar­mić oczu, podob­nie jak bogacz, któ­ry pie­ści swo­je zło­to i nigdy mu nie dość. Spraw­dzam spła­wik, czy jest jak nale­ży do poło­wy wypeł­nio­ny wodą, a sztucz­ne musz­ki nacie­ram sma­rem, któ­ry utrzy­ma je na powierzch­ni. Zarzu­cam węd­kę dale­ko w kie­run­ku dru­gie­go brze­gu, spła­wik opa­da na mięk­ką piasz­czy­stą zie­mię pokry­tą tra­wą wod­ną. Wyglą­da to tak, jak­by zsu­nął się na zie­lo­ną podusz­kę. Powo­li naprę­żam żył­kę, by spła­wik wró­cił wresz­cie do wody, jakiś metr, dwa w dół rze­ki cze­ka pstrąg mia­rów­ka, ma pew­nie ze trzy­dzie­ści cen­ty­me­trów, a mia­ra wyno­si dwa­dzie­ścia czte­ry. Prze­czu­wam, że ta wal­ka potrwa dłu­go. Czub­kiem węd­ki roz­pro­sto­wu­ję żył­kę, na któ­rą nawle­czo­ne są musz­ki, ostat­nią z nich, prze­zna­czo­ną dla pstrą­ga, usta­wiam tak, aby prze­szła tuż nad szczę­ka­mi wiel­kiej ryby. Wpa­tru­ję się w musz­kę i wstrzy­mu­ję oddech, ryba bły­ska­wicz­nie pod­pły­wa pod powierzch­nię, omi­ja przy­nę­tę, two­rząc wokół niej kape­lu­szo­wa­ty krąg, ja zaś w tej samej chwi­li, jak jakiś rewol­we­ro­wiec, pod­ry­wam węd­kę z wody, jej uchwyt mam tuż przy pra­wym bio­drze, spła­wik z musz­ka­mi lądu­je pro­sto w tra­wie pod moimi noga­mi. To dzie­je się tak szyb­ko, że widzę tyl­ko jej bia­ły brzuch i usta pró­bu­ją­ce schwy­cić muchę. Trze­ba się uspo­ko­ić i ponow­nie zarzu­cić węd­kę na zie­lo­ną podusz­kę, i znów wszyst­ko od począt­ku. Jestem tak pod­nie­co­ny, że nawet nie zauwa­żam ludzi na szczy­cie brze­gu, kibi­cu­ją­cych i węd­ka­rzo­wi, i rybie…

Sztucz­na mgła poły­ka mnie z zawrot­ną pręd­ko­ścią. Zapa­da­łem się w czas jak w mięk­ki torf. Osu­wa­jąc się w lśnią­cą czerń i różo­wy połysk mułu, pod noga­mi wyczu­wa­łem, jak domy wyra­sta­ją z zie­mi aż po wiją­ce się z komi­nów spi­ra­le, sygnał, że życie będzie mogło zapu­ścić korze­nie nad rze­ką Uną. Drze­wa w miej­skim par­ku są szczu­płe w talii, a mia­sto błysz­czy nowo­ścią. Nie wiem, kto bar­dziej przy­bli­żał się do kogo, ja do mia­sta czy ono do mnie, ale w któ­rą­kol­wiek stro­nę bym się nie odwró­cił, mia­sto było tu, na wycią­gnię­cie ręki. Mogłem do woli zmie­niać lata i deka­dy. Spo­strze­głem dom bab­ci, wie­dzia­łem, że tu muszę przy­sta­nąć. Stąd roz­po­czy­na się i tu zato­czy swój krąg podróż, któ­ra nigdy nie dobie­gnie koń­ca. Mgła spo­wi­ła mnie od nóg po szy­ję, zatrzy­mu­jąc się na wyso­ko­ści koł­nie­rzy­ka. Powiem wszyst­ko, nawet to, o co fakir nie zapy­ta.


Uchodźcy

Dže­hva to fio­le­to­wy ptak o czy­stych i mięk­kich pió­rach. Kie­dy spa­ce­ru­je­my po Žitar­ni­cy, moja bab­cia, wyraź­nie zmę­czo­na, koły­sze się na boki, z nogi na nogę. Muszę uwa­żać, aby przy­pad­kiem nie zawa­dzić o nią swo­ją sto­pą, dopa­da mnie strach przed psa­mi i kota­mi z sąsiedz­twa, któ­re mogły­by znie­nac­ka obsko­czyć fio­le­to­we­go pta­ka gada­ją­ce­go ludz­kim gło­sem.

Pytam ją, czy oba­wia się psów i kotów.

„Za sta­ra jestem, żebym się cze­go­kol­wiek bała”, odpo­wia­da Dže­hva i dalej się koły­sze, a słoń­ce prze­cho­dzi przez jej pió­ra jak grze­bień przez wło­sy.

