Głos Ukrainy w trybie żeńskim: Natalka Śniadanko
nagrania / z fortu do portu Natalka ŚniadankoSpotkanie autorskie „Głos Ukrainy w trybie żeńskim” z Natalką Śniadanko w ramach 19. festiwalu literackiego Port Wrocław 2014.
WięcejFragmenty książki Natalki Śniadanko Lubczyk na poddaszu w przekładzie Kseni Kaniewskiej, która ukazała się nakładem Biura Literackiego w serii Proza 27 marca 2014 roku.
Najbardziej wyraźnymi wspomnieniami Sarony o ojcu były te związane z klatkami na króliki, przy których często siadali razem i godzinami przeglądali gazety z poradami o ich pielęgnacji i wyposażeniu. Sarona wtedy o królikach wiedziała wszystko – jak często powinno się je karmić, ile wody nalewać, jak czyścić klatki, a także i to, że przy królikach powinno się codziennie obowiązkowo troszkę posiedzieć, bo inaczej będą się czuły samotne i nikomu niepotrzebne. Tak uważał tata. Sarona lubiła siedzieć i obserwować ich bieganinę w klatkach.
Działo się to w jakimś kompletnie odległym, poprzednim życiu, kiedy jeszcze nikt nie jeździł za granicę do pracy, a Sarona razem z rodzicami mieszkała na wsi u babci i dziadka. Tato miał wykształcenie kulinarne i pracował w stołówce wiejskiej szkoły. Praca jednakże była ciężka, płacili mało, i po jakimś czasie podczas rodzinnej debaty ustalono, iż lepiej raczej wykorzystać silne ojcowe ręce we własnym gospodarstwie. Możliwe, że gdyby tatę dalej całymi dniami pochłaniała praca, a babcia nadal byłaby jedyną pełnoprawną właścicielką swojego gospodarskiego królestwa, wszystko ułożyłoby się inaczej i całe swoje życie przeżyliby z babcią, a tata nigdzie by nie jeździł. Babcia jednak, jak wszyscy chłopi, podejrzliwie odnosiła się do jakichkolwiek unowocześnień i jej konserwatywne wyobrażenia o metodach prowadzenia gospodarstwa zbyt mocno różniły się od nowatorskich pomysłów ojca, żeby istniała choćby nawet najmniejsza możliwość uniknięcia konfliktu.
Tato praktycznie od razu zaczął rozbudowywać gospodarstwo, wzbogacając je o różne egzotyczne jak na tamte czasy rozwiązania. Najpierw zaczął hodować króliki i nutrie, do których babcia początkowo odnosiła się podejrzliwie, ale z którymi dosyć szybko się pogodziła, kiedy poznała cenę ich mięsa i futra. Choć oczywiście po cichu dalej traktowała te zajęcia jak „nowomodne wybryki”, bo według niej mięsa z królika zawsze będzie znacznie mniej niż ze świni, a zawracania głowy – więcej. Jeszcze trudniej było jej przywyknąć do dziwnego smaku zięciowego gęstego dżemu z całych włoskich orzechów, zupełnie nieprzypominającego pospolitego smaku jej powideł jabłkowych, czy do strudli z jabłkami, które piekł na święta. Babcia zazdrośnie obserwowała, jak dzieci zjadają je znacznie szybciej i z większą ochotą niż jej placki – ciężkie zbite ciasto, posmarowane margaryną albo powidłami. Drażnił ją zapach suszonego lubczyku na strychu i ze zdziwieniem obserwowała, jak zięć traci prawie godzinę dziennie na doglądanie gromadki doniczek z bazylią na parapetach. To chyba właśnie bazylia stała się przyczyną jednego z pierwszych fundamentalnych konfliktów między babcią i ojcem. Babcia początkowo tylko kontrolowała zięcia i tolerowała go, jak to zwykła znosić mężczyzn, których uważała za istoty słabo rozwinięte i niebudzące zaufania. Dodawanie do potrawy czegoś oprócz soli, pieprzu i cukru nie powodowało u niej zachwytu, ale lubczyk na strychu i w zupie jeszcze ścierpiała. Na pewno tak samo, zacisnąwszy zęby, ścierpiałaby i bazylię w sałatce, ale zięć popełnił gruby taktyczny błąd i choć pomyłka ta była nieświadoma, jego winy w oczach babci w żaden sposób nie zmniejszała. Otóż posadził nikomu według babci niepotrzebną bazylię do doniczek, w których dzień wcześniej wysiała rozsadę na pomidory. Tego już babcia nie wytrzymała i wybuchł skandal, ale ponieważ była to pierwsza taka akcja, obie strony zachowały się dość powściągliwie. Tato pokajał się, chociaż nie miał pojęcia o pomidorach, babcia zaś przemilczała, bo tak naprawdę chciała ukryć przed wszystkimi kolejną próbę realizacji swojej fanaberii.
