książki / PROZA

Lubczyk na poddaszu

Ksenia Kaniewska

Natalka Śniadanko

Fragmenty książki Natalki Śniadanko Lubczyk na poddaszu w przekładzie Kseni Kaniewskiej, która ukazała się nakładem Biura Literackiego w serii Proza 27 marca 2014 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Naj­bar­dziej wyraź­ny­mi wspo­mnie­nia­mi Saro­ny o ojcu były te zwią­za­ne z klat­ka­mi na kró­li­ki, przy któ­rych czę­sto sia­da­li razem i godzi­na­mi prze­glą­da­li gaze­ty z pora­da­mi o ich pie­lę­gna­cji i wypo­sa­że­niu.  Saro­na wte­dy o kró­li­kach wie­dzia­ła wszyst­ko – jak czę­sto powin­no się je kar­mić, ile wody nale­wać, jak czy­ścić klat­ki, a tak­że i to, że przy kró­li­kach powin­no się codzien­nie obo­wiąz­ko­wo trosz­kę posie­dzieć, bo ina­czej będą się czu­ły samot­ne i niko­mu nie­po­trzeb­ne. Tak uwa­żał tata. Saro­na lubi­ła sie­dzieć i obser­wo­wać ich bie­ga­ni­nę w klat­kach.

Dzia­ło się to w jakimś kom­plet­nie odle­głym, poprzed­nim życiu, kie­dy jesz­cze nikt nie jeź­dził za gra­ni­cę do pra­cy, a Saro­na razem z rodzi­ca­mi miesz­ka­ła na wsi u bab­ci i dziad­ka. Tato miał wykształ­ce­nie kuli­nar­ne i pra­co­wał w sto­łów­ce wiej­skiej szko­ły. Pra­ca jed­nak­że była cięż­ka, pła­ci­li mało, i po jakimś cza­sie pod­czas rodzin­nej deba­ty usta­lo­no, iż lepiej raczej wyko­rzy­stać sil­ne ojco­we ręce we wła­snym gospo­dar­stwie. Moż­li­we, że gdy­by tatę dalej cały­mi dnia­mi pochła­nia­ła pra­ca, a bab­cia nadal była­by jedy­ną peł­no­praw­ną wła­ści­ciel­ką swo­je­go gospo­dar­skie­go kró­le­stwa, wszyst­ko uło­ży­ło­by się ina­czej i całe swo­je życie prze­ży­li­by z bab­cią, a tata nigdzie by nie jeź­dził. Bab­cia jed­nak, jak wszy­scy chło­pi, podejrz­li­wie odno­si­ła się do jakich­kol­wiek uno­wo­cze­śnień i jej kon­ser­wa­tyw­ne wyobra­że­nia o meto­dach pro­wa­dze­nia gospo­dar­stwa zbyt moc­no róż­ni­ły się od nowa­tor­skich pomy­słów ojca, żeby ist­nia­ła choć­by nawet naj­mniej­sza moż­li­wość unik­nię­cia kon­flik­tu.