Znaj­du­je­my się tuż przed domem bab­ci. Wej­ście zasła­nia­ją drze­wia­ste i ziel­ne śród­ziem­no­mor­skie rośli­ny. Ten mur do dzi­siaj strze­że trzech albo czte­rech kamien­nych schod­ków pro­wa­dzą­cych pro­sto w powie­trze oto­czo­ne poczer­nia­ły­mi ścia­na­mi, na któ­rych swo­je akro­ba­cje wypra­wia­ją chwa­sty. Jesz­cze w cza­sie woj­ny zaob­ser­wo­wa­li­śmy pewien nowy gatu­nek domu z dachem jak w kabrio­le­cie. I cho­ciaż wiem, że bab­cia jest mar­twa, zupeł­nie mi to nie prze­szka­dza, jestem zado­wo­lo­ny z naszej roz­mo­wy pod­czas spa­ce­ru przez wod­ni­ste pokła­dy snu. Tak jak byśmy chcie­li nad­ro­bić wszyst­kie sło­wa nie­wy­po­wie­dzia­ne za życia, gdy ja byłem dziec­kiem i lice­ali­stą, a Dže­hva wital­ną sześć­dzie­się­cio­lat­ką z bia­łym fil­trem papie­ro­sa Jugo­sła­wia w kąci­ku ust, peł­nią­cym tam wiecz­ną straż. Kie­dy tyl­ko papie­ros się zmę­czył, bab­cia zastę­po­wa­ła go innym, świe­żym i rześ­kim.

„A żeby cię szlag tra­fił!”
„Żeby cię dia­bli wzię­li!”

Sły­szę echo jej słów, czę­sto docho­dzą­ce zza żywo­pło­tu przez okno let­niej kuch­ni z pod­ło­gą, w któ­rej tkwił otwór z drew­nia­ną kla­pą. Po unie­sie­niu kla­py z dołu wydo­by­wa­ły się chłód i ciem­ność. Scho­dzi­ło się tam na oślep, sto­pa­mi wyszu­ku­jąc poszcze­gól­ne schod­ki. Pod spodem znaj­do­wa­ła się piw­ni­ca ze sta­ran­nie uło­żo­ny­mi drwa­mi. Pach­nia­ło w niej nie­znacz­nie wil­go­cią i zaple­śnia­łym drew­nem. Dokład­nie tak mógł­bym sobie wyobra­zić zapach pod­ziem­ne­go świa­ta moje­go dziad­ka par­ty­zan­ta i jego żony z Mosta­ru. Nie wiem, czy to brzmi odpo­wied­nio, ale był to pre­cy­zyj­ny i uspo­ka­ja­ją­cy zapach. Jeśli się nim porząd­nie zacią­gnę, natych­miast prze­nio­sę się w leśną gęstwi­nę, któ­ra pach­nie tak, jak­by każ­de drze­wo sta­no­wi­ło esen­cję ich pod­ziem­ne­go świa­ta. Naj­moc­niej­szą woń roz­ta­cza­ją sztyw­ne kape­lu­sze grzy­bów pora­sta­ją­cych pnie i roz­ga­łę­zie­nia drzew. W leśnej próch­ni­cy i ściół­ce wyczu­wa się obec­ność dżdżow­nic o wnętrz­no­ściach wypeł­nio­nych zie­mią. Ten zapach potęż­nie pobu­dza.

Jedy­nie rośli­ny Dže­hvy oka­za­ły się sil­niej­sze od woj­ny. Žitar­ni­ca skur­czy­ła się, jak zresz­tą wszyst­ko pozo­sta­łe, po wyzwo­le­niu mia­sta. Wzru­sza­ją­cy jest spo­sób, w jaki nie­zna­jo­me rośli­ny wyra­sta­ją pod kątem pro­stym ze ścian poko­jów. Tu, gdzie życie obró­ci­ło się w popiół, ist­nie­je płod­na zie­mia, w któ­rej poja­wia­ją się nowe kieł­ki. Z tych poko­jów pozba­wio­nych pod­łóg i sufi­tów moż­na by pole­cieć pro­sto do nie­ba. To wła­śnie uczy­ni­ły wszyst­kie domo­we przed­mio­ty. Czar­ne i ocię­ża­łe od dymu i ognia, pohu­ku­jąc, wznio­sły się w górę. Ciem­ność i chłód panu­ją­ce w poko­jach, bośniac­kie kili­my, oto­ma­ny, por­ce­la­na, krysz­ta­ło­we kie­lisz­ki, wazo­ny, sztuć­ce, bla­sza­ny pie­cyk na drew­no, żyran­do­le i kamyk z Mar­sa, a wła­ści­wie z Księ­ży­ca są teraz uchodź­ca­mi, któ­rzy zyska­li nie­śmier­tel­ność.

Bab­cia i dzia­dek leżą obok sie­bie na miej­skim cmen­ta­rzu Lipik. Ich dusze wstą­pi­ły na mapę gwiezd­nych szla­ków. W roju leoni­dów, któ­ry spa­da pod wie­czór, ukry­wa­ją się zręcz­nie uchodź­cy, powra­ca­ją­cy do swych ziem­skich domów. Życie pona­wia się w swo­jej pro­sto­cie. Peł­ne banal­nej ruty­ny oraz powsze­dnich rytu­ałów.

„A żeby cię szlag tra­fił!”
„Żeby cię dia­bli wzię­li!”

Dobie­ga spo­śród mete­orów, któ­re spa­la­ją się w atmos­fe­rze.


