Nie jestem człowiekiem z Sarajewa
utwory / premiery w sieci Agnieszka Schreier Faruk ŠehićPremierowy zestaw wierszy Faruka Šehicia w przekładzie Agnieszki Schreier.
WięcejFragmenty powieści Książka o Unie Faruka Šehicia, wydanej w przekładzie Agnieszki Schreier w Biurze Literackim 21 marca 2016 roku, a w wersji elektronicznej 28 sierpnia 2017 roku.
[fragment]
Na scenę wkracza hipnotyzer, na głowie ma turban pełen syczących zobojętniale żmijek, w tej samej chwili mgła podchodzi pod moje kolana. Zza jego pleców, z głośników ustawionych pionowo jeden na drugim, dobiega wiatr znad zamarzłego pustkowia, gruchoczący wszystko na swojej drodze. A ja wyobraziłem sobie zapamiętany z ulic głównego miasta ryk elektrycznych pluszowych słoników, sprzedawanych zabieganemu światu przez wiecznych nierobów. „Nasz czas zniknął”, przemknęło mi przez myśl, podczas gdy moje spojrzenie przeniosło się z sufitu auli na zeskrobane ze ściany nad sceną litery, którymi wypisano niegdyś święte slogany o Ticie, narodzie, partii i obiecanej wszystkim wieczności. Ponieważ nie posiadałem ani jednego przedwojennego zdjęcia, nie byłem w stanie rozmyślać o swojej przeszłości inaczej niż jako o czymś, czego po prostu nie ma. Zamknąłem oczy i pod powiekami puściłem sobie cudowny czarno-biały teledysk Wonderful Life grupy Black. Ten właśnie teledysk załączę jako ostatni dowód na istnienie mojego intymnego świata przeszłego, chociaż nawet ja sam czasem uważałem, że moja pamięć to jedynie mój wymysł. Odgłosy wiatru oddalały się powoli, przytłumione trzaskami płyty gramofonowej, powtarzającej hipnotycznie jeden i ten sam dźwięk. Jestem na jakimś urojonym przesłuchaniu.
No need to run and hide
it’s a wonderful, wonderful life…
Za każdym razem, kiedy wypowiadał cyfrę, tsunami myśli układałem w sensowne całości, przerabiane następnie na zdania spowiedzi. Miałem wierną publiczność, której mogłem godzinami opowiadać o wszystkim i o niczym, ale to było doświadczenie innego rodzaju. Jestem jak pokrętło na urządzeniu do odgadywania ludzkich losów, trzeba mnie tylko przełączyć, jestem lunetą natury, okularem, tubą i lupą skrzyżowaną z długoszyim storczykiem. Przez jego trąbkę będę wyrzucał historie.
Muzykę wybrano nietypową, do wprowadzenia w hipnozę wykorzystuje się bowiem przeważnie relaksujący podkład. Białobrody fakir stoi na podium, wyprostowany niczym świeca, oświetlony przez krąg reflektorów. Ma lodowato szare oczy, twarz niejasną jak błoto. Skończywszy odliczanie, oznajmił mi, kalecząc nasz język:
– A teraz wrócisz się w konkretna przeszłości, czajldhud, o.k., głowa jest przytomna i zimna.
– Ile masz ci jest lat?
– Trzynaście – odpowiadam.
– Jesteście pewien?
