książki / POEZJE

Latakia

Szymon Słomczyński

Fragmenty książki Latakia Szymona Słomczyńskiego, wydanej w Biurze Literackim 13 grudnia 2016 roku, a w wersji elektronicznej 15 sierpnia 2017 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Ostatki

bez kar­nau­by,
bez popio­łu,
bez post­po­stu,
pro­wa­dzić na smy­czy
sze­ścio­no­ga wiel­ko­ści czło­wie­ka.

Z blo­ku dziew­czy­na o zszar­ga­nym imie­niu
wyszła z takim na spa­cer.

To nie spa­cer-spa­cer,
tyl­ko spa­cer-woj­na.

Nie tłam­sić w sobie
nicze­go z kobie­ty,
tyl­ko pod­pie­rać, póki nie pro­szą,
tyl­ko nakar­mić, kie­dy nie żywią,
tyl­ko ode­przeć, kie­dy nie bro­nią.

Ze smy­czy dale­ko­wzrocz­ny sze­ścio­nóg
nie­chęt­nie pusz­cza dziew­czy­nę na tań­ce.

To nie tań­ce-szy­fry,
tyl­ko tań­ce-szar­że.


Casino Loyal

Zachód jest hazar­dzi­stą.
Wschód jest kru­pie­rem. Roz­wiń
wpraw­ne, man­da­ryn­ko­we
chmu­ry w zasię­gu tar­czy.

Kra­jo­braz się ogry­wa
w pogod­nych rekwi­zy­tach.
Słoń­ce było­by pła­skie.
Tar­cza to meto­ni­mia.

Nie uda­waj mala­rza.
Malo­wa­ne nie dzia­ła.
O słoń­cu się mil­czy przy
uczu­lo­nych na świa­tło.

Kto stąd przej­dzie na cudze,
kto stąd wyj­dzie na czy­sto,
w jedwab­nych ręka­wicz­kach
z lek­kim bia­łym nalo­tem?

Co szep­czą lata­kian­ki
cichym lata­kij­czy­kom
w wyci­szo­nej Lata­kii?

Od wscho­du, od zacho­du
bez­dź­więcz­ne bom­bow­ce
w bez­sze­lest­nej obsta­wie.


Z niechcianych snów

Mia­ła się śnić Ola w czer­wo­nej bie­liź­nie,
obwie­szo­na cho­in­ko­wy­mi lamp­ka­mi,
jak na jed­nym ze stu zdjęć na poże­gna­nie.

Zamiast niej zja­wił się Janusz Gajos, czy­li
jego ulu­bio­ny aktor. Roz­ma­wia­li o mszy
za mia­sto Arras, o tym jak Lagu­na zła­mał
poprzecz­kę, o powra­ca­ją­cych nie­uchron­nie
cen­zo­rach. Obser­wo­wa­li ich obaj z okna
nie­sły­cha­nie wyso­kie­go apar­ta­men­tow­ca.

Cen­zo­rzy, któ­rych widział Janusz Gajos, byli
ponu­ry­mi face­ta­mi w nie­dro­gich gar­ni­tu­rach,
w zło­tych krzy­ży­kach, dys­kret­nie scho­wa­nych
pod orlo­bia­ły­mi koszu­la­mi. Wyska­ki­wa­li
po czte­rech z czar­nych rzą­do­wych limu­zyn
i sta­wa­li w rzę­dzie, jak­by cze­ka­jąc na kogoś.

Cen­zo­rzy, któ­rych on widział, mie­li bro­dy,
dre­dy, rowe­ry, obsie­dli bruk po turec­ku,
pali­li skrę­ty, goto­wa­li lub­czyk z gra­na­tów
ręcz­nych pod trans­pa­ren­tem: Rób­my miłość
z bomb. Jeden z nich zanu­cił nawet jego
song, nie rozu­mie­jąc go wca­le, ni w ząb.

Zwłasz­cza ci dru­dzy wyglą­da­li na nie­zdol­nych
do żad­nych zbrod­ni, nie­pod­le­głych prze­mo­cy,
ale to oni nie zni­ka­ją, kie­dy otwie­ra oczy,
sta­ra się wyplą­tać z poście­li. Są tu –
tro­skli­wie czu­wa­ją nad dobo­rem słów.


Osi

Czy jeśli nie zro­zu­miem tej szy­by, szy­ba się roz­stą­pi
i mnie prze­pu­ści? Czy to by uwła­cza­ło któ­rejś z nas?
Czy moż­na o to samo zapy­tać bar­dziej aksa­mit­nie?
Czy plusz przy­na­le­ży do sofy, kawa do sto­li­ka
i wypa­da już, z ogro­du, podzię­ko­wać mia­stu?

Ilu katów czy­ha na głów­ce od faj­ki
wypeł­nio­nej po pie­kiel­ną obręcz
czy­stą lata­kią, wybor­ną w sma­ku,
o nie­zno­śnym dla postron­nych zapa­chu?

