– Czy to miejsce przypomina twoje rodzinne miasto? – zapytała kulawa Izabella. Leżała na dywanie i huśtała się na boku, jedną ręką przytrzymując głowę, drugą szukając czegoś przed sobą, na nogi w nylonowych pończochach narzuciła brązowy sweter, nie było widać, która z nóg jest krótsza.
– Nie, w ogóle go nie przypomina – odpowiedział Bogdán.
Na pierwszy rzut oka było widać, że jest tu jedyną osobą o inteligenckim pochodzeniu. Mówiły to jej ortopedyczne buty, nieprawdopodobnie powolne ruchy, eleganckie, zadbane ubrania i sięgające pasa gęste czarne włosy. Dobiegała pięćdziesiątki. Bogdán zaczął czuć do niej pociąg, kiedy w szczegółach jej starzejącego się ciała dostrzegł dawne piękno. Do czegoś takiego należy podejść blisko, pochylić się, popatrzeć z uwagą i słuchać. Człowiek uważny, a Bogdán do takich należał, zobaczy wtedy tę młodą dziewczynę, która w 1979 roku, nie wiadomo skąd, nagle pojawiła się na Békásmegyer.
Skąd przyjechała? Nie pamięta. Z jakiegoś miasta na prowincji. Jej rodzice byli nauczycielami, aktywnymi członkami partii, pełnymi dobrych chęci funkcjonariuszami. Ona też miała zostać nauczycielką, ale w końcu dostała inną propozycję. Otrzymała szczegółową listę zadań, pełnomocnictwo, odpowiedzialność i dom kultury. Jakie mogła mieć nadzieje, gdy przyjeżdżała do nowoczesnego i mrocznego świata robotników? Przy pomocy kultury należało stworzyć z mieszkańców Békásmegyer ludność miejską i w jakiś sposób sprawić, aby młodzi właśnie w murach domu kultury dali upust swoim buntowniczym zapędom. Izabella wprowadziła się więc za czarne szyby okien i z młodzieńczym zapałem wszystko przeorganizowała, nawet ustawienie krzeseł w biurach. Stworzyła bibliotekę, wyremontowała salę teatralną, na ścianach sali do tańca kazała powiesić lustra. Wystawy, warsztaty, chór, konkurs recytatorski, kółko dla młodych mam, taniec towarzyski, nowoczesna gimnastyka.
Ile godzin od tamtego czasu spędziła Izabella w swoim biurze? Stuletnia lamperia, brązowe meble biurowe, haftowane serwetki, zaciągnięte ciężkie zasłony, zamiast neonowej lampy trzy małe lampki, mnóstwo kaktusów. Przynajmniej trzydzieści. Albo pięćdziesiąt. Bogdán usiadł obok Izabelli, przyniósł dyktafon i nie wzbraniał się, kiedy Izabella położyła dłoń na jego policzku. Powiedziała mu, że w młodości była naiwna, a po długim wstępie przyznała, że czuje wielką nostalgię za latami osiemdziesiątymi. Czasami wydaje się jej, że dzisiejszy świat doprowadzi ją do obłędu. Wyjęła fotografie, przez kilka dni oglądali zdjęcia. Bogdán chciał dotknąć lamperii, myślał tylko o tym, żeby położyć na niej dłoń.
– Nie obawiaj się – powiedziała Izabella. – Niczego od ciebie nie chcę. Nie musisz się mnie bać.
– Nie boję się – powiedział Bogdán.
– Dobrze mi z tobą. Nawet jeśli nigdy więcej mnie nie dotkniesz. Nawet kiedy tylko rozmawiamy ze sobą, czuję, że na nowo żyję – powiedziała i zapytała, czy jak już go tu nie będzie, będzie mogła czasami do niego zadzwonić.
– Oczywiście – powiedział Bogdán.
– Wystarczy mi to, co możesz mi dać. To wszystko, co będzie czymś więcej niż niczym. Przyjmę ten najmniejszy dar, i nie będę prosić o więcej – powiedziała, a Bogdán pomyślał, że ta kobieta nie prosi, ale żąda, wymusza i naciska. Nie trzeba było iść z nią do łóżka. Popełnił wielki błąd.