– Tak, mam trzynaście lat i właśnie wyruszyłem na ryby. W kaloszach na nogach, z wędką w ręce i rybacką torbą na ramieniu. Trzciny pachną rybim śluzem. Ryb jest tak dużo, że nie możesz nimi zbyt prędko nakarmić oczu, podobnie jak bogacz, który pieści swoje złoto i nigdy mu nie dość. Sprawdzam spławik, czy jest jak należy do połowy wypełniony wodą, a sztuczne muszki nacieram smarem, który utrzyma je na powierzchni. Zarzucam wędkę daleko w kierunku drugiego brzegu, spławik opada na miękką piaszczystą ziemię pokrytą trawą wodną. Wygląda to tak, jakby zsunął się na zieloną poduszkę. Powoli naprężam żyłkę, by spławik wrócił wreszcie do wody, jakiś metr, dwa w dół rzeki czeka pstrąg miarówka, ma pewnie ze trzydzieści centymetrów, a miara wynosi dwadzieścia cztery. Przeczuwam, że ta walka potrwa długo. Czubkiem wędki rozprostowuję żyłkę, na którą nawleczone są muszki, ostatnią z nich, przeznaczoną dla pstrąga, ustawiam tak, aby przeszła tuż nad szczękami wielkiej ryby. Wpatruję się w muszkę i wstrzymuję oddech, ryba błyskawicznie podpływa pod powierzchnię, omija przynętę, tworząc wokół niej kapeluszowaty krąg, ja zaś w tej samej chwili, jak jakiś rewolwerowiec, podrywam wędkę z wody, jej uchwyt mam tuż przy prawym biodrze, spławik z muszkami ląduje prosto w trawie pod moimi nogami. To dzieje się tak szybko, że widzę tylko jej biały brzuch i usta próbujące schwycić muchę. Trzeba się uspokoić i ponownie zarzucić wędkę na zieloną poduszkę, i znów wszystko od początku. Jestem tak podniecony, że nawet nie zauważam ludzi na szczycie brzegu, kibicujących i wędkarzowi, i rybie…
Sztuczna mgła połyka mnie z zawrotną prędkością. Zapadałem się w czas jak w miękki torf. Osuwając się w lśniącą czerń i różowy połysk mułu, pod nogami wyczuwałem, jak domy wyrastają z ziemi aż po wijące się z kominów spirale, sygnał, że życie będzie mogło zapuścić korzenie nad rzeką Uną. Drzewa w miejskim parku są szczupłe w talii, a miasto błyszczy nowością. Nie wiem, kto bardziej przybliżał się do kogo, ja do miasta czy ono do mnie, ale w którąkolwiek stronę bym się nie odwrócił, miasto było tu, na wyciągnięcie ręki. Mogłem do woli zmieniać lata i dekady. Spostrzegłem dom babci, wiedziałem, że tu muszę przystanąć. Stąd rozpoczyna się i tu zatoczy swój krąg podróż, która nigdy nie dobiegnie końca. Mgła spowiła mnie od nóg po szyję, zatrzymując się na wysokości kołnierzyka. Powiem wszystko, nawet to, o co fakir nie zapyta.
Džehva to fioletowy ptak o czystych i miękkich piórach. Kiedy spacerujemy po Žitarnicy, moja babcia, wyraźnie zmęczona, kołysze się na boki, z nogi na nogę. Muszę uważać, aby przypadkiem nie zawadzić o nią swoją stopą, dopada mnie strach przed psami i kotami z sąsiedztwa, które mogłyby znienacka obskoczyć fioletowego ptaka gadającego ludzkim głosem.
Pytam ją, czy obawia się psów i kotów.
„Za stara jestem, żebym się czegokolwiek bała”, odpowiada Džehva i dalej się kołysze, a słońce przechodzi przez jej pióra jak grzebień przez włosy.
Znajdujemy się tuż przed domem babci. Wejście zasłaniają drzewiaste i zielne śródziemnomorskie rośliny. Ten mur do dzisiaj strzeże trzech albo czterech kamiennych schodków prowadzących prosto w powietrze otoczone poczerniałymi ścianami, na których swoje akrobacje wyprawiają chwasty. Jeszcze w czasie wojny zaobserwowaliśmy pewien nowy gatunek domu z dachem jak w kabriolecie. I chociaż wiem, że babcia jest martwa, zupełnie mi to nie przeszkadza, jestem zadowolony z naszej rozmowy podczas spaceru przez wodniste pokłady snu. Tak jak byśmy chcieli nadrobić wszystkie słowa niewypowiedziane za życia, gdy ja byłem dzieckiem i licealistą, a Džehva witalną sześćdziesięciolatką z białym filtrem papierosa Jugosławia w kąciku ust, pełniącym tam wieczną straż. Kiedy tylko papieros się zmęczył, babcia zastępowała go innym, świeżym i rześkim.