Tato prak­tycz­nie od razu zaczął roz­bu­do­wy­wać gospo­dar­stwo, wzbo­ga­ca­jąc je o róż­ne egzo­tycz­ne jak na tam­te cza­sy roz­wią­za­nia. Naj­pierw zaczął hodo­wać kró­li­ki i nutrie, do któ­rych bab­cia począt­ko­wo odno­si­ła się podejrz­li­wie, ale z któ­ry­mi dosyć szyb­ko się pogo­dzi­ła, kie­dy pozna­ła cenę ich mię­sa i futra. Choć oczy­wi­ście po cichu dalej trak­to­wa­ła te zaję­cia jak „nowo­mod­ne wybry­ki”, bo według niej mię­sa z kró­li­ka zawsze będzie znacz­nie mniej niż ze świ­ni, a zawra­ca­nia gło­wy – wię­cej. Jesz­cze trud­niej było jej przy­wyk­nąć do dziw­ne­go sma­ku zię­cio­we­go gęste­go dże­mu z całych wło­skich orze­chów, zupeł­nie nie­przy­po­mi­na­ją­ce­go pospo­li­te­go sma­ku jej powi­deł jabł­ko­wych, czy do stru­dli z jabł­ka­mi, któ­re piekł na świę­ta. Bab­cia zazdro­śnie obser­wo­wa­ła, jak dzie­ci zja­da­ją je znacz­nie szyb­ciej i z więk­szą ocho­tą niż jej plac­ki – cięż­kie zbi­te cia­sto, posma­ro­wa­ne mar­ga­ry­ną albo powi­dła­mi. Draż­nił ją zapach suszo­ne­go lub­czy­ku na stry­chu i ze zdzi­wie­niem obser­wo­wa­ła, jak zięć tra­ci pra­wie godzi­nę dzien­nie na doglą­da­nie gro­mad­ki doni­czek z bazy­lią na para­pe­tach. To chy­ba wła­śnie bazy­lia sta­ła się przy­czy­ną jed­ne­go z pierw­szych fun­da­men­tal­nych kon­flik­tów mię­dzy bab­cią i ojcem. Bab­cia począt­ko­wo tyl­ko kon­tro­lo­wa­ła zię­cia i tole­ro­wa­ła go, jak to zwy­kła zno­sić męż­czyzn, któ­rych uwa­ża­ła za isto­ty sła­bo roz­wi­nię­te i nie­bu­dzą­ce zaufa­nia. Doda­wa­nie do potra­wy cze­goś oprócz soli, pie­przu i cukru nie powo­do­wa­ło u niej zachwy­tu, ale lub­czyk na stry­chu i w zupie jesz­cze ścier­pia­ła. Na pew­no tak samo, zaci­snąw­szy zęby, ścier­pia­ła­by i bazy­lię w sałat­ce, ale zięć popeł­nił gru­by tak­tycz­ny błąd i choć pomył­ka ta była nie­świa­do­ma, jego winy w oczach bab­ci w żaden spo­sób nie zmniej­sza­ła. Otóż posa­dził niko­mu według bab­ci nie­po­trzeb­ną bazy­lię do doni­czek, w któ­rych dzień wcze­śniej wysia­ła roz­sa­dę na pomi­do­ry. Tego już bab­cia nie wytrzy­ma­ła i wybuchł skan­dal, ale ponie­waż była to pierw­sza taka akcja, obie stro­ny zacho­wa­ły się dość powścią­gli­wie. Tato poka­jał się, cho­ciaż nie miał poję­cia o pomi­do­rach, bab­cia zaś prze­mil­cza­ła, bo tak napraw­dę chcia­ła ukryć przed wszyst­ki­mi kolej­ną pró­bę reali­za­cji swo­jej fana­be­rii.


– Dzia­dziuś nie żyje. Samo­chód go zabił – powie­dzia­ła do tele­fo­nu mama i się roz­łą­czy­ła.

Saro­na sta­ła pośrod­ku super­mar­ke­tu z wóz­kiem zała­do­wa­nym zaku­pa­mi, któ­re mia­ła w pla­nach zawieźć dziś na wieś bab­ci i dziad­ko­wi. Nigdy nie umia­ła odpo­wied­nio zare­ago­wać na wia­do­mość o czy­jejś śmier­ci, zawsze czu­ła się tro­chę nie­zręcz­nie, kie­dy w takich wypad­kach w oczach innych łzy poja­wia­ły się szyb­ciej niż u niej. Zaraz też na myśl przy­cho­dzi­ły same głu­po­ty. Powo­li zatrzy­ma­ła się i zasty­głym wzro­kiem wpa­try­wa­ła się w ple­cy pulch­nej nie­wia­sty przed sobą, któ­ra naj­pierw dłu­go i uważ­nie ana­li­zo­wa­ła zawar­tość półek z nisko­ka­lo­rycz­nym jedze­niem, a potem rozej­rza­ła się i jak gdy­by nigdy nic powrzu­ca­ła do wóz­ka sło­dzo­ne napo­je, dże­my, cia­stecz­ka cze­ko­la­do­we, chip­sy, kon­ser­wy i inne pro­duk­ty, od któ­rych na jej miej­scu Saro­na by się powstrzy­ma­ła. Na swo­im miej­scu też. Stra­ci­ła tam­tą z pola widze­nia i zaczę­ła uważ­nie przy­glą­dać się poplą­ta­nej mapie wyse­pek świe­żych śla­dów na wła­śnie umy­tej przez sprzą­tacz­kę pod­ło­dze, wil­got­nym smu­gom, na któ­rej szyb­ko wysy­cha­ły. Zapach deter­gen­tu, któ­re­go uży­wa­ła sprzą­tacz­ka, był nie­przy­jem­ny i Saro­na z nie­po­trzeb­nym wysił­kiem sta­ra­ła się przy­po­mnieć sobie, co to za śro­dek, jed­no­cze­śnie kar­cąc się za takie nie­do­rzecz­ne myśli.