Elegia dla Toshiby

W mojej wyima­gi­no­wa­nej alek­san­dryj­skiej biblio­te­ce, tej, któ­ra skła­da­ła­by się z drob­nych przed­mio­tów, nie­istot­nych codzien­nych rytu­ałów lub okru­chów wspo­mnień, znaj­du­je się pewien sta­ry magne­to­fon Toshi­ba. Kupi­łem go w księ­gar­ni gdzieś na począt­ku lat osiem­dzie­sią­tych. Ten dwu­gło­wi­co­wy magne­to­fon był pierw­szym mode­lem, w któ­rym kla­wi­sze ste­ru­ją­ce umiesz­czo­no na dole, tuż pod kie­sze­nią, gdzie wkła­da­ło się kase­ty. Był lek­ki, o har­mo­nij­nej budo­wie: ani prze­sad­nie wyso­ki, ani zbyt masyw­ny, z czar­ne­go pla­sti­ku, ze ska­lą radio­wą, któ­rej blask potra­fił w nocy wywo­ły­wać podró­że bez ruchu w dale­kie miej­sca, takie jak Ryga albo Wil­no, mia­sta, co do któ­rych nie byłem wte­dy pewien, gdzie się dokład­nie znaj­du­ją. Ich nazwy wyglą­da­ły jak z innej pla­ne­ty, była to w koń­cu bał­tyc­ka i nie­sło­wiań­ska część ZSRR, wyją­tek sta­no­wi­ły jedy­nie nazwi­ska litew­skich koszy­ka­rzy dowo­dzo­nych przez Sbor­ną. Magne­to­fon sta­rzał się z taką samą pręd­ko­ścią, z jaką urzą­dze­nia tech­nicz­ne doko­ny­wa­ły postę­pu pod wzglę­dem desi­gnu i coraz szyb­szych, coraz bar­dziej sza­lo­nych, nowo wyna­le­zio­nych funk­cji. Kapi­ta­lizm, wciąż jesz­cze odda­lo­ny od nas, żyją­cych po tej stro­nie muru ber­liń­skie­go, czy­nił cuda, któ­re będzie­my oglą­dać z opóź­nie­niem, kie­dy stra­cą już dla nas swo­ją emo­cjo­nal­ną war­tość. Zagu­bi­my się bowiem pomię­dzy reszt­ka­mi wła­snych i cudzych żyć, pomię­dzy pró­ba­mi zbu­do­wa­nia ich od począt­ku i odna­le­zie­nia w nich peł­ni i pro­ste­go szczę­ścia. Z tego powo­du lata dzie­więć­dzie­sią­te mają nad nami wła­dzę niczym pamięć tota­li­tar­na. Jestem jeden, a są nas tysią­ce. Nie­złom­nych i zła­ma­nych.

W mojej alek­san­dryj­skiej biblio­te­ce, co zro­zu­mia­łem dopie­ro teraz, ten magne­to­fon zaj­mie wyso­kie miej­sce na ska­li waż­no­ści. Zawsze z łatwo­ścią wyrze­ka­łem się rze­czy, ale gdy­bym tyl­ko wie­dział, nosił­bym go ze sobą poprzez wodę, przez ogień i przez bło­to. Zosta­wi­łem go w Zagrze­biu i 15 kwiet­nia 1992 roku wyru­szy­łem do swe­go ogar­nię­te­go woj­ną kra­ju.

Pod pre­tek­stem wal­ki prze­ciw­ko muzuł­mań­skim eks­tre­mi­stom, zie­lo­nym bere­tom, wal­ki o rze­ko­me oca­le­nie Jugo­sła­wii, na wschod­nią Bośnię napa­dły, wspól­nie z licz­ny­mi i dobrze uzbro­jo­ny­mi ochot­ni­czy­mi zastę­pa­mi serb­skich zbrod­nia­rzy z Ser­bii, jed­nost­ki JNA, na wła­sne oczy widzia­łem uchodź­ców ze Zvor­ni­ka z nylo­no­wy­mi siat­ka­mi i toboł­ka­mi, sto­ją­cych na par­kin­gu zagrzeb­skie­go mecze­tu. To byli ludzie z krwi i kości, ludzie, któ­rzy się sta­ną pierw­szy­mi uchodź­ca­mi, posła­ny­mi w świat jak race ostrze­gaw­cze w noc­ne nie­bo, roz­pro­szo­ne na wszyst­kie moż­li­we stro­ny. Przy­szli­śmy przed meczet, aby uwie­rzyć w to, cze­go słu­cha­li­śmy w rela­cjach lokal­nych repor­te­rów Radia Sara­je­wo. Dzien­ni­karz radio­wy z Fočy nie miał poję­cia, kto strze­la do kogo w tym mie­ście, wszę­dzie pano­wa­ło zamie­sza­nie, spo­wo­do­wa­ne zapew­ne przez wypo­wiedź Izet­be­go­vi­cia o tym, że do woj­ny potrze­ba dwoj­ga. Dla cywi­lów, któ­rzy dry­fo­wa­li po Dri­nie i Ćeho­ti­nie, woj­na zakoń­czy­ła się jed­no­znacz­nie, zosta­li już prze­cież zabi­ci. Kil­ka dni wcze­śniej w Sara­je­wie odby­wa­ły się wie­ce w obro­nie poko­ju i jed­no­ści Jugo­sła­wii. Nie­roz­gar­nię­ci gór­ni­cy, robot­ni­cy, „miej­skie towa­rzy­stwo” z jugo­sło­wiań­ski­mi fla­ga­mi, z socja­li­stycz­ny­mi pie­śnia­mi na ustach, masze­ro­wa­li, dopó­ki ich nie powy­bi­ja­ły snaj­per­skie kule czet­ni­ków z hote­lu Holi­day Inn. Mia­łem dwa­dzie­ścia pięć lat i wca­le nie było mi ich żal. Kto posta­no­wił umrzeć jako głu­piec, miał w tym moje peł­ne popar­cie.