– Dziadziuś nie żyje. Samochód go zabił – powiedziała do telefonu mama i się rozłączyła.
Sarona stała pośrodku supermarketu z wózkiem załadowanym zakupami, które miała w planach zawieźć dziś na wieś babci i dziadkowi. Nigdy nie umiała odpowiednio zareagować na wiadomość o czyjejś śmierci, zawsze czuła się trochę niezręcznie, kiedy w takich wypadkach w oczach innych łzy pojawiały się szybciej niż u niej. Zaraz też na myśl przychodziły same głupoty. Powoli zatrzymała się i zastygłym wzrokiem wpatrywała się w plecy pulchnej niewiasty przed sobą, która najpierw długo i uważnie analizowała zawartość półek z niskokalorycznym jedzeniem, a potem rozejrzała się i jak gdyby nigdy nic powrzucała do wózka słodzone napoje, dżemy, ciasteczka czekoladowe, chipsy, konserwy i inne produkty, od których na jej miejscu Sarona by się powstrzymała. Na swoim miejscu też. Straciła tamtą z pola widzenia i zaczęła uważnie przyglądać się poplątanej mapie wysepek świeżych śladów na właśnie umytej przez sprzątaczkę podłodze, wilgotnym smugom, na której szybko wysychały. Zapach detergentu, którego używała sprzątaczka, był nieprzyjemny i Sarona z niepotrzebnym wysiłkiem starała się przypomnieć sobie, co to za środek, jednocześnie karcąc się za takie niedorzeczne myśli.
Potem przypomniało jej się, jak dziadek woził sześcioletnią Saronę i jej dwie młodsze siostry na jeżyny. Mama na lato zawsze wyprawiała je do babci na wieś. Jakoś niedługo wcześniej dziadek kupił Wołyniankę i bardzo się cieszył, że wreszcie będzie mógł przejechać przez takie miejsca, w jakich inne samochody grzęzły. I choć w aucie były tylko dwa siedzące miejsca z przodu, problem rozwiązano za pomocą dwóch dodatkowych taboretów, które latały po całej kabinie podczas jazdy. Żeby z nich nie zlecieć, trzeba było trzymać się rękami specjalnie zamocowanych do brezentu przez dziadka skórzanych rzemieni. Rzucało potwornie, ale wszyscy dzielnie cierpieli i nikt nie śmiał narzekać. Szczególnie trudno było pokonać dość szeroki rów, który przecinał ulicę dwie chaty przed dziadkowym gospodarstwem. Niewątpliwie ma on jakieś szalenie ważne gospodarskie znaczenie i nie ma możliwości, by zasypać go przynajmniej częściowo, żeby łatwiej było przejeżdżać samochodem, bo zachował się w takim samym stanie do dziś. Sarona za każdym razem wychodziła z wozu przed przejechaniem rowu, ale ani razu nie udało się jej nie przytrzeć podwoziem. Zimą ziemia wzdłuż rowu nie zamarzała, latem zawsze tam było błoto. Kiedy dziadek po raz pierwszy pokonywał rów nie na rowerze, lecz Wołynianką, z impetem wjechał weń na pełnym gazie i Sarona boleśnie rąbnęła głową w tylne drzwi samochodu.