Potem przy­po­mnia­ło jej się, jak dzia­dek woził sze­ścio­let­nią Saro­nę i jej dwie młod­sze sio­stry na jeży­ny. Mama na lato zawsze wypra­wia­ła je do bab­ci na wieś. Jakoś nie­dłu­go wcze­śniej dzia­dek kupił Woły­nian­kę i bar­dzo się cie­szył, że wresz­cie będzie mógł prze­je­chać przez takie miej­sca, w jakich inne samo­cho­dy grzę­zły. I choć w aucie były tyl­ko dwa sie­dzą­ce miej­sca z przo­du, pro­blem roz­wią­za­no za pomo­cą dwóch dodat­ko­wych tabo­re­tów, któ­re lata­ły po całej kabi­nie pod­czas jaz­dy. Żeby z nich nie zle­cieć, trze­ba było trzy­mać się ręka­mi spe­cjal­nie zamo­co­wa­nych do bre­zen­tu przez dziad­ka skó­rza­nych rze­mie­ni. Rzu­ca­ło potwor­nie, ale wszy­scy dziel­nie cier­pie­li i nikt nie śmiał narze­kać. Szcze­gól­nie trud­no było poko­nać dość sze­ro­ki rów, któ­ry prze­ci­nał uli­cę dwie cha­ty przed dziad­ko­wym gospo­dar­stwem. Nie­wąt­pli­wie ma on jakieś sza­le­nie waż­ne gospo­dar­skie zna­cze­nie i nie ma moż­li­wo­ści, by zasy­pać go przy­naj­mniej czę­ścio­wo, żeby łatwiej było prze­jeż­dżać samo­cho­dem, bo zacho­wał się w takim samym sta­nie do dziś. Saro­na za każ­dym razem wycho­dzi­ła z wozu przed prze­je­cha­niem rowu, ale ani razu nie uda­ło się jej nie przy­trzeć pod­wo­ziem. Zimą zie­mia wzdłuż rowu nie zama­rza­ła, latem zawsze tam było bło­to. Kie­dy dzia­dek po raz pierw­szy poko­ny­wał rów nie na rowe­rze, lecz Woły­nian­ką, z impe­tem wje­chał weń na peł­nym gazie i Saro­na bole­śnie rąb­nę­ła gło­wą w tyl­ne drzwi samo­cho­du.

– Jak tam zało­ga? – obej­rzał się dzia­dek, kie­dy minął rów. – Wszy­scy żyją? No i rich­tig. W czoł­gu trzę­sło o wie­le moc­niej, a woj­nę wygra­li­śmy. Jedzie­my dalej.