Gdyby tu była Szilvi, powiedziałaby, że kobietę można bezkarnie uwodzić, ale od chwili, w której się z nią przespałeś, jesteś odpowiedzialny za wszystkie konsekwencje. To jest już inna kategoria. To kwestia zasad, dodałaby.
Jakich zasad?, zapytałby zirytowany Bogdán.
A mężczyzna, który nie przyjmuje tego do wiadomości, nie zasługuje na litość.
Wybacz, ale o jakiej litości ty mówisz?
Nie mogę słuchać tego skamlania, powiedziałaby Szilvi. Zgoda, twoje małżeństwo było koszmarem, ale teraz, kiedy już się z niego wyzwoliłeś, nie możesz każdej napotkanej kobiecie bezkarnie włazić do łóżka. I to nie jest tylko sprawa moralna, ale kwestia zrozumienia, że seks nie dotyczy jedynie ciała, lecz z natury rzeczy wiąże się z psychicznym przywiązaniem. Sam dobrze o tym wiesz. I właśnie dlatego skamlesz, prawda?
– Co to wszystko ma znaczyć? – pyta Bogdán leżącą na dywanie Izabellę. – Co mam zrobić, żeby to się skończyło? Mam przeprosić? No to przepraszam.
Izabella nie odpowiada. Po jej wąskich jak kreska wargach przebiega blady uśmiech. Bogdán musi zaczerpnąć powietrza, szarpie z trudem otwierające się okno i szeroko je otwiera. Zapachy, dźwięki, powietrze. Jak gdyby wypił szklankę wody. Nagle czuje, że nim się odwróci, kulawa Izabella zniknie z pokoju.
W budynku ktoś słucha muzyki. Być może piosenkę słychać zza otwartych drzwi na parterze albo na pierwszym piętrze, gdzie oparta o balustradę opala twarz wiecznie młoda Ella. Trzyma w dłoni książkę w żółtej okładce, wydaje się, że książka w każdej chwili może jej wypaść z ręki, ale ona nie boi się, że ją upuści.
Enikő tydzień temu wróciła do domu i Marta nieraz już wspominała, że nie jest taką samą osobą, jaką była. Czyli że nie jest już kobietą z krwi i kości? Nie, tego nie powiedziała. Dla Enikő zresztą Marta jest nadal tą samą Martą. I tę dawną Martę widziała półtora miesiąca temu w lustrzanej szafie w przedpokoju w Nowym Jorku, dokładnie dwa dni po przyjeździe. Po ostatecznym zerwaniu z Bogdánem i koszmarnej konferencji, merytorycznie całkowicie bezwartościowej, po to wróciła tam z Budapesztu, żeby pogodzić się ze swoim losem i zestarzeć w Nowym Jorku obok Johna, i wtedy zobaczyła w lustrze to odbicie. Tylko przebiegła przed szafą i jak zawsze w biegu obrzuciła się szybkim spojrzeniem, i już jej tam nie było, kiedy uświadomiła sobie, co widziała. Swoją matkę. Zrobiła kilka kroków w tył, jeszcze raz spojrzała w lustro, teraz już na dłużej, ale patrzyła na nią ta sama co zawsze postać. Uspokoiła się. A potem, tego samego dnia, znów przebiegła przed lustrem, jak niejeden raz wcześniej, spojrzała na siebie z boku, i znów na moment zobaczyła matkę. To zmroziło jej krew w żyłach. Bez zastanowienia, choć obiecywała sobie tego nie robić, natychmiast zadzwoniła do Marge, aby powiedzieć, że jest gotowa na dalszą terapię, i ku jej wielkiemu zdziwieniu Marge ze względu na wyjątkowo pilną potrzebę przyjęła ją jeszcze tego samego dnia. Enikő wskoczyła do taksówki i jak na filmach poprosiła szofera, żeby docisnął gazu, taksówkarz nie protestował, a Enikő niemal słyszała, jak z włączoną syreną pędzą w kierunku gabinetu Marge na Brooklynie. Tyle że w taksówce nie było syreny.