– Jak tam załoga? – obejrzał się dziadek, kiedy minął rów. – Wszyscy żyją? No i richtig. W czołgu trzęsło o wiele mocniej, a wojnę wygraliśmy. Jedziemy dalej.
Jechało się nie jakoś specjalnie daleko, ale że wąskimi leśnymi ścieżkami, przez błoto i nory, pomiędzy nisko płożącymi się gałęziami drzew, o czołgu więc przyszło wspomnieć jeszcze nie raz. W końcu wreszcie dojechaliśmy do rezerwatu, gdzie dziadek miał znajomego leśnika. Blade, z zaciśniętymi ustami, wyszłyśmy z samochodu, starając się nie zwrócić obfitego babcinego śniadania. Wciągnęłyśmy w płuca poranne leśne powietrze i kiedy spojrzałyśmy pod nogi, okazało się, że cała ziemia usłana jest wyłącznie jeżynami. Owoców było tyle, że zakrywały sobą nawet listki. Sarona nigdy wcześniej ani też nigdy później nie widziała takiej ilości jeżyn w jednym miejscu. Z początku stała jak oniemiała – zupełnie jak teraz, pośrodku supermarketu – patrzyła gdzieś daleko przed siebie, a jej uwagę przykuły jakieś kompletnie drugorzędne szczegóły. Uważnie obserwowała pająka, który niespiesznie przełaził z listka na jej nogę, od czasu do czasu zastygając w miejscu, jakby też zagapiał się na dorodne jeżyny. Potem jej wzrok przykuł listek na drzewie, przez który przeświecały na słońcu niebieskawe bąbelki. Przypominało to namalowane niewprawną dziecięcą ręką kontury mapy. Słoneczne promienie gdzieniegdzie przebijały się przez gęste chaszcze, coraz to z jakiegoś listka wystrzelały, rozbłyskując nagle, pojedyncze krople rosy. Wydawało się, że zaraz niczym na odłamkach górskiego kryształu ukażą się na nich się wielokątne szlify i tajemnicze wyszczerbienia, które tak samo zagadkowo znikną, gdy tylko słońce zaświeci z innej strony. Sarona spojrzała na świeżą plamę z jajecznicy na dawno niepranej nogawce dziadkowych spodni z wypchanymi kolanami. Jej siostry całkowicie pochłonięte były zbieraniem jeżyn, garściami wpychały do buzi słodkie owoce, z których czarny sok tryskał spomiędzy palców i gęstymi strużkami ściekał aż po łokcie i po szyi. Ona tymczasem w żaden sposób nie mogła otrząsnąć się z wrażenia raptownej i niezwykłej ostrości przeżywania momentu, świadomości znalezienia się tu i teraz, co nie miało nic wspólnego z tym, co działo się do tej pory, ani z tym, co wydarzy się później. I to odczucie odosobnienia w ciągu chwili, która szybko i nieprzerwanie mija, nie pozwalało ruszyć się, kazało się zatrzymać i powoli chłonąć najdrobniejsze detale wszystkiego, co udawało się uchwycić, żeby potem przetworzyć ten epizod w jedno z najbardziej wyraźnych wspomnień z dzieciństwa. Bała się zburzyć tę przypadkową i kruchą harmonię odczuć, ostrożnie oddychała, niby motylek, gotowy raptem się zerwać i hen polecieć.
W czasie kiedy one napychały się do syta, a później napełniały jeżyną parę wiader na powidła i nalewkę, dziadek w zamyśleniu patrzył przed siebie i palił w skupieniu. W pewnym momencie nagle wyciągnął rękę gdzieś w kierunku prześwitu pomiędzy krzakami, skąd słońce przebijało się ukośnymi promieniami, które, wydawało się, dałoby się pochwycić w dłoń.
