książki / PROZA

Magnetyczna góra

Elżbieta Sobolewska

Réka Mán-Várhegyi

Fragment książki Réki Mán-Várhegyi Magnetyczna góra, w tłumaczeniu Elżbiety Sobolewskiej, która ukazała się w Biurze Literackim 6 lipca 2020 roku, a w wersji elektronicznej 10 maja 2021 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

– Czy to miej­sce przy­po­mi­na two­je rodzin­ne mia­sto? – zapy­ta­ła kula­wa Iza­bel­la. Leża­ła na dywa­nie i huś­ta­ła się na boku, jed­ną ręką przy­trzy­mu­jąc gło­wę, dru­gą szu­ka­jąc cze­goś przed sobą, na nogi w nylo­no­wych poń­czo­chach narzu­ci­ła brą­zo­wy swe­ter, nie było widać, któ­ra z nóg jest krót­sza.
– Nie, w ogó­le go nie przy­po­mi­na – odpo­wie­dział Bog­dán.
Na pierw­szy rzut oka było widać, że jest tu jedy­ną oso­bą o inte­li­genc­kim pocho­dze­niu. Mówi­ły to jej orto­pe­dycz­ne buty, nie­praw­do­po­dob­nie powol­ne ruchy, ele­ganc­kie, zadba­ne ubra­nia i się­ga­ją­ce pasa gęste czar­ne wło­sy. Dobie­ga­ła pięć­dzie­siąt­ki. Bog­dán zaczął czuć do niej pociąg, kie­dy w szcze­gó­łach jej sta­rze­ją­ce­go się cia­ła dostrzegł daw­ne pięk­no. Do cze­goś takie­go nale­ży podejść bli­sko, pochy­lić się, popa­trzeć z uwa­gą i słu­chać. Czło­wiek uważ­ny, a Bog­dán do takich nale­żał, zoba­czy wte­dy tę mło­dą dziew­czy­nę, któ­ra w 1979 roku, nie wia­do­mo skąd, nagle poja­wi­ła się na Békásme­gy­er.
Skąd przy­je­cha­ła? Nie pamię­ta. Z jakie­goś mia­sta na pro­win­cji. Jej rodzi­ce byli nauczy­cie­la­mi, aktyw­ny­mi człon­ka­mi par­tii, peł­ny­mi dobrych chę­ci funk­cjo­na­riu­sza­mi. Ona też mia­ła zostać nauczy­ciel­ką, ale w koń­cu dosta­ła inną pro­po­zy­cję. Otrzy­ma­ła szcze­gó­ło­wą listę zadań, peł­no­moc­nic­two, odpo­wie­dzial­ność i dom kul­tu­ry. Jakie mogła mieć nadzie­je, gdy przy­jeż­dża­ła do nowo­cze­sne­go i mrocz­ne­go świa­ta robot­ni­ków? Przy pomo­cy kul­tu­ry nale­ża­ło stwo­rzyć z miesz­kań­ców Békásme­gy­er lud­ność miej­ską i w jakiś spo­sób spra­wić, aby mło­dzi wła­śnie w murach domu kul­tu­ry dali upust swo­im bun­tow­ni­czym zapę­dom. Iza­bel­la wpro­wa­dzi­ła się więc za czar­ne szy­by okien i z mło­dzień­czym zapa­łem wszyst­ko prze­or­ga­ni­zo­wa­ła, nawet usta­wie­nie krze­seł w biu­rach. Stwo­rzy­ła biblio­te­kę, wyre­mon­to­wa­ła salę teatral­ną, na ścia­nach sali do tań­ca kaza­ła powie­sić lustra. Wysta­wy, warsz­ta­ty, chór, kon­kurs recy­ta­tor­ski, kół­ko dla mło­dych mam, taniec towa­rzy­ski, nowo­cze­sna gim­na­sty­ka.
Ile godzin od tam­te­go cza­su spę­dzi­ła Iza­bel­la w swo­im biu­rze? Stu­let­nia lam­pe­ria, brą­zo­we meble biu­ro­we, hafto­wa­ne ser­wet­ki, zacią­gnię­te cięż­kie zasło­ny, zamiast neo­no­wej lam­py trzy małe lamp­ki, mnó­stwo kak­tu­sów. Przy­naj­mniej trzy­dzie­ści. Albo pięć­dzie­siąt. Bog­dán usiadł obok Iza­bel­li, przy­niósł dyk­ta­fon i nie wzbra­niał się, kie­dy Iza­bel­la poło­ży­ła dłoń na jego policz­ku. Powie­dzia­ła mu, że w mło­do­ści była naiw­na, a po dłu­gim wstę­pie przy­zna­ła, że czu­je wiel­ką nostal­gię za lata­mi osiem­dzie­sią­ty­mi. Cza­sa­mi wyda­je się jej, że dzi­siej­szy świat dopro­wa­dzi ją do obłę­du. Wyję­ła foto­gra­fie, przez kil­ka dni oglą­da­li zdję­cia. Bog­dán chciał dotknąć lam­pe­rii, myślał tyl­ko o tym, żeby poło­żyć na niej dłoń.