Kiedy byłaś tu ostatni raz, zapytała Marge, rok temu? Dwa lata temu? Marge potrafi hipnotyzować pytaniami, a to wyjątkowo proste pytanie zadała tak, że Enikő poczuła pustkę w głowie, i nagle nie wiedziała, co ma odpowiedzieć. Marge, widząc jej minę, wzięła jej rękę i niczym szmatką do okien przesunęła nią przed twarzą Enikő, nevermind, powiedziała, co to miało znaczyć, wszystko jedno, ale Enikő przypomniała się kaseta Nirvany i jej dwudzieste piąte urodziny, kiedy z kasetą w kieszeni płaszcza weszła do fontanny, wyjątkowo niefortunnie, bo woda była tam głęboka na metr. Wspomnienie tak wyraźnie pojawiło się w jej pamięci, że poczuła się dziwnie. Wspomniana historia w żaden sposób nie łączyła się z tym wszystkim, o czym teraz chciała porozmawiać. Musiała wypić szklankę wody i pozbierać myśli. Zobaczyłam w lustrze moją matkę, powiedziała. Mówiła cicho, właściwie szeptem, Marge dobrze jej nie słyszała, albo tylko udawała, że nie słyszy, Enikő musiała powtórzyć głośniej, a Marge zapytała, czy dobrze rozumie, że Enikő twierdzi, że zobaczyła w lustrze swoją matkę, na co Enikő pełnym zdaniem odpowiedziała, że owszem, dobrze rozumie, widziała w lustrze swoją matkę.
To w gruncie rzeczy dobra wiadomość, powiedziała Marge, bo takie doświadczenie pozwoli nam odkryć cały szereg problemów. W życiu człowieka nadchodzą bowiem momenty, i to jest ta szczęśliwa okoliczność, że właśnie nadchodzą, kiedy dostrzega, że mimo wszelkich starań i wbrew temu, o czym jest przekonany, naprawdę jest dzieckiem swoich rodziców. Tu Marge na moment zawiesiła głos. Tak bardzo jest dzieckiem swoich rodziców, że okazuje się do nich podobny niczym kropla wody, tyle że to fizyczne podobieństwo wydaje się w tym wszystkim najmniej ważne. Albowiem im więcej upływa czasu, a nasza twarz staje się coraz brzydsza i coraz bardziej pomarszczona, tym bardziej zza młodzieńczego oblicza wyłaniają się twarze naszych rodziców. Przybywa w niej znanych rysów, grymasów, min, tików czy afektów. A przecież jeszcze niczego nie powiedzieliśmy o zmianie charakteru, systemu wartości czy zwyczajów. Człowiek jest uparty, jest inny niż rodzice, jest suwerenną indywidualnością. Ale niestety tu się myli. Jedno–dwa pytania i okazuje się, że tak samo jak ojciec czy matka ma wrzody żołądka, brak mu pewności siebie, jest neurotyczny albo cierpi na agorafobię, tak samo je, tyje lub chudnie, jest przesadnym pedantem, ma skłonność do ezoteryki, nienawidzi kotów i kocha psy, jest frankofonem, uwielbia operę, jest rasistą bądź wręcz przeciwnie. Nasz człowieczek walczy, kopie, rzuca się, ucieka się do najrozmaitszych chwytów, nagle doznaje amnezji, prosi o pomoc specjalistę i tak dalej. Aż w końcu nie ma innego wyjścia, jak zrozumieć, że kontynuuje historię swoich rodziców, powtarza program ich życia, i nawet na łożu śmierci podporządkowuje się ich woli. The end.
No dobrze, a jeśli rodzice są różnymi osobowościami, mówi Enikő i głaszcze się po brodzie tak, jak mężczyźni drapią zarost, dajmy na to: jedno kocha koty, a drugie ich nienawidzi, to przecież ich dziecko nie będzie mogło naraz kochać i nienawidzić kotów.
Nie trzeba tego rozumieć dosłownie, rzuca Marge, spróbuj przenieść to na poziom abstrakcji.