„A żeby cię szlag trafił!”
„Żeby cię diabli wzięli!”
Słyszę echo jej słów, często dochodzące zza żywopłotu przez okno letniej kuchni z podłogą, w której tkwił otwór z drewnianą klapą. Po uniesieniu klapy z dołu wydobywały się chłód i ciemność. Schodziło się tam na oślep, stopami wyszukując poszczególne schodki. Pod spodem znajdowała się piwnica ze starannie ułożonymi drwami. Pachniało w niej nieznacznie wilgocią i zapleśniałym drewnem. Dokładnie tak mógłbym sobie wyobrazić zapach podziemnego świata mojego dziadka partyzanta i jego żony z Mostaru. Nie wiem, czy to brzmi odpowiednio, ale był to precyzyjny i uspokajający zapach. Jeśli się nim porządnie zaciągnę, natychmiast przeniosę się w leśną gęstwinę, która pachnie tak, jakby każde drzewo stanowiło esencję ich podziemnego świata. Najmocniejszą woń roztaczają sztywne kapelusze grzybów porastających pnie i rozgałęzienia drzew. W leśnej próchnicy i ściółce wyczuwa się obecność dżdżownic o wnętrznościach wypełnionych ziemią. Ten zapach potężnie pobudza.
Jedynie rośliny Džehvy okazały się silniejsze od wojny. Žitarnica skurczyła się, jak zresztą wszystko pozostałe, po wyzwoleniu miasta. Wzruszający jest sposób, w jaki nieznajome rośliny wyrastają pod kątem prostym ze ścian pokojów. Tu, gdzie życie obróciło się w popiół, istnieje płodna ziemia, w której pojawiają się nowe kiełki. Z tych pokojów pozbawionych podłóg i sufitów można by polecieć prosto do nieba. To właśnie uczyniły wszystkie domowe przedmioty. Czarne i ociężałe od dymu i ognia, pohukując, wzniosły się w górę. Ciemność i chłód panujące w pokojach, bośniackie kilimy, otomany, porcelana, kryształowe kieliszki, wazony, sztućce, blaszany piecyk na drewno, żyrandole i kamyk z Marsa, a właściwie z Księżyca są teraz uchodźcami, którzy zyskali nieśmiertelność.
Babcia i dziadek leżą obok siebie na miejskim cmentarzu Lipik. Ich dusze wstąpiły na mapę gwiezdnych szlaków. W roju leonidów, który spada pod wieczór, ukrywają się zręcznie uchodźcy, powracający do swych ziemskich domów. Życie ponawia się w swojej prostocie. Pełne banalnej rutyny oraz powszednich rytuałów.
„A żeby cię szlag trafił!”
„Żeby cię diabli wzięli!”
Dobiega spośród meteorów, które spalają się w atmosferze.
W mojej wyimaginowanej aleksandryjskiej bibliotece, tej, która składałaby się z drobnych przedmiotów, nieistotnych codziennych rytuałów lub okruchów wspomnień, znajduje się pewien stary magnetofon Toshiba. Kupiłem go w księgarni gdzieś na początku lat osiemdziesiątych. Ten dwugłowicowy magnetofon był pierwszym modelem, w którym klawisze sterujące umieszczono na dole, tuż pod kieszenią, gdzie wkładało się kasety. Był lekki, o harmonijnej budowie: ani przesadnie wysoki, ani zbyt masywny, z czarnego plastiku, ze skalą radiową, której blask potrafił w nocy wywoływać podróże bez ruchu w dalekie miejsca, takie jak Ryga albo Wilno, miasta, co do których nie byłem wtedy pewien, gdzie się dokładnie znajdują. Ich nazwy wyglądały jak z innej planety, była to w końcu bałtycka i niesłowiańska część ZSRR, wyjątek stanowiły jedynie nazwiska litewskich koszykarzy dowodzonych przez Sborną. Magnetofon starzał się z taką samą prędkością, z jaką urządzenia techniczne dokonywały postępu pod względem designu i coraz szybszych, coraz bardziej szalonych, nowo wynalezionych funkcji. Kapitalizm, wciąż jeszcze oddalony od nas, żyjących po tej stronie muru berlińskiego, czynił cuda, które będziemy oglądać z opóźnieniem, kiedy stracą już dla nas swoją emocjonalną wartość. Zagubimy się bowiem pomiędzy resztkami własnych i cudzych żyć, pomiędzy próbami zbudowania ich od początku i odnalezienia w nich pełni i prostego szczęścia. Z tego powodu lata dziewięćdziesiąte mają nad nami władzę niczym pamięć totalitarna. Jestem jeden, a są nas tysiące. Niezłomnych i złamanych.