– Nie oba­wiaj się – powie­dzia­ła Iza­bel­la. – Nicze­go od cie­bie nie chcę. Nie musisz się mnie bać.
– Nie boję się – powie­dział Bog­dán.
– Dobrze mi z tobą. Nawet jeśli nigdy wię­cej mnie nie dotkniesz. Nawet kie­dy tyl­ko roz­ma­wia­my ze sobą, czu­ję, że na nowo żyję – powie­dzia­ła i zapy­ta­ła, czy jak już go tu nie będzie, będzie mogła cza­sa­mi do nie­go zadzwo­nić.
– Oczy­wi­ście – powie­dział Bog­dán.
– Wystar­czy mi to, co możesz mi dać. To wszyst­ko, co będzie czymś wię­cej niż niczym. Przyj­mę ten naj­mniej­szy dar, i nie będę pro­sić o wię­cej – powie­dzia­ła, a Bog­dán pomy­ślał, że ta kobie­ta nie pro­si, ale żąda, wymu­sza i naci­ska. Nie trze­ba było iść z nią do łóż­ka. Popeł­nił wiel­ki błąd.
Gdy­by tu była Szi­lvi, powie­dzia­ła­by, że kobie­tę moż­na bez­kar­nie uwo­dzić, ale od chwi­li, w któ­rej się z nią prze­spa­łeś, jesteś odpo­wie­dzial­ny za wszyst­kie kon­se­kwen­cje. To jest już inna kate­go­ria. To kwe­stia zasad, doda­ła­by.
Jakich zasad?, zapy­tał­by ziry­to­wa­ny Bog­dán.
A męż­czy­zna, któ­ry nie przyj­mu­je tego do wia­do­mo­ści, nie zasłu­gu­je na litość.
Wybacz, ale o jakiej lito­ści ty mówisz?
Nie mogę słu­chać tego skam­la­nia, powie­dzia­ła­by Szi­lvi. Zgo­da, two­je mał­żeń­stwo było kosz­ma­rem, ale teraz, kie­dy już się z nie­go wyzwo­li­łeś, nie możesz każ­dej napo­tka­nej kobie­cie bez­kar­nie wła­zić do łóż­ka. I to nie jest tyl­ko spra­wa moral­na, ale kwe­stia zro­zu­mie­nia, że seks nie doty­czy jedy­nie cia­ła, lecz z natu­ry rze­czy wią­że się z psy­chicz­nym przy­wią­za­niem. Sam dobrze o tym wiesz. I wła­śnie dla­te­go skam­lesz, praw­da?
– Co to wszyst­ko ma zna­czyć? – pyta Bog­dán leżą­cą na dywa­nie Iza­bel­lę. – Co mam zro­bić, żeby to się skoń­czy­ło? Mam prze­pro­sić? No to prze­pra­szam.
Iza­bel­la nie odpo­wia­da. Po jej wąskich jak kre­ska war­gach prze­bie­ga bla­dy uśmiech. Bog­dán musi zaczerp­nąć powie­trza, szar­pie z tru­dem otwie­ra­ją­ce się okno i sze­ro­ko je otwie­ra. Zapa­chy, dźwię­ki, powie­trze. Jak gdy­by wypił szklan­kę wody. Nagle czu­je, że nim się odwró­ci, kula­wa Iza­bel­la znik­nie z poko­ju.
W budyn­ku ktoś słu­cha muzy­ki. Być może pio­sen­kę sły­chać zza otwar­tych drzwi na par­te­rze albo na pierw­szym pię­trze, gdzie opar­ta o balu­stra­dę opa­la twarz wiecz­nie mło­da Ella. Trzy­ma w dło­ni książ­kę w żół­tej okład­ce, wyda­je się, że książ­ka w każ­dej chwi­li może jej wypaść z ręki, ale ona nie boi się, że ją upu­ści.