W fil­mie Łow­ca andro­idów na budyn­kach futu­ry­stycz­ne­go mia­sta, wiecz­nie zala­ne­go desz­czem, znaj­du­ją się ogrom­ne rekla­my fir­my TDK, któ­rą zapa­mię­tam dzię­ki sześć­dzie­się­cio- i dzie­więć­dzie­się­cio­mi­nu­to­wym kase­tom o tej samej nazwie. Gdzieś z pew­no­ścią ist­nie­je ukry­ta pla­ne­ta, świat na zgu­bio­ne rze­czy i przed­mio­ty, któ­re wyszły z mody, oraz ich rekla­my, pul­su­ją­ce neo­no­wym bla­skiem nie­prze­mi­jal­no­ści.

Na pew­nym polu wal­ki, póź­ną jesie­nią 1994 roku, kie­dy liście wraz z ludź­mi krwa­wi­ły na paste­lo­wo, z domu, któ­ry za chwi­lę doszczęt­nie spło­nie – ogień to dobry duch naszych cza­sów – ura­to­wa­łem magne­to­fon Sanyo. Będzie mi słu­żył przez całych czter­na­ście lat.

Pole Zły Szczyt skła­da­ło się z bło­ta, desz­czu i desz­czu z bło­tem, tak jak radziec­ki front pod koniec jesie­ni, tuż przed śnie­ga­mi, lodem i mro­zem. Wszyst­ko nik­nie wte­dy w zie­mi, życie w rośli­nach zamie­ra, a sza­ro­po­pie­la­ty kolor roz­mo­kłej brei pochła­nia każ­dą nadzie­ję, że słoń­ce jesz­cze znów kie­dy­kol­wiek zaświe­ci. Nasz front był gor­szy od tego radziec­kie­go zna­ne­go z ksią­żek, nie miał roz­le­głych ste­pów przy­dat­nych w przy­pad­ku odwro­tu, ale był to nasz wła­sny, intym­ny front. Każ­de jego wspo­mnie­nie spra­wia naj­pierw, że chłód prze­ni­ka mi kości, zmie­nia­jąc się zaraz potem w przy­jem­ne źró­dło cie­pła, piec, któ­ry mnie ogrze­wa, choć w nim nie roz­pa­lam. I wte­dy, gdy na nasz front leje się z nie­ba deszcz, poja­wia się Rut­ger Hau­er w dłu­gim skó­rza­nym płasz­czu i, prze­dzie­ra­jąc się ręko­ma przez cier­ni­ste krze­wy, powta­rza nam do znu­dze­nia: „This is not Time to die. This is not Time to die…”.

Jesz­cze dłu­go po woj­nie, kie­dy prze­sta­łem już z nie­go korzy­stać, nale­żał wciąż do ota­cza­ją­cych mnie uży­tecz­nych przed­mio­tów, jak gdy­by był relik­tem strze­gą­cym jako takiej prze­szło­ści, mojej prze­szło­ści. Żar ognia zauwa­żal­nie sto­pił z jed­nej stro­ny pla­sti­ko­wą obu­do­wę. Miał bli­znę wojen­ną i w trak­cie prze­pro­wadz­ki tra­fił do kon­te­ne­ra w gór­nej czę­ści mia­sta.

Pod­czas pew­ne­go frag­men­ta­rycz­ne­go snu ujrza­łem przed sobą magne­to­fon Toshi­ba. Cały poła­ma­ny, z prze­wo­da­mi, któ­re powstrzy­my­wa­ły jego osta­tecz­ny roz­pad, leżał roz­człon­ko­wa­ny na sto­le. Ska­la radio­wa świe­ci­ła na bla­do­nie­bie­sko, jego wewnętrz­na maszy­ne­ria była nie­mal nie­tknię­ta, widzia­łem tam rzę­dy jakichś rażą­co żół­tych diod, przy­po­mi­na­ją­ce urzą­dze­nia do prze­sy­łu ener­gii elek­trycz­nej. Pomni­ki prze­sta­rza­łej tech­no­lo­gii samot­ne jak mia­sta opusz­czo­ne pod koniec ery Dzi­kie­go Zacho­du – tak wła­śnie wyglą­da­ły jego wnętrz­no­ści. Wyda­wał się zepsu­ty z zewnątrz, ale jed­nak dzia­łał. Czyż nie wszy­scy byli­śmy tacy zaraz po woj­nie? Nie­świa­do­mi tego, że cho­ciaż napo­czę­ła nas już wszech­obec­na koro­zja, jeste­śmy naszpi­ko­wa­ni sza­leń­czą adre­na­li­ną oca­la­łych.