W mojej aleksandryjskiej bibliotece, co zrozumiałem dopiero teraz, ten magnetofon zajmie wysokie miejsce na skali ważności. Zawsze z łatwością wyrzekałem się rzeczy, ale gdybym tylko wiedział, nosiłbym go ze sobą poprzez wodę, przez ogień i przez błoto. Zostawiłem go w Zagrzebiu i 15 kwietnia 1992 roku wyruszyłem do swego ogarniętego wojną kraju.
Pod pretekstem walki przeciwko muzułmańskim ekstremistom, zielonym beretom, walki o rzekome ocalenie Jugosławii, na wschodnią Bośnię napadły, wspólnie z licznymi i dobrze uzbrojonymi ochotniczymi zastępami serbskich zbrodniarzy z Serbii, jednostki JNA, na własne oczy widziałem uchodźców ze Zvornika z nylonowymi siatkami i tobołkami, stojących na parkingu zagrzebskiego meczetu. To byli ludzie z krwi i kości, ludzie, którzy się staną pierwszymi uchodźcami, posłanymi w świat jak race ostrzegawcze w nocne niebo, rozproszone na wszystkie możliwe strony. Przyszliśmy przed meczet, aby uwierzyć w to, czego słuchaliśmy w relacjach lokalnych reporterów Radia Sarajewo. Dziennikarz radiowy z Fočy nie miał pojęcia, kto strzela do kogo w tym mieście, wszędzie panowało zamieszanie, spowodowane zapewne przez wypowiedź Izetbegovicia o tym, że do wojny potrzeba dwojga. Dla cywilów, którzy dryfowali po Drinie i Ćehotinie, wojna zakończyła się jednoznacznie, zostali już przecież zabici. Kilka dni wcześniej w Sarajewie odbywały się wiece w obronie pokoju i jedności Jugosławii. Nierozgarnięci górnicy, robotnicy, „miejskie towarzystwo” z jugosłowiańskimi flagami, z socjalistycznymi pieśniami na ustach, maszerowali, dopóki ich nie powybijały snajperskie kule czetników z hotelu Holiday Inn. Miałem dwadzieścia pięć lat i wcale nie było mi ich żal. Kto postanowił umrzeć jako głupiec, miał w tym moje pełne poparcie.
W filmie Łowca androidów na budynkach futurystycznego miasta, wiecznie zalanego deszczem, znajdują się ogromne reklamy firmy TDK, którą zapamiętam dzięki sześćdziesięcio- i dziewięćdziesięciominutowym kasetom o tej samej nazwie. Gdzieś z pewnością istnieje ukryta planeta, świat na zgubione rzeczy i przedmioty, które wyszły z mody, oraz ich reklamy, pulsujące neonowym blaskiem nieprzemijalności.
Na pewnym polu walki, późną jesienią 1994 roku, kiedy liście wraz z ludźmi krwawiły na pastelowo, z domu, który za chwilę doszczętnie spłonie – ogień to dobry duch naszych czasów – uratowałem magnetofon Sanyo. Będzie mi służył przez całych czternaście lat.