Eni­kő tydzień temu wró­ci­ła do domu i Mar­ta nie­raz już wspo­mi­na­ła, że nie jest taką samą oso­bą, jaką była. Czy­li że nie jest już kobie­tą z krwi i kości? Nie, tego nie powie­dzia­ła. Dla Eni­kő zresz­tą Mar­ta jest nadal tą samą Mar­tą. I tę daw­ną Mar­tę widzia­ła pół­to­ra mie­sią­ca temu w lustrza­nej sza­fie w przed­po­ko­ju w Nowym Jor­ku, dokład­nie dwa dni po przy­jeź­dzie. Po osta­tecz­nym zerwa­niu z Bog­dánem i kosz­mar­nej kon­fe­ren­cji, mery­to­rycz­nie cał­ko­wi­cie bez­war­to­ścio­wej, po to wró­ci­ła tam z Buda­pesz­tu, żeby pogo­dzić się ze swo­im losem i zesta­rzeć w Nowym Jor­ku obok Joh­na, i wte­dy zoba­czy­ła w lustrze to odbi­cie. Tyl­ko prze­bie­gła przed sza­fą i jak zawsze w bie­gu obrzu­ci­ła się szyb­kim spoj­rze­niem, i już jej tam nie było, kie­dy uświa­do­mi­ła sobie, co widzia­ła. Swo­ją mat­kę. Zro­bi­ła kil­ka kro­ków w tył, jesz­cze raz spoj­rza­ła w lustro, teraz już na dłu­żej, ale patrzy­ła na nią ta sama co zawsze postać. Uspo­ko­iła się. A potem, tego same­go dnia, znów prze­bie­gła przed lustrem, jak nie­je­den raz wcze­śniej, spoj­rza­ła na sie­bie z boku, i znów na moment zoba­czy­ła mat­kę. To zmro­zi­ło jej krew w żyłach. Bez zasta­no­wie­nia, choć obie­cy­wa­ła sobie tego nie robić, natych­miast zadzwo­ni­ła do Mar­ge, aby powie­dzieć, że jest goto­wa na dal­szą tera­pię, i ku jej wiel­kie­mu zdzi­wie­niu Mar­ge ze wzglę­du na wyjąt­ko­wo pil­ną potrze­bę przy­ję­ła ją jesz­cze tego same­go dnia. Eni­kő wsko­czy­ła do tak­sów­ki i jak na fil­mach popro­si­ła szo­fe­ra, żeby doci­snął gazu, tak­sów­karz nie pro­te­sto­wał, a Eni­kő nie­mal sły­sza­ła, jak z włą­czo­ną syre­ną pędzą w kie­run­ku gabi­ne­tu Mar­ge na Bro­okly­nie. Tyle że w tak­sów­ce nie było syre­ny.