Jecha­ło się nie jakoś spe­cjal­nie dale­ko, ale że wąski­mi leśny­mi ścież­ka­mi, przez bło­to i nory, pomię­dzy nisko pło­żą­cy­mi się gałę­zia­mi drzew, o czoł­gu więc przy­szło wspo­mnieć jesz­cze nie raz. W koń­cu wresz­cie doje­cha­li­śmy do rezer­wa­tu, gdzie dzia­dek miał zna­jo­me­go leśni­ka. Bla­de, z zaci­śnię­ty­mi usta­mi, wyszły­śmy z samo­cho­du, sta­ra­jąc się nie zwró­cić obfi­te­go bab­ci­ne­go śnia­da­nia. Wcią­gnę­ły­śmy w płu­ca poran­ne leśne powie­trze i kie­dy spoj­rza­ły­śmy pod nogi, oka­za­ło się, że cała zie­mia usła­na jest wyłącz­nie jeży­na­mi. Owo­ców było tyle, że zakry­wa­ły sobą nawet list­ki. Saro­na nigdy wcze­śniej ani też nigdy póź­niej nie widzia­ła takiej ilo­ści jeżyn w jed­nym miej­scu. Z począt­ku sta­ła jak onie­mia­ła – zupeł­nie jak teraz, pośrod­ku super­mar­ke­tu – patrzy­ła gdzieś dale­ko przed sie­bie, a jej uwa­gę przy­ku­ły jakieś kom­plet­nie dru­go­rzęd­ne szcze­gó­ły. Uważ­nie obser­wo­wa­ła pają­ka, któ­ry nie­spiesz­nie prze­ła­ził z list­ka na jej nogę, od cza­su do cza­su zasty­ga­jąc w miej­scu, jak­by też zaga­piał się na dorod­ne jeży­ny. Potem jej wzrok przy­kuł listek na drze­wie, przez któ­ry prze­świe­ca­ły na słoń­cu nie­bie­ska­we bąbel­ki. Przy­po­mi­na­ło to nama­lo­wa­ne nie­wpraw­ną dzie­cię­cą ręką kon­tu­ry mapy. Sło­necz­ne pro­mie­nie gdzie­nie­gdzie prze­bi­ja­ły się przez gęste chasz­cze, coraz to z jakie­goś list­ka wystrze­la­ły, roz­bły­sku­jąc nagle, poje­dyn­cze kro­ple rosy. Wyda­wa­ło się, że zaraz niczym na odłam­kach gór­skie­go krysz­ta­łu uka­żą się na nich się wie­lo­kąt­ne szli­fy i tajem­ni­cze wyszczer­bie­nia, któ­re tak samo zagad­ko­wo znik­ną, gdy tyl­ko słoń­ce zaświe­ci z innej stro­ny. Saro­na spoj­rza­ła na świe­żą pla­mę z jajecz­ni­cy na daw­no nie­pra­nej nogaw­ce dziad­ko­wych spodni z wypcha­ny­mi kola­na­mi. Jej sio­stry cał­ko­wi­cie pochło­nię­te były zbie­ra­niem jeżyn, gar­ścia­mi wpy­cha­ły do buzi słod­kie owo­ce, z któ­rych czar­ny sok try­skał spo­mię­dzy pal­ców i gęsty­mi struż­ka­mi ście­kał aż po łok­cie i po szyi. Ona tym­cza­sem w żaden spo­sób nie mogła otrzą­snąć się z wra­że­nia rap­tow­nej i nie­zwy­kłej ostro­ści prze­ży­wa­nia momen­tu, świa­do­mo­ści zna­le­zie­nia się tu i teraz, co nie mia­ło nic wspól­ne­go z tym, co dzia­ło się do tej pory, ani z tym, co wyda­rzy się póź­niej. I to odczu­cie odosob­nie­nia w cią­gu chwi­li, któ­ra szyb­ko i nie­prze­rwa­nie mija, nie pozwa­la­ło ruszyć się, kaza­ło się zatrzy­mać i powo­li chło­nąć naj­drob­niej­sze deta­le wszyst­kie­go, co uda­wa­ło się uchwy­cić, żeby potem prze­two­rzyć ten epi­zod w jed­no z naj­bar­dziej wyraź­nych wspo­mnień z dzie­ciń­stwa. Bała się zbu­rzyć tę przy­pad­ko­wą i kru­chą har­mo­nię odczuć, ostroż­nie oddy­cha­ła, niby moty­lek, goto­wy rap­tem się zerwać i hen pole­cieć.

W cza­sie kie­dy one napy­cha­ły się do syta, a póź­niej napeł­nia­ły jeży­ną parę wia­der na powi­dła i nalew­kę, dzia­dek w zamy­śle­niu patrzył przed sie­bie i palił w sku­pie­niu. W pew­nym momen­cie nagle wycią­gnął rękę gdzieś w kie­run­ku prze­świ­tu pomię­dzy krza­ka­mi, skąd słoń­ce prze­bi­ja­ło się uko­śny­mi pro­mie­nia­mi, któ­re, wyda­wa­ło się, dało­by się pochwy­cić w dłoń.