Pole Zły Szczyt składało się z błota, deszczu i deszczu z błotem, tak jak radziecki front pod koniec jesieni, tuż przed śniegami, lodem i mrozem. Wszystko niknie wtedy w ziemi, życie w roślinach zamiera, a szaropopielaty kolor rozmokłej brei pochłania każdą nadzieję, że słońce jeszcze znów kiedykolwiek zaświeci. Nasz front był gorszy od tego radzieckiego znanego z książek, nie miał rozległych stepów przydatnych w przypadku odwrotu, ale był to nasz własny, intymny front. Każde jego wspomnienie sprawia najpierw, że chłód przenika mi kości, zmieniając się zaraz potem w przyjemne źródło ciepła, piec, który mnie ogrzewa, choć w nim nie rozpalam. I wtedy, gdy na nasz front leje się z nieba deszcz, pojawia się Rutger Hauer w długim skórzanym płaszczu i, przedzierając się rękoma przez cierniste krzewy, powtarza nam do znudzenia: „This is not Time to die. This is not Time to die…”.
Jeszcze długo po wojnie, kiedy przestałem już z niego korzystać, należał wciąż do otaczających mnie użytecznych przedmiotów, jak gdyby był reliktem strzegącym jako takiej przeszłości, mojej przeszłości. Żar ognia zauważalnie stopił z jednej strony plastikową obudowę. Miał bliznę wojenną i w trakcie przeprowadzki trafił do kontenera w górnej części miasta.
Podczas pewnego fragmentarycznego snu ujrzałem przed sobą magnetofon Toshiba. Cały połamany, z przewodami, które powstrzymywały jego ostateczny rozpad, leżał rozczłonkowany na stole. Skala radiowa świeciła na bladoniebiesko, jego wewnętrzna maszyneria była niemal nietknięta, widziałem tam rzędy jakichś rażąco żółtych diod, przypominające urządzenia do przesyłu energii elektrycznej. Pomniki przestarzałej technologii samotne jak miasta opuszczone pod koniec ery Dzikiego Zachodu – tak właśnie wyglądały jego wnętrzności. Wydawał się zepsuty z zewnątrz, ale jednak działał. Czyż nie wszyscy byliśmy tacy zaraz po wojnie? Nieświadomi tego, że chociaż napoczęła nas już wszechobecna korozja, jesteśmy naszpikowani szaleńczą adrenaliną ocalałych.
Z powodu magnetofonu i wielu innych utraconych rzeczy, zwłaszcza tych niematerialnych, z powodu utraconych emocji, wspomnień cienia zabawki w dalekim zmierzchu sprzed dziesięciu tysięcy nocy, rozpocząłem budowę mojej aleksandryjskiej biblioteki. Taka jest powinność każdego, kto archiwizuje melancholię. Zawsze kiedy oddaję do biblioteki jakiś przedmiot na przechowanie, ona automatycznie zawiesza swoją pracę. Moja przeszłość się wypełnia, pustka świata kurczy. Biblioteka znika w tajemniczy, jak przystało na nią, sposób, a ja mogę być wówczas w miarę szczęśliwym archiwistą swojej przeszłości.