– Patrzcie. Nie tam na prawo, ale tu, gdzieś za tym drzewem, jest prawdziwe centrum Europy – powiedział i uśmiechnął się zadowolony z siebie, a potem, niby jako ostateczny argument, który nie potrzebował żadnego dodatkowego potwierdzenia, dodał: – Naukowo to potwierdzono – wypuścił dym z swojej własnoręcznie zrobionej fajki. Fajki dziadka nauczył robić w latach pięćdziesiątych przyjaciel partyzant, kiedy z większością mieszkańców swojej wioski ukrywali się w okolicznych lasach. Przyjaciel był Hucułem i niedługo potem zginął. Dziadkowi na pamiątkę ostała się fajka zrobiona przez przyjaciela. Trzymał ją w serwantce i rzadko używał. Była to jedyna dziadkowa rzecz w tym królestwie najcenniejszych, według babci, przedmiotów – kieliszków do wódki, naczyń od kilku wybrakowanych serwisów i świątecznych talerzyków w kwiatki, obwiedzionych lśniącymi liniami przypominającymi lureksowe wstążki. Wtedy dziewczynki były jeszcze zbyt małe na rozmowy o centrum Europy i dopiero kilka lat temu Sarona przypomniała sobie o tym, kiedy oglądała film dokumentalny, w którym dziennikarze zjechali ponad trzydzieści takich centrów w różnych krajach Europy Wschodniej, a w każdym z nich zawsze jakiś pewny zwycięstwa nauki dziadek pokazywał wycinek z lokalnej gazety, gdzie wszystko było napisane. Każdorazowo w tle grupka kilku najstarszych mieszkańców przekonująco kiwała głowami, że niby, tak, tak, to wszystko racja, potwierdzamy – środek Europy jest właśnie tutaj, u nas, jedyny i niezmienny, ktoś w ogóle w to wątpi?
Matka wszystkiego wysłuchiwała w milczeniu i nie zaprzeczała, a kiedy Sarona po pewnym czasie wyrazi swoje oburzenie, tylko krótko odpowie:
– On żyje w innym świecie. Nigdy nas nie zrozumie.
I na pewno właśnie to milczące i pokorne ignorowanie najbardziej budziło gniew ojca. Możliwe, że byłoby mu lżej, gdyby matka kłóciła się z nim, dowodziła jego nieprawdy, starała się coś wyjaśnić, ale ona po prostu nie reagowała na niego, przyjmowała jak pogodę, na którą nie ma sensu się obrażać czy nawet zwracać uwagi, bo to i tak nic nie zmieni.
Ojciec dorabiał remontami i dużo pracował w stolarce. Przywoził do domu miękkie zabawki w jaskrawych kolorach. Takie właśnie kolory kontrastowały z szarością brudnych ulic i dawno nieremontowanych budowli małego miasteczka, w którym mieszkały z mamą. Transportu publicznego tu prawie nie było, a ich starego samochodu ojciec mamie nie udostępnił. Mama była posłuszna temu zakazowi nawet wtedy, kiedy dzieci była już czwórka, a tato zjawiał się w domu coraz rzadziej. A potem wyjechał do pracy do innego kraju, powroty i dzwonienie do domu stały się więc dla niego już za drogie. Przez to, że nie było komunikacji, dziewczynki praktycznie w ogóle nie chodziły do przedszkola, mamie było ciężko ciągać maluchy przez całe miasto. Zimą dzieci często chorowały, przeziębienie przechodziło ze starszych na młodsze i ciągnęło miesiącami.
Sarona lubiła chorować. Była jakaś osobliwa rozkosz w przebudzeniu się wtedy, kiedy masz ochotę, a potem w długim przyglądaniu się zmrożonym przez noc lodowym labiryntom na szybach okiennych i cieszeniu się, że nie musisz nurzać się w półmroku і nieprzyjemnej mętnej szarości zimowego poranka.