Kto tę faj­kę roz­nie­cił? Kto wszyst­ko
(sofę, sto­lik, mia­sto, ogród) roz­nie­sie
w gru­by trik bank­no­tów,
w chwa­leb­ny rama­dan?

Bur­mi­strzo­wi Lon­dy­nu naj­trud­niej odmó­wić
sobie kawy w tym szcze­gól­nym cza­sie,
a jak się do tego żądlę, ja, osa? Cze­mu
się tym rzą­dzę, na co mi rząd, gro­ma­da
i kró­le­stwo? Czy jeśli zapy­lę złe pyta­nia,
uwięd­ną wie­lo­let­nie odpo­wie­dzi?

Pod co przy­le­ci mi pod­ło­żyć puen­tę
i czy cze­kasz tam, nagro­do kwiet­na,
zasob­na w nek­tar?


Obligacje

Trze­ba zacząć oszczę­dzać
dłu­go­ter­mi­no­wo, okre­ślić
cel dale­ko­sięż­ny: wese­le
naszej przy­szłej cór­ki
albo cho­ciaż jej cze­sne,
balet, małe miesz­ka­nie.

A jeśli uro­dzi się syn,
a jeśli uro­dzi się trup?

Tyl­ko por­no nie kła­mie,
pew­ne i prze­wi­dy­wal­ne,
poza nim same pytaj­ni­ki
wiru­ją w wyga­sza­czu ekra­nu
jak płat­ki – Snow Fla­kes.

Powiedz tacie: cześć!


Escyna

z kasz­ta­now­ców, na obrzę­ki i skur­cze.
Han­dlo­wo: Aescin. Ae-cin został­by tu
chiń­skim cesa­rzem, gdy­by nie pry­zmat
potocz­ne­go: błysz­czy­ki z fajer­wer­ków,
para­da, świę­to bra­ter­stwa, rów­na­nie
w wol­ny podryg i kogu­ci śpiew.

Sza­fa w for­ni­rze ma oczy
w sece­sji: ślep­ną roz­łącz­nie,
mimo reno­wa­cji. Smu­tek
speł­nio­nych aspi­ra­cji
(cji-cji jak defi­bry­la­tor).

Cię­ża­rów­ka w bie­li ma pro­me­na­dę
w ludziach. Ludzie w mikro­fo­nach
mają ich we krwi, naj­ła­god­niej
mówiąc – ci z CNN i BBC
(i‑i-i jak adre­na­li­na w szpik).

Molo dłu­ży się nad­spo­dzie­wa­nie
i sęp-natursz­czyk zawisł nad woda­mi.


Punktowe prowadzenie żaru

Pal!
Raz nie­po­kor­ny żebrak przy­szedł po pie­nią­dze.
Gołę­bia księż­na dała tysiąc euro.
Prze­rżnął.
Dopiął zegar­ka i kurt­ki z kame­le­ono­wej skó­ry,
przy czym się pomy­lił o jed­ną syla­bę. Czy
pła­ka­ła?
Czy­ste wudu gro­zi wspól­no­cie, jak, nie przy­mie­rza­jąc, cyn­giel:
żaro­od­por­ny żebrak. Roz­pa­lo­na księż­na zwę­gla
się od den­ka.

Hra­bia Tele­ki
mógł­by się tu zja­wić. Cel­nie się sprzy­mie­rzył
albo nie­cel­nie: dość, że jest jak zna­lazł.
Prze­strze­lił
się w rachu­bach, obli­cze­niach, za co do dziś pła­ci oba­wa­mi
Madzia­rów o wymia­ry map. Wybo­ra­mi Madzia­rów, znów
tej zaka­ły
Euro­py. Kto wpu­ścił tu ze ste­pów zdzi­cza­łe, nie­przy­ja­zne hor­dy?
Czy winien zmy­ślo­ny żebrak, czy wymyśl­na księż­na? Zga­śnie
mi już wkrót­ce (–).


Sześciu króli

To nie mia­sto-ogród,

tyl­ko mia­sto-biz­nes,
tyl­ko mia­sto-dochód,
tyl­ko mia­sto-bań­ka,
tyl­ko mia­sto-wstań­ka,
tyl­ko mia­sto-pochód,
tyl­ko mia­sto-pogrom.

Miga się, miga jak
świa­tło bez syre­ny.

Tyle go tu było,
ile cie­bie nie ma.

O autorze

Szymon Słomczyński

Urodzony w 1988 roku. Poeta. Laureat projektu Połów 2012 i kilku innych konkursów poetyckich, m.in. im. Tadeusza Sułkowskiego i im. Zbigniewa Herberta. Debiutował w 2013 roku tomem Nadjeżdża, który znalazł się w finale Nagrody Literackiej Nike. W 2015 ukazała się jego druga książka poetycka pt. Dwupłat. Autor mieszka w Krakowie.

Powiązania