Kie­dy byłaś tu ostat­ni raz, zapy­ta­ła Mar­ge, rok temu? Dwa lata temu? Mar­ge potra­fi hip­no­ty­zo­wać pyta­nia­mi, a to wyjąt­ko­wo pro­ste pyta­nie zada­ła tak, że Eni­kő poczu­ła pust­kę w gło­wie, i nagle nie wie­dzia­ła, co ma odpo­wie­dzieć. Mar­ge, widząc jej minę, wzię­ła jej rękę i niczym szmat­ką do okien prze­su­nę­ła nią przed twa­rzą Eni­kő, never­mind, powie­dzia­ła, co to mia­ło zna­czyć, wszyst­ko jed­no, ale Eni­kő przy­po­mnia­ła się kase­ta Nirva­ny i jej dwu­dzie­ste pią­te uro­dzi­ny, kie­dy z kase­tą w kie­sze­ni płasz­cza weszła do fon­tan­ny, wyjąt­ko­wo nie­for­tun­nie, bo woda była tam głę­bo­ka na metr. Wspo­mnie­nie tak wyraź­nie poja­wi­ło się w jej pamię­ci, że poczu­ła się dziw­nie. Wspo­mnia­na histo­ria w żaden spo­sób nie łączy­ła się z tym wszyst­kim, o czym teraz chcia­ła poroz­ma­wiać. Musia­ła wypić szklan­kę wody i pozbie­rać myśli. Zoba­czy­łam w lustrze moją mat­kę, powie­dzia­ła. Mówi­ła cicho, wła­ści­wie szep­tem, Mar­ge dobrze jej nie sły­sza­ła, albo tyl­ko uda­wa­ła, że nie sły­szy, Eni­kő musia­ła powtó­rzyć gło­śniej, a Mar­ge zapy­ta­ła, czy dobrze rozu­mie, że Eni­kő twier­dzi, że zoba­czy­ła w lustrze swo­ją mat­kę, na co Eni­kő peł­nym zda­niem odpo­wie­dzia­ła, że owszem, dobrze rozu­mie, widzia­ła w lustrze swo­ją mat­kę.
To w grun­cie rze­czy dobra wia­do­mość, powie­dzia­ła Mar­ge, bo takie doświad­cze­nie pozwo­li nam odkryć cały sze­reg pro­ble­mów. W życiu czło­wie­ka nad­cho­dzą bowiem momen­ty, i to jest ta szczę­śli­wa oko­licz­ność, że wła­śnie nad­cho­dzą, kie­dy dostrze­ga, że mimo wszel­kich sta­rań i wbrew temu, o czym jest prze­ko­na­ny, napraw­dę jest dziec­kiem swo­ich rodzi­ców. Tu Mar­ge na moment zawie­si­ła głos. Tak bar­dzo jest dziec­kiem swo­ich rodzi­ców, że oka­zu­je się do nich podob­ny niczym kro­pla wody, tyle że to fizycz­ne podo­bień­stwo wyda­je się w tym wszyst­kim naj­mniej waż­ne. Albo­wiem im wię­cej upły­wa cza­su, a nasza twarz sta­je się coraz brzyd­sza i coraz bar­dziej pomarsz­czo­na, tym bar­dziej zza mło­dzień­cze­go obli­cza wyła­nia­ją się twa­rze naszych rodzi­ców. Przy­by­wa w niej zna­nych rysów, gry­ma­sów, min, tików czy afek­tów. A prze­cież jesz­cze nicze­go nie powie­dzie­li­śmy o zmia­nie cha­rak­te­ru, sys­te­mu war­to­ści czy zwy­cza­jów. Czło­wiek jest upar­ty, jest inny niż rodzi­ce, jest suwe­ren­ną indy­wi­du­al­no­ścią. Ale nie­ste­ty tu się myli. Jedno–dwa pyta­nia i oka­zu­je się, że tak samo jak ojciec czy mat­ka ma wrzo­dy żołąd­ka, brak mu pew­no­ści sie­bie, jest neu­ro­tycz­ny albo cier­pi na ago­ra­fo­bię, tak samo je, tyje lub chud­nie, jest prze­sad­nym pedan­tem, ma skłon­ność do ezo­te­ry­ki, nie­na­wi­dzi kotów i kocha psy, jest fran­ko­fo­nem, uwiel­bia ope­rę, jest rasi­stą bądź wręcz prze­ciw­nie. Nasz czło­wie­czek wal­czy, kopie, rzu­ca się, ucie­ka się do naj­roz­ma­it­szych chwy­tów, nagle dozna­je amne­zji, pro­si o pomoc spe­cja­li­stę i tak dalej. Aż w koń­cu nie ma inne­go wyj­ścia, jak zro­zu­mieć, że kon­ty­nu­uje histo­rię swo­ich rodzi­ców, powta­rza pro­gram ich życia, i nawet na łożu śmier­ci pod­po­rząd­ko­wu­je się ich woli. The end.
No dobrze, a jeśli rodzi­ce są róż­ny­mi oso­bo­wo­ścia­mi, mówi Eni­kő i głasz­cze się po bro­dzie tak, jak męż­czyź­ni dra­pią zarost, daj­my na to: jed­no kocha koty, a dru­gie ich nie­na­wi­dzi, to prze­cież ich dziec­ko nie będzie mogło naraz kochać i nie­na­wi­dzić kotów.
Nie trze­ba tego rozu­mieć dosłow­nie, rzu­ca Mar­ge, spró­buj prze­nieść to na poziom abs­trak­cji.