Z powo­du magne­to­fo­nu i wie­lu innych utra­co­nych rze­czy, zwłasz­cza tych nie­ma­te­rial­nych, z powo­du utra­co­nych emo­cji, wspo­mnień cie­nia zabaw­ki w dale­kim zmierz­chu sprzed dzie­się­ciu tysię­cy nocy, roz­po­czą­łem budo­wę mojej alek­san­dryj­skiej biblio­te­ki. Taka jest powin­ność każ­de­go, kto archi­wi­zu­je melan­cho­lię. Zawsze kie­dy odda­ję do biblio­te­ki jakiś przed­miot na prze­cho­wa­nie, ona auto­ma­tycz­nie zawie­sza swo­ją pra­cę. Moja prze­szłość się wypeł­nia, pust­ka świa­ta kur­czy. Biblio­te­ka zni­ka w tajem­ni­czy, jak przy­sta­ło na nią, spo­sób, a ja mogę być wów­czas w mia­rę szczę­śli­wym archi­wi­stą swo­jej prze­szło­ści.


Odnowiciel Smith, znany też jako dyrygent chmur

I zoba­czy­łem na wła­sne oczy, jak trzy metry przed nami spa­da pocisk z mio­ta­cza gra­na­tów, zakoń­czo­ny sta­bi­li­za­to­rem z pla­sti­ko­wy­mi pió­ra­mi. Kor­pus mio­ta­cza przy­po­mi­nał dwu­dzie­sto­cen­ty­me­tro­we­go, woj­sko­wo zie­lo­ne­go lipie­nia o iden­tycz­nej na całej dłu­go­ści śred­ni­cy. Przez chwi­lę zda­wał się znie­ru­cho­mieć w powie­trzu, z drzew prze­sta­ły opa­dać liście, zatrzy­ma­ły się gdzieś wyso­ko, my też zna­leź­li­śmy się ponad zie­mią, w samym środ­ku anty­lo­pie­go sko­ku, pró­bu­jąc schwy­tać pod­czas uciecz­ki jak naj­dłuż­szy odci­nek, w próż­ni pod paź­dzier­ni­ko­wym leśnym skle­pie­niem, gdy drze­wa zmie­nia­ją kolo­ry niczym twarz śmier­tel­nie cho­re­go czło­wie­ka, wyczer­pa­ne­go cze­ka­niem, aż zga­śnie jego cie­le­sna powło­ka, w taki sam spo­sób liście ocze­ki­wa­ły na zakoń­cze­nie spek­ta­klu, na rękę sil­niej­sze­go od nas stwo­rze­nia, któ­ra wyłą­czy świa­tło tu, w jakimś lesie, na grzbie­cie jakie­goś wzgó­rza, na szczy­cie, gdzie wszy­scy mamy prze­sra­ne, bo potem dla żad­ne­go z nas nic już nigdy nie będzie wyglą­dać tak samo, przy­naj­mniej jeśli cho­dzi o bli­zny na cie­le i duszy. W oka­mgnie­niu runę­li­śmy na zie­mię, pocisk roze­rwał się, i wszyst­ko ule­cia­ło w siną dal. Zie­mia zapa­dła się, ze źre­nic wysta­wa­ły mi artre­tycz­ne korze­nie drzew, przed nami leże­li jacyś ludzie, nie­bo pod nimi zasnu­ło się chmu­ra­mi, dotarł do mnie wte­dy ponad cie­mie­niem led­wo sły­szal­ny dźwięk, a powiew powie­trza posta­wił mi wło­sy na gło­wie, wszyst­ko dooko­ła pogrą­ży­ło się w mro­ku, zie­mia popę­ka­ła, we mnie nic nie tra­fi­ło, typ tuż obok był bar­dziej mar­twy niż JFK, wydłu­żo­ny trój­kąt­ny cień wciąż się powięk­szał i wte­dy zoba­czy­łem go, miał na sobie nie­prze­ma­kal­ny płaszcz podziu­ra­wio­ny odłam­ka­mi, leciał przez las, prze­dzie­ra­jąc się mię­dzy koro­na­mi drzew mokry­mi od trzy­dnio­we­go desz­czu. Sil­niej­szy i bar­dziej rze­czy­wi­sty niż Super­man, Bat­man i Spi­der­man razem wzię­ci. Nie dbał o to, czy poza mną zauwa­ży go ktoś jesz­cze, roz­po­starł gałę­zie dłoń­mi peł­ny­mi zakrwa­wio­nych odłam­ków, obsy­pu­jąc nas w dole wodą desz­czo­wą. Spa­dła na mar­twe­go żoł­nie­rza, jego bro­da­tą twarz, w któ­rej śmierć zagnieź­dzi­ła się w cią­gu mili­se­kun­dy, zmu­sza­jąc krew, by wypły­nę­ła z pier­si na żół­tą gli­nę polnej dro­gi. Nad zie­mią przy­siadł stra­tus, zasła­nia­jąc nas przed wro­gi­mi ocza­mi.

Wie­dzia­łem, że to Odno­wi­ciel Smith, pod­czas woj­ny pomógł mi już wie­le razy, to dzię­ki nie­mu mogę teraz opo­wia­dać o wszyst­kim z chłod­nym umy­słem i pisać spo­koj­ną ręką. To jemu zawdzię­cza­łem swo­ją odwa­gę i wojen­ne zasłu­gi, za któ­re wie­lo­krot­nie nagra­dza­no mnie finan­so­wo. Zło­tej Lilii nie dosta­łem zaś jedy­nie dla­te­go, że nie­na­wi­dził mnie dowód­ca bry­ga­dy, oraz dla­te­go, że nie potra­fi­łem wła­zić tam, gdzie wła­zić nale­ża­ło.