– Patrz­cie. Nie tam na pra­wo, ale tu, gdzieś za tym drze­wem, jest praw­dzi­we cen­trum Euro­py – powie­dział i uśmiech­nął się zado­wo­lo­ny z sie­bie, a potem, niby jako osta­tecz­ny argu­ment, któ­ry nie potrze­bo­wał żad­ne­go dodat­ko­we­go potwier­dze­nia, dodał: – Nauko­wo to potwier­dzo­no – wypu­ścił dym z swo­jej wła­sno­ręcz­nie zro­bio­nej faj­ki. Faj­ki dziad­ka nauczył robić w latach pięć­dzie­sią­tych przy­ja­ciel par­ty­zant, kie­dy z więk­szo­ścią miesz­kań­ców swo­jej wio­ski ukry­wa­li się w oko­licz­nych lasach. Przy­ja­ciel był Hucu­łem i nie­dłu­go potem zgi­nął. Dziad­ko­wi na pamiąt­kę osta­ła się faj­ka zro­bio­na przez przy­ja­cie­la. Trzy­mał ją w ser­want­ce i rzad­ko uży­wał. Była to jedy­na dziad­ko­wa rzecz w tym kró­le­stwie naj­cen­niej­szych, według bab­ci, przed­mio­tów – kie­lisz­ków do wód­ki, naczyń od kil­ku wybra­ko­wa­nych ser­wi­sów i świą­tecz­nych tale­rzy­ków w kwiat­ki, obwie­dzio­nych lśnią­cy­mi linia­mi przy­po­mi­na­ją­cy­mi lurek­so­we wstąż­ki. Wte­dy dziew­czyn­ki były jesz­cze zbyt małe na roz­mo­wy o cen­trum Euro­py i dopie­ro kil­ka lat temu Saro­na przy­po­mnia­ła sobie o tym, kie­dy oglą­da­ła film doku­men­tal­ny, w któ­rym dzien­ni­ka­rze zje­cha­li ponad trzy­dzie­ści takich cen­trów w róż­nych kra­jach Euro­py Wschod­niej, a w każ­dym z nich zawsze jakiś pew­ny zwy­cię­stwa nauki dzia­dek poka­zy­wał wyci­nek z lokal­nej gaze­ty, gdzie wszyst­ko było napi­sa­ne. Każ­do­ra­zo­wo w tle grup­ka kil­ku naj­star­szych miesz­kań­ców prze­ko­nu­ją­co kiwa­ła gło­wa­mi, że niby, tak, tak, to wszyst­ko racja, potwier­dza­my – śro­dek Euro­py jest wła­śnie tutaj, u nas, jedy­ny i nie­zmien­ny, ktoś w ogó­le w to wąt­pi?


Mat­ka wszyst­kie­go wysłu­chi­wa­ła w mil­cze­niu i nie zaprze­cza­ła, a kie­dy Saro­na po pew­nym cza­sie wyra­zi swo­je obu­rze­nie, tyl­ko krót­ko odpo­wie:

– On żyje w innym świe­cie. Nigdy nas nie zro­zu­mie.

I na pew­no wła­śnie to mil­czą­ce i pokor­ne igno­ro­wa­nie naj­bar­dziej budzi­ło gniew ojca. Moż­li­we, że było­by mu lżej, gdy­by mat­ka kłó­ci­ła się z nim, dowo­dzi­ła jego nie­praw­dy, sta­ra­ła się coś wyja­śnić, ale ona po pro­stu nie reago­wa­ła na nie­go, przyj­mo­wa­ła jak pogo­dę, na któ­rą nie ma sen­su się obra­żać czy nawet zwra­cać uwa­gi, bo to i tak nic nie zmie­ni.

Ojciec dora­biał remon­ta­mi i dużo pra­co­wał w sto­lar­ce. Przy­wo­ził do domu mięk­kie zabaw­ki w jaskra­wych kolo­rach. Takie wła­śnie kolo­ry kon­tra­sto­wa­ły z sza­ro­ścią brud­nych ulic i daw­no nie­re­mon­to­wa­nych budow­li małe­go mia­stecz­ka, w któ­rym miesz­ka­ły z mamą. Trans­por­tu publicz­ne­go tu pra­wie nie było, a ich sta­re­go samo­cho­du ojciec mamie nie udo­stęp­nił. Mama była posłusz­na temu zaka­zo­wi nawet wte­dy, kie­dy dzie­ci była już czwór­ka, a tato zja­wiał się w domu coraz rza­dziej. A potem wyje­chał do pra­cy do inne­go kra­ju, powro­ty i dzwo­nie­nie do domu sta­ły się więc dla nie­go już za dro­gie. Przez to, że nie było komu­ni­ka­cji, dziew­czyn­ki prak­tycz­nie w ogó­le nie cho­dzi­ły do przed­szko­la, mamie było cięż­ko cią­gać malu­chy przez całe mia­sto. Zimą dzie­ci czę­sto cho­ro­wa­ły, prze­zię­bie­nie prze­cho­dzi­ło ze star­szych na młod­sze i cią­gnę­ło mie­sią­ca­mi.

Saro­na lubi­ła cho­ro­wać. Była jakaś oso­bli­wa roz­kosz w prze­bu­dze­niu się wte­dy, kie­dy masz ocho­tę, a potem w dłu­gim przy­glą­da­niu się zmro­żo­nym przez noc lodo­wym labi­ryn­tom na szy­bach okien­nych i cie­sze­niu się, że nie musisz nurzać się w pół­mro­ku і nie­przy­jem­nej męt­nej sza­ro­ści zimo­we­go poran­ka.