No to weź­my kolej­ny przy­kład, doda­je Eni­kő, co wte­dy, jeśli ojciec jest zna­ko­mi­tym naukow­cem, powiedz­my, że wykła­da filo­zo­fię w Ber­li­nie, ma poczu­cie humo­ru, jest przy­stoj­ny, sło­wem: każ­de dziec­ko chcia­ło­by być jego młod­szą wer­sją, praw­da? A mat­ka jest nar­cy­stycz­ną dzie­wu­chą, głu­pią jak but idiot­ką, pod­stęp­ną skry­to­bój­czy­nią, któ­ra w swo­im gabi­ne­cie den­ty­stycz­nym stra­szy pacjen­tów jaki­miś okrop­ny­mi implan­ta­mi, prze­cież żad­ne nor­mal­ne dziec­ko nie chcia­ło­by być do niej podob­ne, bo nią gar­dzi i czu­je do niej wstręt. W takim przy­pad­ku jak to dzia­ła? Do oby­dwu z nich nie może być podob­ne, to absurd i coś nie­moż­li­we­go.
Mar­ge spo­glą­da na nią mrocz­nym wzro­kiem i odpo­wia­da: grim rule. Regu­ła jest taka, mówi, że pod każ­dym wzglę­dem sta­no­wi­my naj­gor­szą kom­bi­na­cję naszych przod­ków, a zwłasz­cza naj­bar­dziej jeste­śmy podob­ni do tych, do któ­rych chcie­li­by­śmy być podob­ni jak naj­mniej.
Mam nadzie­ję, że żar­tu­jesz, mówi Eni­kő. W koń­cu pyta, czy Mar­ge napraw­dę sądzi, że sytu­acja jest tak bez­na­dziej­na.
Cze­ka­łam na to pyta­nie, odpo­wia­da Mar­ge. Nie, sytu­acja nie jest bez­na­dziej­na. Kie­dy już pogo­dzi­my się z tym, jacy są nasi rodzi­ce, kie­dy odro­bi­my to pozor­nie nie­wy­ko­nal­ne zda­nie, kie­dy już nie będą wzbu­dzać w nas iry­ta­cji, kie­dy wresz­cie przy­tu­li­my do pier­si naszych mamę i tatę, wów­czas, ale też tyl­ko…
Nie gnie­waj się Mar­ge, wtrą­ca Eni­kő, ale dla mnie to brzmi tro­chę jak New Age.
Kie­dy już zro­zu­mie­my, że nie może­my być lep­si od nich, że to oni dostar­czy­li nam mate­riał, któ­ry może­my kształ­to­wać i z któ­rym może­my pra­co­wać, wte­dy lepiej będzie­my umie­li wybrać przed­miot naszych marzeń. Nie zechce­my być ósmym cudem świa­ta, i w ten spo­sób zrzu­ci­my z naszych bar­ków wiel­ki cię­żar.
Z per­spek­ty­wy cza­su, kie­dy Eni­kő sie­dzi na kana­pie Mar­ty, to wszyst­ko wyda­je się fata­li­stycz­ną man­trą, Eni­kő nie rozu­mie, jak zawo­do­wy psy­cho­log może opo­wia­dać takie rze­czy, ale tak było, nie wyssa­ła sobie tego z pal­ca, dokład­nie pamię­ta poru­sza­ją­ce się war­gi Mar­ge wyma­wia­ją­cej sło­wo embra­ce, Eni­kő widzi i sły­szy jak na zwol­nio­nym fil­mie, że po lite­rze „m” nastę­pu­je lite­ra „b”, potem „r”, tak mówią sta­rzy, bez­zęb­ni ludzie. Jak gdy­by mie­li w ustach łyżecz­kę mar­ga­ry­ny. Tam jed­nak sło­wa Mar­ge wywar­ły na niej wra­że­nie, zapa­dły jej w pamięć, już nie pamię­ta, jak dotar­ła z leżan­ki do domu, tego, że tak­sów­ka już tak nie pędzi­ła i że cały czas mia­ła przed oczy­ma Mar­tę.
Potwor­na syl­wet­ka Mar­ty nie zni­ka­ła z jej pola widze­nia i nie dawa­ła spo­ko­ju przez naj­bliż­sze dni, a nawet tygo­dnie. Eni­kő nie patrzy­ła przez jakiś czas w lustro. Począt­ko­wo powta­rza­ła sobie, że to prze­cież głu­po­ta i nie może być praw­dą. Nie i już. To zupeł­nie nie­praw­do­po­dob­ne. Nie jestem swo­ją mat­ką! A potem zaci­ska­ła pię­ści i zagry­za­ła zęby. Kie­dy znu­dzi­ła ją wła­sna złość, poszła na kom­pro­mis: w porząd­ku, niech będzie, ma taki sam nos jak mat­ka, takie same wło­sy, jest tak samo nie­po­rząd­na i hała­śli­wa, ma takie same kom­plek­sy niż­szo­ści, na począ­tek to wystar­czy, ale po ojcu ma rysy twa­rzy, kształt dło­ni, rozum, wytrwa­łość i wyra­fi­no­wa­ny gust. Kil­ka dni póź­niej zała­ma­ła się i tyl­ko pła­ka­ła. Minę­ło kil­ka tygo­dni i sie­dząc pośród zasmar­ka­nych chu­s­te­czek do nosa, doszła do wnio­sku, że już wca­le nie prze­ra­ża jej fakt, że jest podob­na do mat­ki o wie­le bar­dziej, niż sądzi­ła czy mia­ła nadzie­ję. To wyjąt­ko­wo przy­kra oko­licz­ność, pomy­śla­ła, ale wie­le tłu­ma­czy.