No to weźmy kolejny przykład, dodaje Enikő, co wtedy, jeśli ojciec jest znakomitym naukowcem, powiedzmy, że wykłada filozofię w Berlinie, ma poczucie humoru, jest przystojny, słowem: każde dziecko chciałoby być jego młodszą wersją, prawda? A matka jest narcystyczną dziewuchą, głupią jak but idiotką, podstępną skrytobójczynią, która w swoim gabinecie dentystycznym straszy pacjentów jakimiś okropnymi implantami, przecież żadne normalne dziecko nie chciałoby być do niej podobne, bo nią gardzi i czuje do niej wstręt. W takim przypadku jak to działa? Do obydwu z nich nie może być podobne, to absurd i coś niemożliwego.
Marge spogląda na nią mrocznym wzrokiem i odpowiada: grim rule. Reguła jest taka, mówi, że pod każdym względem stanowimy najgorszą kombinację naszych przodków, a zwłaszcza najbardziej jesteśmy podobni do tych, do których chcielibyśmy być podobni jak najmniej.
Mam nadzieję, że żartujesz, mówi Enikő. W końcu pyta, czy Marge naprawdę sądzi, że sytuacja jest tak beznadziejna.
Czekałam na to pytanie, odpowiada Marge. Nie, sytuacja nie jest beznadziejna. Kiedy już pogodzimy się z tym, jacy są nasi rodzice, kiedy odrobimy to pozornie niewykonalne zdanie, kiedy już nie będą wzbudzać w nas irytacji, kiedy wreszcie przytulimy do piersi naszych mamę i tatę, wówczas, ale też tylko…
Nie gniewaj się Marge, wtrąca Enikő, ale dla mnie to brzmi trochę jak New Age.
Kiedy już zrozumiemy, że nie możemy być lepsi od nich, że to oni dostarczyli nam materiał, który możemy kształtować i z którym możemy pracować, wtedy lepiej będziemy umieli wybrać przedmiot naszych marzeń. Nie zechcemy być ósmym cudem świata, i w ten sposób zrzucimy z naszych barków wielki ciężar.
Z perspektywy czasu, kiedy Enikő siedzi na kanapie Marty, to wszystko wydaje się fatalistyczną mantrą, Enikő nie rozumie, jak zawodowy psycholog może opowiadać takie rzeczy, ale tak było, nie wyssała sobie tego z palca, dokładnie pamięta poruszające się wargi Marge wymawiającej słowo embrace, Enikő widzi i słyszy jak na zwolnionym filmie, że po literze „m” następuje litera „b”, potem „r”, tak mówią starzy, bezzębni ludzie. Jak gdyby mieli w ustach łyżeczkę margaryny. Tam jednak słowa Marge wywarły na niej wrażenie, zapadły jej w pamięć, już nie pamięta, jak dotarła z leżanki do domu, tego, że taksówka już tak nie pędziła i że cały czas miała przed oczyma Martę.
Potworna sylwetka Marty nie znikała z jej pola widzenia i nie dawała spokoju przez najbliższe dni, a nawet tygodnie. Enikő nie patrzyła przez jakiś czas w lustro. Początkowo powtarzała sobie, że to przecież głupota i nie może być prawdą. Nie i już. To zupełnie nieprawdopodobne. Nie jestem swoją matką! A potem zaciskała pięści i zagryzała zęby. Kiedy znudziła ją własna złość, poszła na kompromis: w porządku, niech będzie, ma taki sam nos jak matka, takie same włosy, jest tak samo nieporządna i hałaśliwa, ma takie same kompleksy niższości, na początek to wystarczy, ale po ojcu ma rysy twarzy, kształt dłoni, rozum, wytrwałość i wyrafinowany gust. Kilka dni później załamała się i tylko płakała. Minęło kilka tygodni i siedząc pośród zasmarkanych chusteczek do nosa, doszła do wniosku, że już wcale nie przeraża jej fakt, że jest podobna do matki o wiele bardziej, niż sądziła czy miała nadzieję. To wyjątkowo przykra okoliczność, pomyślała, ale wiele tłumaczy.