Uwiel­bia­ła zasty­gać w takim przej­ścio­wym sta­nie pół­prze­bu­dze­nia albo pół­snu, kie­dy przy­cho­dzi­ła roz­kosz­na nie­moc, a odle­głe i nie­re­al­ne pla­ny zbli­ża­ły się na wycią­gnię­cie ręki i zręcz­nie roz­kła­da­ły na koniusz­kach pal­ców, odwra­ca­ły się w róż­ne stro­ny i stwa­rza­ły wra­że­nie, że są rze­czy­wi­ste i osią­gal­ne. Oczy­wi­ście więk­szość tych pla­nów i obiet­nic wyda­wa­ła się jej tak real­na tyl­ko w tym jed­nym momen­cie i nigdy wię­cej, a nie­któ­re w ogó­le wyla­ty­wa­ły z pamię­ci. Było to jed­nak takie przy­jem­ne – nie poczu­wać się do żad­nej odpo­wie­dzial­no­ści za reali­za­cję tego, co się zapla­no­wa­ło, za koniecz­ne pod­czas każ­de­go ukła­da­nia pla­nów igno­ro­wa­nie swo­ich pra­gnień, w tym, przy­szłym momen­cie. Było po pro­stu cudow­nie nie odczu­wać stra­chu, że kie­dy przyj­dzie moment, żeby to wszyst­ko zre­ali­zo­wać, to żad­nej rado­ści już nie będzie, pozo­sta­nie tyl­ko nuda i uciąż­li­wa ruty­na. Nie­prze­wi­dy­wal­ność wła­snych pra­gnień w przy­szło­ści sta­no­wi pod­sta­wo­we zagro­że­nie dla wszyst­kich pla­nów i może zepsuć radość nawet z naj­przy­jem­niej­sze­go, jeśli, zapla­no­wa­ne zawcza­su, będą się potem reali­zo­wać w nie­od­po­wied­nim momen­cie. Nie zawsze się tak dzie­je, ale strach przed tym, że może się tak stać, pozba­wia rado­ści. I dla­te­go na począt­ku trze­ba prze­trwać to nie­pew­ne ocze­ki­wa­nie zapla­no­wa­ne­go oraz nie­po­kój, że wszyst­ko będzie nie tak, jak­by się chcia­ło, jeśli wszyst­ko pój­dzie dobrze, jest tyl­ko ulga. I żad­nej gwał­tow­no­ści, któ­ra prze­waż­nie towa­rzy­szy tyl­ko prze­ja­wom spon­ta­nicz­nych, nie­pla­no­wa­nych wcze­śniej emo­cji. Tego moż­na unik­nąć tyl­ko w momen­cie powol­ne­go prze­bu­dza­nia się, albo takie­go też nie­śpiesz­ne­go zasy­pia­nia, bo wte­dy wszyst­ko dooko­ła sta­je się moż­li­we i przy­jem­nie nie­obo­wiąz­ko­we. Saro­na tak bar­dzo pra­gnę­ła, żeby nigdy nie trze­ba było prze­kra­czać tej płyn­nej gra­ni­cy, jaka dzie­li pla­ny od marzeń, żeby zacho­wać na zawsze moż­li­wość zapo­mnie­nia w każ­dym momen­cie o tym, co zapla­no­wa­ne, jak o sta­rej zabaw­ce i nie poczuć wyrzu­tów sumie­nia z powo­du wła­snej nie­obo­wiąz­ko­wo­ści.