Zawsze kie­dy ogar­niał mnie strach, strach abso­lut­ny, któ­ry prze­ni­ka nawet mole­ku­ły azo­tu w powie­trzu, on poja­wiał się i uwal­niał mnie od lęku przed utra­tą życia, po czym sta­wa­łem się lek­ki jak koli­ber i szyb­ki jak wirus. Posta­no­wi­łem więc odszu­kać go pod adre­sem, z któ­re­go przy­szedł do mnie list pod­pi­sa­ny jego imie­niem. Odna­la­złem miesz­ka­nie przy uli­cy Emi­ly Dic­kin­son 5, znaj­do­wa­ło się na trze­cim pię­trze siwe­go budyn­ku podob­ne­go do cho­re­go gołę­bia, a przy­naj­mniej tak mógł­by go sobie wyobra­żać Fer­nand Léger. Była to prze­strzeń god­na pro­ro­ka nie­ist­nie­ją­cej reli­gii. Żyją­ce­go dla sie­bie. Nie sta­wia­no mu kiczo­wa­tych posą­gów, wywo­łu­ją­cych we mnie, gdy jako dziec­ko odwie­dza­łem kato­lic­kie kościo­ły, mdło­ści ze stra­chu przed śmier­cią, któ­rą pach­nia­ły zim­ne wnę­trza. Frag­men­ty jego kości nie były prze­cho­wy­wa­ne w zło­tych i srebr­nych reli­kwia­rzach w kształ­cie ręki o dzi­wacz­nych palusz­kach. Za każ­dym razem, gdy przy­pa­try­wa­łem się naczy­niu z wło­sem świę­te­go czy z jaką­kol­wiek inną reli­kwią, ze smut­kiem zda­wa­łem sobie spra­wę z tego, że po Bogu pozo­sta­ło na zie­mi napraw­dę nie­wie­le. Oraz z tego, jak bar­dzo pry­mi­tyw­ni są ludzie, jeśli potra­fią uwie­rzyć, że odla­ne ze zło­ta przed­ra­mię z pię­ścią o nie­na­tu­ral­nie cien­kich pal­cach i zło­tych paznok­ciach może być obda­rzo­ne nad­przy­ro­dzo­ny­mi moca­mi, cho­ciaż wysta­wio­ne jest za szkłem, a pod wzglę­dem ilo­ści ener­gii kine­tycz­nej wyprze­dza je nawet naj­tań­szy wypro­du­ko­wa­ny w Chi­nach wibra­tor żelo­wy.

Wszech­obec­na alge­bra cha­osu: wymię­te ubra­nia, doku­men­ty, poroz­rzu­ca­ne przed­mio­ty. Wsze­dłem do miesz­ka­nia opusz­czo­ne­go w wiel­kim pośpie­chu. Ścia­ny jego poko­ju do pra­cy wyta­pe­to­wa­ne były szki­ca­mi sza­rzy­zny oraz har­mo­no­gra­mem wystę­po­wa­nia na nie­bie dzie­się­ciu rodza­jów chmur: cir­ru­sów o deli­kat­nych nitecz­kach, cir­ro­cu­mu­lu­sów czy też drob­nych owie­czek, cir­ro­stra­tu­sów (czy­li welo­nów), alto­cu­mu­lu­sów (to bia­łe lub sza­re gał­gan­ki, zaokrą­glo­ne wałecz­ki), alto­stra­tu­sów (ina­czej: nie­bie­ska­we chmu­rza­ste narzu­ty), nim­bo­stra­tu­sów, któ­re przy­no­szą deszcz, śnieg i deszcz ze śnie­giem, stra­to­cu­mu­lu­sów (zna­nych też jako bia­ła­we szmat­ki z ciem­ny­mi plam­ka­mi), stra­tu­sów zwia­stu­ją­cych mżaw­kę oraz ziar­ni­sty śnieg, cumu­lu­sów (to kop­ce, kopu­ły, wie­że) i cumu­lo­nim­bu­sów (ogrom­ne góry i basz­ty) – chmur o naj­więk­szym na nie­bie zna­cze­niu. Ich ener­gia rów­na jest tej wyzwa­la­nej przez kil­ka bomb ato­mo­wych wszyst­kich ist­nie­ją­cych rodza­jów i pod­ro­dza­jów. Te krót­kie opi­sy obło­ków spo­rzą­dzo­ne zosta­ły jego cha­rak­te­rem pisma.