Uwielbiała zastygać w takim przejściowym stanie półprzebudzenia albo półsnu, kiedy przychodziła rozkoszna niemoc, a odległe i nierealne plany zbliżały się na wyciągnięcie ręki i zręcznie rozkładały na koniuszkach palców, odwracały się w różne strony i stwarzały wrażenie, że są rzeczywiste i osiągalne. Oczywiście większość tych planów i obietnic wydawała się jej tak realna tylko w tym jednym momencie i nigdy więcej, a niektóre w ogóle wylatywały z pamięci. Było to jednak takie przyjemne – nie poczuwać się do żadnej odpowiedzialności za realizację tego, co się zaplanowało, za konieczne podczas każdego układania planów ignorowanie swoich pragnień, w tym, przyszłym momencie. Było po prostu cudownie nie odczuwać strachu, że kiedy przyjdzie moment, żeby to wszystko zrealizować, to żadnej radości już nie będzie, pozostanie tylko nuda i uciążliwa rutyna. Nieprzewidywalność własnych pragnień w przyszłości stanowi podstawowe zagrożenie dla wszystkich planów i może zepsuć radość nawet z najprzyjemniejszego, jeśli, zaplanowane zawczasu, będą się potem realizować w nieodpowiednim momencie. Nie zawsze się tak dzieje, ale strach przed tym, że może się tak stać, pozbawia radości. I dlatego na początku trzeba przetrwać to niepewne oczekiwanie zaplanowanego oraz niepokój, że wszystko będzie nie tak, jakby się chciało, jeśli wszystko pójdzie dobrze, jest tylko ulga. I żadnej gwałtowności, która przeważnie towarzyszy tylko przejawom spontanicznych, nieplanowanych wcześniej emocji. Tego można uniknąć tylko w momencie powolnego przebudzania się, albo takiego też nieśpiesznego zasypiania, bo wtedy wszystko dookoła staje się możliwe i przyjemnie nieobowiązkowe. Sarona tak bardzo pragnęła, żeby nigdy nie trzeba było przekraczać tej płynnej granicy, jaka dzieli plany od marzeń, żeby zachować na zawsze możliwość zapomnienia w każdym momencie o tym, co zaplanowane, jak o starej zabawce i nie poczuć wyrzutów sumienia z powodu własnej nieobowiązkowości.
Na pewno ten dyskomfort z racji poczucia winy nawet z powodu nieobowiązkowości, która jeszcze się nie miała miejsca, a dopiero może się wydarzyć, miałby odgrywać rolę specyficznej rekompensaty za chaotyczny brak odpowiedzialności, z której często składa się codzienne życie – myślała sobie, leniwie rozprostowując fałdki na kołdrze – nieodpowiedzialność, na którą nie ma się wpływu, kiedy tego, co się zaplanowało, nie realizuje się przez przypadkowy zbieg okoliczności, ale tak czy inaczej, nie pozbawia to ani wyrzutów sumienia, ani odczucia dyskomfortu z powodu konieczności planowania dalej ze świadomością, że wszystko znowu może tak samo nieskutecznie się zawalić. Być może, można to rozpatrywać także jako ironię nad samą skłonnością do planowania, upartą skłonnością, mimo że codziennie dostajemy potwierdzenie, iż upór ten jest bezpodstawny. I jeśli już mamy być tak dokładni – to owo poczucie odpowiedzialności samo w sobie jest nie mniej absurdalne niż przyzwyczajenie do robienia planów na przyszłość, co do której nie można mieć żadnej pewności, nawet w kwestii tego, czy ona w ogóle nastanie. Takie codzienne udowadnianie sobie samej totalnej absurdalności istnienia, przeważnie było kulminacyjnym punktem jej budzenia się, a czasem zasypiania. Sarona lubiła ciągłe analizowanie zachowań swoich i innych oraz rozważania właśnie z punktu widzenia ich totalnej absurdalności, która równocześnie jednak może okazać się słuszna i logiczna jako dowód wyższego porządku, którego nie sposób zrozumieć, można go chyba tylko intuicyjnie odczuć i uwierzyć, że właśnie tak powinno być.