Na pew­no ten dys­kom­fort z racji poczu­cia winy nawet z powo­du nie­obo­wiąz­ko­wo­ści, któ­ra jesz­cze się nie mia­ła miej­sca, a dopie­ro może się wyda­rzyć, miał­by odgry­wać rolę spe­cy­ficz­nej rekom­pen­sa­ty za cha­otycz­ny brak odpo­wie­dzial­no­ści, z któ­rej czę­sto skła­da się codzien­ne życie – myśla­ła sobie, leni­wie roz­pro­sto­wu­jąc fałd­ki na koł­drze – nie­od­po­wie­dzial­ność, na któ­rą nie ma się wpły­wu, kie­dy tego, co się zapla­no­wa­ło, nie reali­zu­je się przez przy­pad­ko­wy zbieg oko­licz­no­ści, ale tak czy ina­czej, nie pozba­wia to ani wyrzu­tów sumie­nia, ani odczu­cia dys­kom­for­tu z powo­du koniecz­no­ści pla­no­wa­nia dalej ze świa­do­mo­ścią, że wszyst­ko zno­wu może tak samo nie­sku­tecz­nie się zawa­lić. Być może, moż­na to roz­pa­try­wać tak­że jako iro­nię nad samą skłon­no­ścią do pla­no­wa­nia, upar­tą skłon­no­ścią, mimo że codzien­nie dosta­je­my potwier­dze­nie, iż upór ten jest bez­pod­staw­ny. I jeśli już mamy być tak dokład­ni – to owo poczu­cie odpo­wie­dzial­no­ści samo w sobie jest nie mniej absur­dal­ne niż przy­zwy­cza­je­nie do robie­nia pla­nów na przy­szłość, co do któ­rej nie moż­na mieć żad­nej pew­no­ści, nawet w kwe­stii tego, czy ona w ogó­le nasta­nie. Takie codzien­ne udo­wad­nia­nie sobie samej total­nej absur­dal­no­ści ist­nie­nia, prze­waż­nie było kul­mi­na­cyj­nym punk­tem jej budze­nia się, a cza­sem zasy­pia­nia. Saro­na lubi­ła cią­głe ana­li­zo­wa­nie zacho­wań swo­ich i innych oraz roz­wa­ża­nia wła­śnie z punk­tu widze­nia ich total­nej absur­dal­no­ści, któ­ra rów­no­cze­śnie jed­nak może oka­zać się słusz­na i logicz­na jako dowód wyż­sze­go porząd­ku, któ­re­go nie spo­sób zro­zu­mieć, moż­na go chy­ba tyl­ko intu­icyj­nie odczuć i uwie­rzyć, że wła­śnie tak powin­no być.


Prze­ło­ży­ła Kse­nia Kaniew­ska

O autorach i autorkach

Ksenia Kaniewska

Historyk sztuki i absolwentka wydziału Filologii Ukraińskiej Uniwersytetu Warszawskiego. Ukończyła także podyplomowe studia kuratorskie na wydziale Historii Sztuki Uniwersytetu Jagiellońskiego. Działając na pograniczu sztuki i literatury, zafascynowana ukraińskim postmodernizmem, za obiekt swoich badań przyjęła pokolenie transformacji. Interesuje ją polityka genderowa krajów byłego bloku wschodniego. Mieszka w Warszawie.

Natalka Śniadanko

Urodzona w 1973 roku. Ukraińska pisarka i tłumaczka. Ukończyła Państwowy Uniwersytet im. Iwana Franki we Lwowie, a następnie studiowała romanistykę i slawistykę we Fryburgu Bryzgowijskim. Uczestniczyła w wielu programach stypendialnych, m.in. „Gaude Polonia” (2003, 2012). Laureatka Nagrody Literackiej im. Josepha Conrada-Korzeniowskiego (2011). Po polsku ukazały się dotąd Kolekcja namiętności (2004) oraz Ahatanhel (2008). Ostatnio wydała powieść Фрау Мюллер не налаштована платити більше (2013). Tłumaczy z języka polskiego i niemieckiego. Mieszka we Lwowie.

Powiązania

Głos Ukrainy w trybie żeńskim: Natalka Śniadanko

nagrania / z fortu do portu Natalka Śniadanko

Spo­tka­nie autor­skie „Głos Ukra­iny w try­bie żeń­skim” z Natal­ką Śnia­dan­ko w ramach 19. festi­wa­lu lite­rac­kie­go Port Wro­cław 2014.

Więcej

Fragment z komentarzem Natalki Śniadanko

recenzje / KOMENTARZE Natalka Śniadanko

Autor­ski komen­tarz Natal­ki Śnia­dan­ko do frag­men­tu książ­ki Lub­czyk na pod­da­szu.

Więcej

Natalia Śniadanko

recenzje / IMPRESJE Ksenia Kaniewska

Esej Kse­ni Kaniew­skiej towa­rzy­szą­cy pre­mie­rze książ­ki Lub­czyk na pod­da­szu Nata­lii Śnia­dan­ko.

Więcej

Głos Ukrainy w trybie żeńskim: Natalka Śniadanko

nagrania / z fortu do portu Natalka Śniadanko

Spo­tka­nie autor­skie „Głos Ukra­iny w try­bie żeń­skim” z Natal­ką Śnia­dan­ko w ramach 19. festi­wa­lu lite­rac­kie­go Port Wro­cław 2014.

Więcej

Labirynty pamięci

recenzje / ESEJE Patrycja Chajęcka

Recen­zja Patry­cji Cha­jęc­kiej z książ­ki Lub­czyk na pod­da­szu Natal­ki Śnia­dan­ko.

Więcej

Niebezpieczne związki…

recenzje / ESEJE Emilia Walczak

Recen­zja Emi­lii Wal­czak z książ­ki Lub­czyk na pod­da­szu Natal­ki Śnia­dan­ko.