Roz­kład, według któ­re­go chmu­ry poja­wia­ją się i prze­by­wa­ją na nie­bie, zapi­sał sta­ran­nie na dwu­me­tro­wym kawał­ku papie­ru, przy­kle­jo­nym wzdłuż całej ścia­ny, od sufi­tu do zie­mi. W miesz­ka­niu z bar­dzo pro­stej przy­czy­ny nie było sypial­ni: nie spę­dził­by w niej ani jed­nej nocy. Isto­ta tego pokro­ju nie potrze­bo­wa­ła snów, przy­zna­no je tyl­ko nam, śmier­tel­ni­kom. Wiatr bez­sku­tecz­nie pró­bo­wał odpra­wić firan­kę w głąb poko­ju, drew­nia­ne skrzy­dło tuła­ło się wciąż od fasa­dy z powro­tem do okna. W poko­ju do pra­cy uszczyp­nął mnie w nos ostry zapach dena­tu­ra­tu, toa­le­tę połą­czo­ną z łazien­ką zaj­mo­wa­ła nato­miast hał­da stward­nia­łych, zasu­szo­nych, bez­won­nych odcho­dów o wyso­ko­ści 180 cm. Jasne było, że to czy­jaś ręka ufor­mo­wa­ła z nich praw­dzi­we fekal­ne wzgó­rze, któ­re roz­ło­ży­ło się pomię­dzy miej­scem po musz­li klo­ze­to­wej a wan­ną. Na pod­ło­dze leża­ły grud­ki waty nasą­czo­ne alko­ho­lem, co wska­zy­wa­ło, że uży­wał ich do prze­my­wa­nia cia­ła, bate­ria prysz­ni­co­wa była bowiem obłu­pa­na i poza­le­pia­na gip­sem. To wszyst­ko, co zosta­ło z Odno­wi­cie­la Smi­tha. Obło­ki i gów­na. Żad­nej wia­do­mo­ści przy­cze­pio­nej magne­sem do drzwi lodów­ki, w któ­rej znaj­do­wał się tyl­ko sło­ik z zamro­żo­nym żół­tym roba­kiem z Uny. Usia­dłem na sofie, się­gną­łem ręką w kie­run­ku sto­su ksią­żek na pod­ło­dze, zdmuch­ną­łem kurz z okład­ki, po czym zaczą­łem czy­tać Buszu­ją­ce­go w zbo­żu. Spo­dzie­wa­łem się koń­ca świa­ta lub cze­goś w tym sty­lu. Czy­sty obłęd dopa­dał popo­łu­dnia­mi ludzi z niż­szej kla­sy śred­niej w miesz­ka­niach z tele­wi­zo­rem, któ­ry odgry­wał rolę drzwi per­cep­cji, raju i pie­kła. A wszy­scy nadal uda­wa­li, że są nor­mal­ni. Nikt nie otwie­rał nagle okna, by wrza­snąć na całe gar­dło. Wiatr ustał, po kil­ku sekun­dach nade­szła głu­cha noc. Pierw­sze kro­ple były ciche jak kocie kro­ki. Deszcz zaini­cjo­wał swo­je bia­łe stru­mie­nie, przy­bie­ra­ją­ce stop­nio­wo na sile. W miesz­ka­niu naprze­ciw­ko star­szy męż­czy­zna mastur­bo­wał się nad foto­gra­fia­mi roz­ne­gli­żo­wa­nych nasto­la­tek, któ­re za pośred­nic­twem Face­bo­oka dzie­li­ły się z całym świa­tem miło­ścią do wła­snych ciał. Była to pora na sen, czas na alko­hol. Czas na połknię­cie magicz­nej dwu­ko­lo­ro­wej kap­suł­ki, mogą­cej prze­nieść mnie w gar­dziel astral­ne­go jasz­czu­ra. Odno­wi­ciel Smith po raz kolej­ny spra­wił mi zawód, tak jak wte­dy, gdy uga­nia­łem się za nim po rzecz­nych wyspach, przez Unę. Zasną­łem na mięk­kiej kana­pie w cudzym miesz­ka­niu, w dziel­ni­cy Sara­je­wa, w któ­rej nigdy wcze­śniej nie byłem. Przy­śni­ło mi się, że piszę tę książ­kę, i że nigdy jej nie ukoń­czę.

belka_2

O autorze

Faruk Šehić

Urodzony w 1970 roku w Bihaću (Jugosławia). Poeta, prozaik, publicysta. Porucznik w Armii Bośni i Hercegowiny podczas wojny domowej (1992-1995). Debiutował w 2000 roku tomem poetyckim Pjesme u nastajanju. Laureat m.in. Nagrody Zoro Verlag za zbiór opowiadań "Pod pritiskom". Jego pierwszą powieść "Knjiga o Uni" wyróżniono w 2011 roku nagrodą im. Mešy Selimovicia (przyznawaną za najlepszą książkę prozatorską wydaną w Serbii, Bośni i Hercegowinie, Czarnogórze i Chorwacji) oraz Nagrodą Literacką Unii Europejskiej (2013). Należy do bośniacko-hercegowińskiego PEN Clubu. Autor cotygodniowych felietonów dla czasopisma BH Dani. Mieszka w Sarajewie.

Powiązania

Nie jestem człowiekiem z Sarajewa

utwory / premiery w sieci Agnieszka Schreier Faruk Šehić

Pre­mie­ro­wy zestaw wier­szy Faru­ka Šehi­cia w prze­kła­dzie Agniesz­ki Schre­ier.

Więcej

Powieść w odcinkach: Książka o Unie

dzwieki / AUDYCJE Faruk Šehić

Frag­men­ty powie­ści Książ­ka o Unie, zare­je­stro­wa­ne pod­czas audy­cji w Radiu Wro­cław Kul­tu­ra. Czy­ta Bar­tosz Woź­ny.

Więcej

Ostatnia linia obrony zdrowego rozumu

wywiady / o książce Agnieszka Schreier Faruk Šehić

Roz­mo­wa Agniesz­ki Schre­ier z Faru­kiem Šehi­ciem, towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze Książ­ki o Unie, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim 22 mar­ca 2016 roku.