I zobaczyłem na własne oczy, jak trzy metry przed nami spada pocisk z miotacza granatów, zakończony stabilizatorem z plastikowymi piórami. Korpus miotacza przypominał dwudziestocentymetrowego, wojskowo zielonego lipienia o identycznej na całej długości średnicy. Przez chwilę zdawał się znieruchomieć w powietrzu, z drzew przestały opadać liście, zatrzymały się gdzieś wysoko, my też znaleźliśmy się ponad ziemią, w samym środku antylopiego skoku, próbując schwytać podczas ucieczki jak najdłuższy odcinek, w próżni pod październikowym leśnym sklepieniem, gdy drzewa zmieniają kolory niczym twarz śmiertelnie chorego człowieka, wyczerpanego czekaniem, aż zgaśnie jego cielesna powłoka, w taki sam sposób liście oczekiwały na zakończenie spektaklu, na rękę silniejszego od nas stworzenia, która wyłączy światło tu, w jakimś lesie, na grzbiecie jakiegoś wzgórza, na szczycie, gdzie wszyscy mamy przesrane, bo potem dla żadnego z nas nic już nigdy nie będzie wyglądać tak samo, przynajmniej jeśli chodzi o blizny na ciele i duszy. W okamgnieniu runęliśmy na ziemię, pocisk rozerwał się, i wszystko uleciało w siną dal. Ziemia zapadła się, ze źrenic wystawały mi artretyczne korzenie drzew, przed nami leżeli jacyś ludzie, niebo pod nimi zasnuło się chmurami, dotarł do mnie wtedy ponad ciemieniem ledwo słyszalny dźwięk, a powiew powietrza postawił mi włosy na głowie, wszystko dookoła pogrążyło się w mroku, ziemia popękała, we mnie nic nie trafiło, typ tuż obok był bardziej martwy niż JFK, wydłużony trójkątny cień wciąż się powiększał i wtedy zobaczyłem go, miał na sobie nieprzemakalny płaszcz podziurawiony odłamkami, leciał przez las, przedzierając się między koronami drzew mokrymi od trzydniowego deszczu. Silniejszy i bardziej rzeczywisty niż Superman, Batman i Spiderman razem wzięci. Nie dbał o to, czy poza mną zauważy go ktoś jeszcze, rozpostarł gałęzie dłońmi pełnymi zakrwawionych odłamków, obsypując nas w dole wodą deszczową. Spadła na martwego żołnierza, jego brodatą twarz, w której śmierć zagnieździła się w ciągu milisekundy, zmuszając krew, by wypłynęła z piersi na żółtą glinę polnej drogi. Nad ziemią przysiadł stratus, zasłaniając nas przed wrogimi oczami.
Wiedziałem, że to Odnowiciel Smith, podczas wojny pomógł mi już wiele razy, to dzięki niemu mogę teraz opowiadać o wszystkim z chłodnym umysłem i pisać spokojną ręką. To jemu zawdzięczałem swoją odwagę i wojenne zasługi, za które wielokrotnie nagradzano mnie finansowo. Złotej Lilii nie dostałem zaś jedynie dlatego, że nienawidził mnie dowódca brygady, oraz dlatego, że nie potrafiłem włazić tam, gdzie włazić należało.
Zawsze kiedy ogarniał mnie strach, strach absolutny, który przenika nawet molekuły azotu w powietrzu, on pojawiał się i uwalniał mnie od lęku przed utratą życia, po czym stawałem się lekki jak koliber i szybki jak wirus. Postanowiłem więc odszukać go pod adresem, z którego przyszedł do mnie list podpisany jego imieniem. Odnalazłem mieszkanie przy ulicy Emily Dickinson 5, znajdowało się na trzecim piętrze siwego budynku podobnego do chorego gołębia, a przynajmniej tak mógłby go sobie wyobrażać Fernand Léger. Była to przestrzeń godna proroka nieistniejącej religii. Żyjącego dla siebie. Nie stawiano mu kiczowatych posągów, wywołujących we mnie, gdy jako dziecko odwiedzałem katolickie kościoły, mdłości ze strachu przed śmiercią, którą pachniały zimne wnętrza. Fragmenty jego kości nie były przechowywane w złotych i srebrnych relikwiarzach w kształcie ręki o dziwacznych paluszkach. Za każdym razem, gdy przypatrywałem się naczyniu z włosem świętego czy z jakąkolwiek inną relikwią, ze smutkiem zdawałem sobie sprawę z tego, że po Bogu pozostało na ziemi naprawdę niewiele. Oraz z tego, jak bardzo prymitywni są ludzie, jeśli potrafią uwierzyć, że odlane ze złota przedramię z pięścią o nienaturalnie cienkich palcach i złotych paznokciach może być obdarzone nadprzyrodzonymi mocami, chociaż wystawione jest za szkłem, a pod względem ilości energii kinetycznej wyprzedza je nawet najtańszy wyprodukowany w Chinach wibrator żelowy.