Więcej

Labirynty pamięci

recenzje / ESEJE Patrycja Chajęcka

Recen­zja Patry­cji Cha­jęc­kiej z książ­ki Lub­czyk na pod­da­szu Natal­ki Śnia­dan­ko.

Więcej

Brakuje mi twojej szczerości…

recenzje / ESEJE Justyna Radomińska

Recen­zja Justy­ny Rado­miń­skiej z książ­ki Lub­czyk na pod­da­szu Natal­ki Śnia­dan­ko.

Więcej

Fragment z komentarzem Natalki Śniadanko

recenzje / KOMENTARZE Natalka Śniadanko

Autor­ski komen­tarz Natal­ki Śnia­dan­ko do frag­men­tu książ­ki Lub­czyk na pod­da­szu.

Więcej

Drobnostki i nostalgiczne epizody

recenzje / IMPRESJE Olha Bedryk

Esej Olhy Bedryk towa­rzy­szą­cy pre­mie­rze książ­ki Lub­czyk na pod­da­szu Natal­ki Śnia­dan­ko.

Więcej

Śniadanko na poddaszu

recenzje / IMPRESJE Łukasz Saturczak

Esej Łuka­sza Satur­cza­ka towa­rzy­szą­cy pre­mie­rze książ­ki Lub­czyk na pod­da­szu Natal­ki Śnia­dan­ko.

Więcej

Linijka po linijce

recenzje / IMPRESJE Andrij Lubka

Esej Andri­ja Lub­ki towa­rzy­szą­cy pre­mie­rze książ­ki Lub­czyk na pod­da­szu Natal­ki Śnia­dan­ko.

Więcej

Zakręty i wygięcia

recenzje / IMPRESJE Julia Dżuhastrjanśka

Esej Julii Dżu­ha­str­janś­kiej towa­rzy­szą­cy pre­mie­rze książ­ki Lub­czyk na pod­da­szu Natal­ki Śnia­dan­ko.

Więcej

Natalia Śniadanko

recenzje / IMPRESJE Ksenia Kaniewska

Esej Kse­ni Kaniew­skiej towa­rzy­szą­cy pre­mie­rze książ­ki Lub­czyk na pod­da­szu Nata­lii Śnia­dan­ko.

Więcej

Labirynty pamięci

recenzje / ESEJE Patrycja Chajęcka

Recen­zja Patry­cji Cha­jęc­kiej z książ­ki Lub­czyk na pod­da­szu Natal­ki Śnia­dan­ko.

Więcej

Niebezpieczne związki…

recenzje / ESEJE Emilia Walczak

Recen­zja Emi­lii Wal­czak z książ­ki Lub­czyk na pod­da­szu Natal­ki Śnia­dan­ko.

Więcej

Labirynty pamięci

recenzje / ESEJE Patrycja Chajęcka

Recen­zja Patry­cji Cha­jęc­kiej z książ­ki Lub­czyk na pod­da­szu Natal­ki Śnia­dan­ko.

Więcej

Brakuje mi twojej szczerości…

recenzje / ESEJE Justyna Radomińska

Recen­zja Justy­ny Rado­miń­skiej z książ­ki Lub­czyk na pod­da­szu Natal­ki Śnia­dan­ko.

Więcej

Drobnostki i nostalgiczne epizody

recenzje / IMPRESJE Olha Bedryk

Esej Olhy Bedryk towa­rzy­szą­cy pre­mie­rze książ­ki Lub­czyk na pod­da­szu Natal­ki Śnia­dan­ko.

Więcej

Śniadanko na poddaszu

recenzje / IMPRESJE Łukasz Saturczak

Esej Łuka­sza Satur­cza­ka towa­rzy­szą­cy pre­mie­rze książ­ki Lub­czyk na pod­da­szu Natal­ki Śnia­dan­ko.

Więcej

Linijka po linijce

recenzje / IMPRESJE Andrij Lubka

Esej Andri­ja Lub­ki towa­rzy­szą­cy pre­mie­rze książ­ki Lub­czyk na pod­da­szu Natal­ki Śnia­dan­ko.

Więcej

Zakręty i wygięcia

recenzje / IMPRESJE Julia Dżuhastrjanśka

Esej Julii Dżu­ha­str­janś­kiej towa­rzy­szą­cy pre­mie­rze książ­ki Lub­czyk na pod­da­szu Natal­ki Śnia­dan­ko.

Więcej