Więcej

Księga zysków i strat

recenzje / KOMENTARZE Faruk Šehić

Autor­ski komen­tarz Faru­ka Šehi­cia towa­rzy­szą­cy pre­mie­rze Książ­ki o Unie, wyda­nej w prze­kła­dzie Agniesz­ki Schre­ier w Biu­rze Lite­rac­kim 22 mar­ca 2016 roku.

Więcej

Odnowiciel Smith, znany też jako dyrygent chmur

utwory / zapowiedzi książek Faruk Šehić

Frag­ment zapo­wia­da­ją­cy książ­kę Faru­ka Šehi­cia Książ­ka o Unie, któ­ra uka­że się w prze­kła­dzie Agniesz­ki Schre­ier w Biu­rze Lite­rac­kim 21 mar­ca 2016 roku.

Więcej

Elegia dla Toshiby

utwory / zapowiedzi książek Faruk Šehić

Frag­ment zapo­wia­da­ją­cy książ­kę Faru­ka Šehi­cia Książ­ka o Unie, któ­ra uka­że się w prze­kła­dzie Agniesz­ki Schre­ier w Biu­rze Lite­rac­kim 21 mar­ca 2016 roku.

Więcej

Uchodźcy

utwory / zapowiedzi książek Faruk Šehić

Frag­ment zapo­wia­da­ją­cy książ­kę Faru­ka Šehi­cia Książ­ka o Unie, któ­ra uka­że się w prze­kła­dzie Agniesz­ki Schre­ier w Biu­rze Lite­rac­kim 21 mar­ca 2016 roku.

Więcej

Kronikarz czasu

recenzje / ESEJE Patrycja Chajęcka

Recen­zja Patry­cji Cha­jęc­kiej tomu Książ­ka o Unie Faru­ka Šehi­cia, któ­ry uka­zał się nakła­dem Biu­ra Lite­rac­kie­go w wer­sji elek­tro­nicz­nej 28 sierp­nia 2017 roku.

Więcej

Rzeka bałkańskiej pamięci

recenzje / ESEJE Paweł Micnas

Recen­zja Paw­ła Mic­na­sa tomu Książ­ka o Unie Faru­ka Šehi­cia, któ­ry uka­zał się nakła­dem Biu­ra Lite­rac­kie­go w wer­sji elek­tro­nicz­nej 28 sierp­nia 2017 roku.

Więcej

Powieść w odcinkach: Książka o Unie

dzwieki / AUDYCJE Faruk Šehić

Frag­men­ty powie­ści Książ­ka o Unie, zare­je­stro­wa­ne pod­czas audy­cji w Radiu Wro­cław Kul­tu­ra. Czy­ta Bar­tosz Woź­ny.

Więcej

Ostatnia linia obrony zdrowego rozumu

wywiady / o książce Agnieszka Schreier Faruk Šehić

Roz­mo­wa Agniesz­ki Schre­ier z Faru­kiem Šehi­ciem, towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze Książ­ki o Unie, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim 22 mar­ca 2016 roku.

Więcej

Opowieść sprzed roku zerowego

recenzje / IMPRESJE Aleksandra Grzemska

Recen­zja Alek­san­dry Grzem­skiej towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze Książ­ki o Unie Faru­ka Šehi­cia, wyda­nej w prze­kła­dzie Agniesz­ki Schre­ier w Biu­rze Lite­rac­kim 21 mar­ca 2016 roku.

Więcej

Księga zysków i strat

recenzje / KOMENTARZE Faruk Šehić

Autor­ski komen­tarz Faru­ka Šehi­cia towa­rzy­szą­cy pre­mie­rze Książ­ki o Unie, wyda­nej w prze­kła­dzie Agniesz­ki Schre­ier w Biu­rze Lite­rac­kim 22 mar­ca 2016 roku.

Więcej

Niezłomni i złamani

recenzje / IMPRESJE Krzysztof Sztafa

Recen­zja Krzysz­to­fa Szta­fy towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze Książ­ki o Unie Faru­ka Šehi­cia, wyda­nej w prze­kła­dzie Agniesz­ki Schre­ier w Biu­rze Lite­rac­kim 21 mar­ca 2016 roku.

Więcej

Odnowiciel Smith, znany też jako dyrygent chmur

utwory / zapowiedzi książek Faruk Šehić

Frag­ment zapo­wia­da­ją­cy książ­kę Faru­ka Šehi­cia Książ­ka o Unie, któ­ra uka­że się w prze­kła­dzie Agniesz­ki Schre­ier w Biu­rze Lite­rac­kim 21 mar­ca 2016 roku.

Więcej

Elegia dla Toshiby

utwory / zapowiedzi książek Faruk Šehić

Frag­ment zapo­wia­da­ją­cy książ­kę Faru­ka Šehi­cia Książ­ka o Unie, któ­ra uka­że się w prze­kła­dzie Agniesz­ki Schre­ier w Biu­rze Lite­rac­kim 21 mar­ca 2016 roku.

Więcej

Uchodźcy

utwory / zapowiedzi książek Faruk Šehić

Frag­ment zapo­wia­da­ją­cy książ­kę Faru­ka Šehi­cia Książ­ka o Unie, któ­ra uka­że się w prze­kła­dzie Agniesz­ki Schre­ier w Biu­rze Lite­rac­kim 21 mar­ca 2016 roku.

Więcej