Wszechobecna algebra chaosu: wymięte ubrania, dokumenty, porozrzucane przedmioty. Wszedłem do mieszkania opuszczonego w wielkim pośpiechu. Ściany jego pokoju do pracy wytapetowane były szkicami szarzyzny oraz harmonogramem występowania na niebie dziesięciu rodzajów chmur: cirrusów o delikatnych niteczkach, cirrocumulusów czy też drobnych owieczek, cirrostratusów (czyli welonów), altocumulusów (to białe lub szare gałganki, zaokrąglone wałeczki), altostratusów (inaczej: niebieskawe chmurzaste narzuty), nimbostratusów, które przynoszą deszcz, śnieg i deszcz ze śniegiem, stratocumulusów (znanych też jako białawe szmatki z ciemnymi plamkami), stratusów zwiastujących mżawkę oraz ziarnisty śnieg, cumulusów (to kopce, kopuły, wieże) i cumulonimbusów (ogromne góry i baszty) – chmur o największym na niebie znaczeniu. Ich energia równa jest tej wyzwalanej przez kilka bomb atomowych wszystkich istniejących rodzajów i podrodzajów. Te krótkie opisy obłoków sporządzone zostały jego charakterem pisma.
Rozkład, według którego chmury pojawiają się i przebywają na niebie, zapisał starannie na dwumetrowym kawałku papieru, przyklejonym wzdłuż całej ściany, od sufitu do ziemi. W mieszkaniu z bardzo prostej przyczyny nie było sypialni: nie spędziłby w niej ani jednej nocy. Istota tego pokroju nie potrzebowała snów, przyznano je tylko nam, śmiertelnikom. Wiatr bezskutecznie próbował odprawić firankę w głąb pokoju, drewniane skrzydło tułało się wciąż od fasady z powrotem do okna. W pokoju do pracy uszczypnął mnie w nos ostry zapach denaturatu, toaletę połączoną z łazienką zajmowała natomiast hałda stwardniałych, zasuszonych, bezwonnych odchodów o wysokości 180 cm. Jasne było, że to czyjaś ręka uformowała z nich prawdziwe fekalne wzgórze, które rozłożyło się pomiędzy miejscem po muszli klozetowej a wanną. Na podłodze leżały grudki waty nasączone alkoholem, co wskazywało, że używał ich do przemywania ciała, bateria prysznicowa była bowiem obłupana i pozalepiana gipsem. To wszystko, co zostało z Odnowiciela Smitha. Obłoki i gówna. Żadnej wiadomości przyczepionej magnesem do drzwi lodówki, w której znajdował się tylko słoik z zamrożonym żółtym robakiem z Uny. Usiadłem na sofie, sięgnąłem ręką w kierunku stosu książek na podłodze, zdmuchnąłem kurz z okładki, po czym zacząłem czytać Buszującego w zbożu. Spodziewałem się końca świata lub czegoś w tym stylu. Czysty obłęd dopadał popołudniami ludzi z niższej klasy średniej w mieszkaniach z telewizorem, który odgrywał rolę drzwi percepcji, raju i piekła. A wszyscy nadal udawali, że są normalni. Nikt nie otwierał nagle okna, by wrzasnąć na całe gardło. Wiatr ustał, po kilku sekundach nadeszła głucha noc. Pierwsze krople były ciche jak kocie kroki. Deszcz zainicjował swoje białe strumienie, przybierające stopniowo na sile. W mieszkaniu naprzeciwko starszy mężczyzna masturbował się nad fotografiami roznegliżowanych nastolatek, które za pośrednictwem Facebooka dzieliły się z całym światem miłością do własnych ciał. Była to pora na sen, czas na alkohol. Czas na połknięcie magicznej dwukolorowej kapsułki, mogącej przenieść mnie w gardziel astralnego jaszczura. Odnowiciel Smith po raz kolejny sprawił mi zawód, tak jak wtedy, gdy uganiałem się za nim po rzecznych wyspach, przez Unę. Zasnąłem na miękkiej kanapie w cudzym mieszkaniu, w dzielnicy Sarajewa, w której nigdy wcześniej nie byłem. Przyśniło mi się, że piszę tę książkę, i że nigdy jej nie ukończę.