 

belka_2

O autorach i autorkach

Elżbieta Sobolewska

Hungarystka, redaktorka, tłumaczka współczesnej prozy węgierskiej, głównie z nurtu postmodernizmu. Laureatka Nagrody im. Milána Füsta za całokształt pracy translatorskiej (2015) oraz Angelusa 2018 za najlepszy przekład roku za Pamięć Pétera Nádasa. Autorka kilkudziesięciu przekładów współczesnej prozy węgierskiej, esejów i tekstów publicystycznych, a także rozmów z tłumaczonymi przez nią najważniejszymi pisarzami węgierskimi, takimi jak Imre Kertész, László Krasznahorkai, Péter Nádas. Menadżerka projektów wydawniczych, popularyzatorka literatury węgierskiej.

Réka Mán-Várhegyi

ur. w 1979 r. w Rumunii, gdzie spędziła dzieciństwo. Po upadku reżimu komunistycznego w 1990 r. przeprowadziła się na Węgry, a od 1992 r. ma węgierskie obywatelstwo. Studiowała nauki społeczne, specjalizując się w etnologii i badaniach nad mniejszościami. Pracuje jako redaktor książek dla dzieci. Jej pierwszy zbiór opowiadań Boldogtalanság az Auróra-telepen (2014, polski tytuł: Nieszczęście na osiedlu Aurora) został przez krytykę okrzyknięty niezwykle dojrzałym debiutem. Ma w dorobku dwie książki dla dzieci i jeden tytuł dla młodych dorosłych. Jest laureatką Nagrody Literackiej JAKkendő (2013), Stypendium Literackiego Horvátha Pétera (2015) i Nagrody Literackiej Déry Tibor (2018). Jej ostatnią powieść Magnetyczna góra(Mágneshegy, 2018) wyróżniono Europejską Nagrodą Literacką. Mieszka w Budapeszcie.

Powiązania