Historyk sztuki i absolwentka wydziału Filologii Ukraińskiej Uniwersytetu Warszawskiego. Ukończyła także podyplomowe studia kuratorskie na wydziale Historii Sztuki Uniwersytetu Jagiellońskiego. Działając na pograniczu sztuki i literatury, zafascynowana ukraińskim postmodernizmem, za obiekt swoich badań przyjęła pokolenie transformacji. Interesuje ją polityka genderowa krajów byłego bloku wschodniego. Mieszka w Warszawie.
Urodzona w 1973 roku. Ukraińska pisarka i tłumaczka. Ukończyła Państwowy Uniwersytet im. Iwana Franki we Lwowie, a następnie studiowała romanistykę i slawistykę we Fryburgu Bryzgowijskim. Uczestniczyła w wielu programach stypendialnych, m.in. „Gaude Polonia” (2003, 2012). Laureatka Nagrody Literackiej im. Josepha Conrada-Korzeniowskiego (2011). Po polsku ukazały się dotąd Kolekcja namiętności (2004) oraz Ahatanhel (2008). Ostatnio wydała powieść Фрау Мюллер не налаштована платити більше (2013). Tłumaczy z języka polskiego i niemieckiego. Mieszka we Lwowie.
Spotkanie autorskie „Głos Ukrainy w trybie żeńskim” z Natalką Śniadanko w ramach 19. festiwalu literackiego Port Wrocław 2014.
WięcejAutorski komentarz Natalki Śniadanko do fragmentu książki Lubczyk na poddaszu.
WięcejEsej Kseni Kaniewskiej towarzyszący premierze książki Lubczyk na poddaszu Natalii Śniadanko.
WięcejSpotkanie autorskie „Głos Ukrainy w trybie żeńskim” z Natalką Śniadanko w ramach 19. festiwalu literackiego Port Wrocław 2014.
WięcejRecenzja Patrycji Chajęckiej z książki Lubczyk na poddaszu Natalki Śniadanko.
WięcejRecenzja Emilii Walczak z książki Lubczyk na poddaszu Natalki Śniadanko.
WięcejRecenzja Patrycji Chajęckiej z książki Lubczyk na poddaszu Natalki Śniadanko.
WięcejRecenzja Justyny Radomińskiej z książki Lubczyk na poddaszu Natalki Śniadanko.
WięcejAutorski komentarz Natalki Śniadanko do fragmentu książki Lubczyk na poddaszu.
WięcejEsej Olhy Bedryk towarzyszący premierze książki Lubczyk na poddaszu Natalki Śniadanko.
WięcejEsej Łukasza Saturczaka towarzyszący premierze książki Lubczyk na poddaszu Natalki Śniadanko.
WięcejEsej Andrija Lubki towarzyszący premierze książki Lubczyk na poddaszu Natalki Śniadanko.
WięcejEsej Julii Dżuhastrjanśkiej towarzyszący premierze książki Lubczyk na poddaszu Natalki Śniadanko.
WięcejEsej Kseni Kaniewskiej towarzyszący premierze książki Lubczyk na poddaszu Natalii Śniadanko.
WięcejRecenzja Patrycji Chajęckiej z książki Lubczyk na poddaszu Natalki Śniadanko.
WięcejRecenzja Emilii Walczak z książki Lubczyk na poddaszu Natalki Śniadanko.
WięcejRecenzja Patrycji Chajęckiej z książki Lubczyk na poddaszu Natalki Śniadanko.
WięcejRecenzja Justyny Radomińskiej z książki Lubczyk na poddaszu Natalki Śniadanko.
WięcejEsej Olhy Bedryk towarzyszący premierze książki Lubczyk na poddaszu Natalki Śniadanko.
WięcejEsej Łukasza Saturczaka towarzyszący premierze książki Lubczyk na poddaszu Natalki Śniadanko.
WięcejEsej Andrija Lubki towarzyszący premierze książki Lubczyk na poddaszu Natalki Śniadanko.
WięcejEsej Julii Dżuhastrjanśkiej towarzyszący premierze książki Lubczyk na poddaszu Natalki Śniadanko.
Więcej