Urodzony w 1970 roku w Bihaću (Jugosławia). Poeta, prozaik, publicysta. Porucznik w Armii Bośni i Hercegowiny podczas wojny domowej (1992-1995). Debiutował w 2000 roku tomem poetyckim Pjesme u nastajanju. Laureat m.in. Nagrody Zoro Verlag za zbiór opowiadań "Pod pritiskom". Jego pierwszą powieść "Knjiga o Uni" wyróżniono w 2011 roku nagrodą im. Mešy Selimovicia (przyznawaną za najlepszą książkę prozatorską wydaną w Serbii, Bośni i Hercegowinie, Czarnogórze i Chorwacji) oraz Nagrodą Literacką Unii Europejskiej (2013). Należy do bośniacko-hercegowińskiego PEN Clubu. Autor cotygodniowych felietonów dla czasopisma BH Dani. Mieszka w Sarajewie.
Premierowy zestaw wierszy Faruka Šehicia w przekładzie Agnieszki Schreier.
WięcejFragmenty powieści Książka o Unie, zarejestrowane podczas audycji w Radiu Wrocław Kultura. Czyta Bartosz Woźny.
WięcejRozmowa Agnieszki Schreier z Farukiem Šehiciem, towarzysząca premierze Książki o Unie, wydanej w Biurze Literackim 22 marca 2016 roku.
WięcejAutorski komentarz Faruka Šehicia towarzyszący premierze Książki o Unie, wydanej w przekładzie Agnieszki Schreier w Biurze Literackim 22 marca 2016 roku.
WięcejFragment zapowiadający książkę Faruka Šehicia Książka o Unie, która ukaże się w przekładzie Agnieszki Schreier w Biurze Literackim 21 marca 2016 roku.
WięcejFragment zapowiadający książkę Faruka Šehicia Książka o Unie, która ukaże się w przekładzie Agnieszki Schreier w Biurze Literackim 21 marca 2016 roku.
WięcejFragment zapowiadający książkę Faruka Šehicia Książka o Unie, która ukaże się w przekładzie Agnieszki Schreier w Biurze Literackim 21 marca 2016 roku.
WięcejRecenzja Patrycji Chajęckiej tomu Książka o Unie Faruka Šehicia, który ukazał się nakładem Biura Literackiego w wersji elektronicznej 28 sierpnia 2017 roku.
WięcejRecenzja Pawła Micnasa tomu Książka o Unie Faruka Šehicia, który ukazał się nakładem Biura Literackiego w wersji elektronicznej 28 sierpnia 2017 roku.
WięcejFragmenty powieści Książka o Unie, zarejestrowane podczas audycji w Radiu Wrocław Kultura. Czyta Bartosz Woźny.
WięcejRozmowa Agnieszki Schreier z Farukiem Šehiciem, towarzysząca premierze Książki o Unie, wydanej w Biurze Literackim 22 marca 2016 roku.
WięcejRecenzja Aleksandry Grzemskiej towarzysząca premierze Książki o Unie Faruka Šehicia, wydanej w przekładzie Agnieszki Schreier w Biurze Literackim 21 marca 2016 roku.
WięcejAutorski komentarz Faruka Šehicia towarzyszący premierze Książki o Unie, wydanej w przekładzie Agnieszki Schreier w Biurze Literackim 22 marca 2016 roku.
WięcejRecenzja Krzysztofa Sztafy towarzysząca premierze Książki o Unie Faruka Šehicia, wydanej w przekładzie Agnieszki Schreier w Biurze Literackim 21 marca 2016 roku.
WięcejFragment zapowiadający książkę Faruka Šehicia Książka o Unie, która ukaże się w przekładzie Agnieszki Schreier w Biurze Literackim 21 marca 2016 roku.
WięcejFragment zapowiadający książkę Faruka Šehicia Książka o Unie, która ukaże się w przekładzie Agnieszki Schreier w Biurze Literackim 21 marca 2016 roku.
WięcejFragment zapowiadający książkę Faruka Šehicia Książka o Unie, która ukaże się w przekładzie Agnieszki Schreier w Biurze Literackim 21 marca 2016 roku.
Więcej